Żeby nie było jednak tak lekko pojawiły się problemy ze zdrowiem.
Niemalże od samego początku w służbie miałam swój osobisty 'cierń w ciele' (a właściwie jak się później okazało to miałam go od urodzenia). Podczas służby polowej nie tylko czułam niechęć i lęk, ale także fizyczny dyskomfort, który objawiał się tym, że robiło mi się ciemno przed oczami, nogi zaczynały niemiłosiernie kłuć i po dłuższym czasie stania przed drzwiami osuwałam się na podłogę (dzięki temu czasem ktoś litował się i zapraszał nas do środka...). Dochodziło do zasłabnięcia, czasem jak już było za późno to do omdlenia.
Nauczyłam się z tym żyć i nadal głosiłam znosząc swój 'cierń'. Starałam się nie przebywać w dusznych pomieszczeniach, za długo stać w jednym miejscu, stawałm z nogi na nogę, starałam się poruszyć lub kucałam. I nawet nie chodziło o to, że mogłabym się uderzyć upadając (co zdarzyło się nie raz). Problem był w tym, że jak już dochodziło do całkowitej utraty przytomności to mogłam już jej nie odzyskać...
W zasadzie to ta dziwna przypadłość pozwoliła mi później na zwolnienie nieco tempa w głoszeniu.
Dopiero kilka lat później, jak trafiłam do szpitala okazało się, że mój układ krążenia działa wadliwie. Myślałam wówczas, że po raz kolejny moja wiara zostanie poddana próbie.
Lekarze robili na mnie eksperymenty, zastanawiali się nad wszczepieniem rozrusznika (w głowie było: 'żadnej krwi'!)jednak okazało się, że to i tak by nic nie dało, ponieważ moje ciśnienie spadało tak szybko, że serce zwyczajnie nie było w stanie nadążyć a ja już leżałam na podłodze.
Zatem zostałam 'uratowana' przed kolejną próbą - odmowy krwi. Moje problemy 'sercowe' mogę powiedzieć, że niemalże ustały odkąd przestałam głosić.
Pod koniec lat dziewięćdziesiątych (mieszkałam wtedy od jakiegoś czasu z dziadkami w pobliskim mieście, gdzie się uczyłam) zmarła moja ukochana babcia (śj). Zachorowała nagle. Odwiedzałam ją codziennie w szpitalu. Przychodziła cała rodzina. Często zostawałam na noc - spałam na krześle obok łóżka, czasem na korytarzu szpitalnym na ławce.
Kiedy była przytomna mówiłam jej o raju, czytałam najnowsze wydania czasopism, śpiewałam ulubione pieśni. Niestety zmarła. Była mi wtedy bliższa niż moja mama.
Dla mnie i mojej rodziny był to był ogromny cios. Było mi strasznie ciężko, trzymała mnie przy życiu nadzieja na jej zmartwychwstanie. To była jedyna szansa na to, że będę mogła kiedyś jeszcze spotkać się z moją ukochaną babcią. Bracia i siostry często mówili mi o tej nadziei, że żadna inna religia mi tego nie da. Moja wiara się znowu umocniła (niestety...).
Ze względu na duże bezrobocie moi rodzice i ja wraz z moją siostrą zdecydowaliśmy się na przeprowadzkę do większego miasta. Z pięknego mieszkania wylądowaliśmy w starej brzydkiej kamienicy.
Moja siostra była już po chrzcie (jak większa część mojej rodziny), moja mama chyba nadal była jeszcze nieochrzczonym głosicielem. Pamiętam, jak mówiła mi o swoich wątpliwościach...Bracia często namawiali ją, żeby przyjęła chrzest. mówili: przecież i tak właściwie wszyscy uważają Cię za śj, głosisz... znosisz sprzeciw...więc nic nie stoi na przeszkodzie. Ja niestety mówiłam tak samo
Po przeprowadzce trafiłam do zboru, w którym znałam kilka osób (czasem bywałam tam z babcią na zebraniach). I tutaj właściwie zaczęła się moja historia ponownego poznawania prawdy o organizacji od środka.
W końcu znalazłam dobrą pracę na pełen etat i wycofałam się z pomocniczej służby. W domu trochę się uspokoiło. Dalej jednak byłam sercem zaangażowana i umawiałam się z różnymi osobami do służby.
Mniej więcej w tym samym czasie moja zaprzyjaźniona siostra z dawnej szkoły powiedziała mi, że idzie na studia. Bardzo mnie to zdziwiło - była przecież córką starszego. Kontaktowałyśmy się jeszcze przez jakiś czas. Potem tylko dotarła do mnie wiadomość, iż została wykluczona za niemoralność. Jej ojciec został pozbawiony przywileju starszego. Sama zaślepiona naukami WTS nie podejmowałam nawet próby kontaktu. Przez kilka lat nie miałam o niej żadnych wieści.
Wrócę jednak do tego, co działo się w zborze. Nigdy nie miałam kłopotów z nawiązywaniem kontaktów, więc tu w nowym zborze chętnie inni ze mną rozmawiali. Nawiązały się relacje, nowe przyjaźnie, rodziło się zaufanie. I tak minęło kolejnych kilka lat.
Coraz więcej sióstr (głównie tych urodzonych w 'prawdzie') zaczęło zwierzać mi się ze swoich problemów i trudności między braćmi i mnóstwa problemów psychicznych z samymi sobą (byłam już dojrzałą kobietą) Zaczęłam się zastanawiać nad tym, co tak naprawdę się dzieje.
Patrzyłam też jak wiele osób w zborze (nawet bracia starsi) zaczynają podejmować dalszą edukację. Coraz więcej braci angażowało się ze sobą w różne przedsięwzięcia finansowe - coraz częściej pojawiały się między nimi oszustwa. Starsi, którzy mówili, że koniec jest tak bliski budowali nowe domy, zakładali firmy. Zaczęłam się zastanawiać po co? To może wyzwolenie wcale nie jest tak bliskie? Pojawiły się wątpliwości.
Kiedy sama w końcu, pomimo krytyki podjęłam decyzję, by pójść na studia - usłyszałam od brata starszego, że to niepotrzebne, że mam się bardziej zaangażować w sprawy królestwa (później jego córka sama poszła na studia a ja usłyszałam, że większość braci jest stworzona do prostych prac a ona do innej). Kierunek studiów, który ja wybrałam był w ogóle nie do przyjęcia dla braci - ich zdaniem odciągnie mnie od jehowy. Nasłuchałam się naprawdę sporo. Usłyszałam w najbliższym czasie stosowny, jakże piękny wykład, jak to bracia są szczęśliwi i nie potrzebują pomocy specjalistów.
A ja już wiedziałam z doświadczenia coś zupełnie innego.
Postanowiłam, że im pokażę, że studia nie odciągną mnie od boga. Jednak uciekłam, lecz to wcale nie w powodu studiów, a z powodu tego, że przejrzałam i po raz pierwszy dostrzegłam, co się dzieje tak naprawdę w zborze.
Klapki zaczęły opadać. W miarę upływu czasu i zdobywania doświadczenia zawodowego opadały coraz szybciej, ponieważ coraz więcej braci zaczęło do mnie przychodzić po pomoc. Sporo nasłuchałam się od sióstr o przemocy psychicznej fizycznej, emocjonalnej, również finansowej wobec własnych rodzin. Usłyszałam o flirtach, zdradach, katowaniu własnych dzieci, pijaństwie, itp. Jedną siostrę uratowałam przed samobójstwem.
Siostry wiedziały, że mogą mi zaufać, a ja robiłam wszystko, żeby im pomóc. Pokazałam, że można wezwać policję, skorzystać z pomocy psychiatry. Wiedziały, że nikomu nie doniosę. Czuły się bezpieczne. A ja coraz bardziej widziałam obłudę i patrzyłam na 'owoce' organizacji, której tak bardzo zaufałam. Często słyszałam od mojej kuzynki, że bracia są niedoskonali..że służymy bogu a nie ludziom. Tylko, że ona nie wiedziała, tego, co już wiedziałam ja. A ja nie mogłam jej o tym powiedzieć
Mnóstwo braci cierpiało wówczas na poważne zaburzenia psychiczne a nie korzystało z pomocy specjalistów ze względu na stanowisko WTS w tej sprawie.
Wciąż byłam w zborze, jednak coraz więcej braci odsuwało się ode mnie. Już nie byłam jednak zapraszana na spotkania, spływy kajakowe itp. Nie byłam zbyt mile widziana w gronie aktywnych, gorliwych braci. Zauważyłam że zapraszano mnie tylko na wspólne przygotowywanie się do strażnicy lub do służby.
Ponieważ przeprowadziliśmy się do innej dzielnicy po raz kolejny zmieniłam zbór. I po raz kolejny miałam okazję przyjrzeć się braciom i siostrom. Patrzyłam już jednak z innej perspektywy.
Tutaj zwyczaje były też nieco inne. Duża sztywność i totalna nadkontrola. Bracia w większości (przynajmniej w mojej grupie studium książki) decydowali na zbiórkach z kim mamy wyruszyć do służby. Kiedy się temu sprzeciwiłam (nie miałam ochoty na głoszenie z kimś, kto np. wkładał nogę w drzwi podczas głoszenia, zmuszał mnie do mówienia wstępów, czy naciskał, żeby głosić przez kolejną godzInę, albo np. ślinił się na mój widok) została mi przyczepiona łatka buntowniczej siostry. Byłam często przymuszana do tłumaczenia się za niewystarczający owoc, nie głoszenie w soboty czy niechęć do głoszenia po zebraniu, nie zgłaszanie się na zebraniach na sali (nie miałam już na to ochoty) itp.
Coraz bardziej odsuwałam się od organizacji i coraz częściej zastanawiałam się, co ja tutaj robię.
Wrócę do losów mojej szkolnej koleżanki śj. To Ona skontaktowała się ze mną pierwsza (wróciła do zboru). Wówczas miałam szansę usłyszeć, co się w jej życiu działo. Będąc na studiach poznała mężczyznę 'ze świata'. Spotykała się z nim, zaszła w ciążę. Niestety ten mężczyzna nie chciał dziecka i robił wszystko, co mógł, aby je straciła.... z tego, co pamiętam, to mówiła, że ją pchnął i upadła na brzuch. Nie straciła wtedy jednak dziecka. Zmarło podczas porodu
Nie było wokół niej wtedy nikogo..ani rodziców...ani rodziny....ani mnie
Nikogo, kto mógłby ją wesprzeć. Opowiadała mi o tym, jak leżała na sali z kobietami rodzącymi, które potem dostawały dzieci. A ona nie dostała, bo dziecko już nie żyło. 'Ona' cierpiała i cały personel wyzywał ją od jehowych, bo pomimo tego, że była wykluczona nie chciała przyjąć krwi.
I mnie przy niej nie było...byłam tak zaślepiona religią, że nawet nie przyszło mi do głowy, że może potrzebować wsparcia i pomocy
Cofnę się jeszcze do czasu, gdy byłam bardzo gorliwa. Tak, jak wcześniej pisałam moja mama przez wiele lat była nieochrzczonym głosicielem. Miała wątpliwości. Zastanawiała się, czy to prawda...bardziej obiektywnie patrzyła na braci..zastanawiała się nad postępowaniem....
Czasem rozmawiałyśmy a ja chciałam ją przekonać, że decyzja o przyjęciu symbolu jest jedną z najlepszych w życiu. Moja mama bała się braci i tych pytań do chrztu. Mówiłam Jej: Przecież i tak już odpowiadasz przed jehową, bo prawdę znasz. Jak się ochrzcisz będziesz mogła żyć w raju... Wielokrotnie bracia (i ja niestety też) naciskałam na moją mamę. No bo jak to tak może być: co jehowa, co bracia pomyślą, że moja mama już tyle lat nie bierze chrztu? Wstydziłam się. Wyglądało na to, że moja mama nie jest przykładnym wzorem dla innych....
Często mówiła o tym, że czuje się przymuszana....a ja nie chciałam nawet tego usłyszeć...słuchałam..ale nie słyszałam, co tak naprawdę do mnie moja mama mówi.
I niestety moja mama przyjęła chrzest. Nie wiem, czy dla świętego spokoju, czy rzeczywiście wtedy uwierzyła, czy tylko zagłuszyła swoje wątpliwości. Czy zrobiła to dla mnie...
Dzieci były dla niej zawsze najważniejsze....
Nigdy o tym nie rozmawiałyśmy. Ja byłam szczęśliwa, że mama jest po tylu latach ochrzczona a moja mama była chyba szczęśliwa, że w końcu wszyscy przestali ja naciskać.
Potem pojawiła się jednak kolejna bariera. No bo jak to świadek bez terenu? (tu moja mama się nie ugięła - chodziła z innymi na ich tereny) Jak to tak, świadek nie bierze udziału w TSSK? (W końcu moja mama chyba zdecydowała się jako osoba towarzysząca). Jak to tak-świadek nie chodzi na zbiórki? itd..
Niestety moja mama zaczęła się z czasem bardziej zbliżać do organizacji, do braci...(do dziś jedyne, czym się zachwyca to kongresami) a ja oddalać...a moja siostra zawsze miała nieco opozycyjna postawę i zaczęła tez stopniowo się oddalać (jest od wielu lat nieczynna).
Na dzień dzisiejszy moja mama nadal jest śj. Mamy jednak częsty kontakt (na szczęście nie jest z tych ortodoksyjnych). Mam jednak żal do siebie..kiedyś często czułam złość. A teraz swoją postawą pokazuję jej, że poza organizacją można żyć i być szczęśliwym. Zaczęłam mojej mamie mówić o tym, że kiedy straszy samą siebie wielkim uciskiem (czasem mówi:' a jak trzeba będzie uciekać'?) to wcale lepiej się nie czuje...i wzmacnia tylko to, na czym się koncentruje: czyli swój lęk.
Moja mama stoi po mojej stronie. Boi się jednak braku kontaktu z resztą rodziny, która mieszka w pobliżu, z którą jest bardzo zżyta (tak, jak ja kiedyś byłam). Widzę, gdy jest akurat u mnie a dzwoni do niej jakiś brat ze zboru (pyta o owoc, czy chce ją zabrać na zebranie) jak bardzo się napina....Wciąż czuje się przymuszana...Mówi wtedy tylko: jestem u córki, lub nie ma mnie w domu.
Czekam tylko, aż mój tata przejdzie na emeryturę i zrobię wszystko, aby przeprowadzili się do miasta, w którym ja mieszkam obecnie. Mam nadzieję, że wtedy mamie będzie łatwiej odejść...wiem, ze gdyby tu się przeprowadziła, sama nie nawiązałaby już kontaktu ze zborem.
Czasem mówi o tym, że chciałaby tu mieszkać, jednak ze względu na tatę i jego pracę teraz nie jest to możliwe. Ja będę o nią walczyć. Już teraz dużo jej pokazuję...nic nie neguję...nie przymuszam...bardzo delikatnie pokazuję, co się tak naprawdę dzieje. Widzi, że ja dopiero teraz jestem szczęśliwa, że odżyłam po odejściu od WTS, że jestem radosna - że wiele się zmieniło
Coraz bardziej oddalałam się emocjonalnie od organizacji. Sporadycznie odczuwałam złość. Dominował lęk. Podejrzewam, że ta złość siedziała tam sobie pod spodem....i czaiła się w kąciku.
Coraz bardziej miałam już dość. Na zebraniach widziałam uśmiechnięte twarze, wiedziałam jednak, co część z tych osób przeżywa naprawdę. Obłuda....
Nie potrafiłam przestać chodzić tak zupełnie na zebrania....za bardzo czułam presję ze strony braci. Bałam się. Bałam się nagabywania mojej mamy, telefonów, sms-ów, przypadkowych spotkań na ulicy z pytaniem: czemu Cię nie było? i chodziłam dalej. Jak cyborg.
Nigdy nie zastanawiałam się nad podstawowymi naukami WTS, nie sprawdzałam pilnie, co naprawdę mówi Biblia (darzę wielkim szacunkiem osoby, które to zrobiły). Kwestie dogmatyczne nie zajmowały mnie zupełnie. Patrzyłam tylko na ludzi. Ludzie interesowali mnie wtedy najbardziej.
W ośrodku, w którym wówczas pracowałam (to były początki mojej pracy) na półce stało mnóstwo książek - o sektach również. Bałam się wziąć tę książkę do ręki. Minęło chyba pół roku, jak wzięłam ją w ogóle na chwilę tylko do ręki, potem szybko odłożyłam. Po długim czasie wzięłam ją znowu. Otworzyłam na rozdziale dot. śj i nie mogłam przeczytać ani słowa. Bałam się. Cholernie (przepraszam, jednak nie widzę bardziej adekwatnego słowa) się bałam.
Strażnica jak widać pilnie nade mną czuwała. W pracy nikt nie wiedział kim jestem. Pamiętam nawet dyskusje jednej z koleżanek na temat śj. Nie wtrącałam się, słuchałam. Kompletnie nie rozumiałam jeszcze wtedy jej niezgody na proces wykluczania, w głębi serca uważałam, że to, jak najbardziej słuszne i sprawiedliwe. Czułam niechęć do słuchania a jednak siedziałam w bezruchu. Po jednej z takich (milczących z mojej strony) rozmów byłam w stanie sięgnąć po zakazaną książkę z półki (nie pytajcie, ile czasu minęło od momentu jej zauważenia) i przeczytałam jeden akapit.
Odłożyłam ją znowu i już do końca pracy w tym miejscu nie byłam w stanie jej tknąć, pomimo tego, co słyszałam od braci trafiających do ośrodka.
Taką ogromną siłę miała w mojej głowie strażnica
Zadziwiające dla mnie teraz jest to, że mając wiedzę i widząc, co się dzieje, nie byłam w stanie się wycofać...
Teraz mam świadomość tego, jak silne są to mechanizmy, jak bardzo mój mózg został 'wyprany'. Kompletnie tego nie dostrzegałam
Czułam się coraz bardziej wyobcowana w zborze. Nie zgłaszałam się, chciałam, żeby zebranie jak najszybciej się skończyło. Coraz bardziej ciążyło mi głoszenie. Zaczęłam unikać służby jak tylko mogłam. Doszło do tego, że wpisywałam coś ,na odczep się' w sprawozdaniu. Zapraszali mnie jednak jeszcze na wspólne przygotowywanie się do studium strażnicy (ale potem i to się skończyło). Czułam się kontrolowana i pilnie obserwowana (nie miałam jednak urojeń
.
Bracia zaczepiali coraz częściej moją mamę pytając, co się ze mną dzieje, że opuszczam zebrania itp. Jednak żaden z nich nie zebrał się w sobie, aby złożyć mi 'pasterską' wizytę'. Miałam takie poczucie, że chyba trochę się mnie obawiają. Kontaktowali się ze mną przez moją mamę. Może szukali na mnie 'haka'...nie wiem jednak tego do dziś.
Na zborowym studium książki próbowali na siłę umawiać się ze mną do służby. Mówiłam, że idę do pracy, jestem zajęta albo już z kimś umówiona (jak pytali z kim, to mówiłam zgodnie z prawdą, że z moją siostrą, że idziemy razem - no i faktycznie szłyśmy...ale na spacer albo po zakupy
Byłam pod presją. W głowie pojawiały się myśli, jak się wyrwać z tego towarzystwa strażnicowego...chciałam uciec jak najdalej, gdzie nikt nie będzie mnie znał.
Jak tylko nadarzyła się taka okazja, powiedziałam mojej mamie ze się wyprowadzam domu rodzinnego do Dużego Miasta (a byłam już dorosłą kobietą). Moja mama przyjęła to ze zrozumieniem - taka kolej rzeczy.
Sęk w tym, że wynajęłam mieszkanie z koleżanką jeszcze z czasów studiów, która była 'nieochrzczoną katoliczką'- tak siebie nazywała
Nie urodziła się w rodzinie katolickiej, nie była ochrzczona, ale fanatycznie zakręcona na punkcie kościoła (chyba chciała się ochrzcić). Nie znałam jej za bardzo (miałyśmy sporadyczny kontakt na studiach)- w ciemno jednak zgodziłam się, było mi w zasadzie już wszystko jedno z kim i gdzie, byle tylko dalej od WTS. Moja koleżanka nie znała mojej świadkowskiej przeszłości.
Spakowałam się w ciągu jednego dnia, czekałam tylko z niecierpliwością na informację, kiedy dostaniemy klucze:)
Bracia w zborze i siostry starsze, jak się dowiedzieli że się wyprowadzam powiedzialie mojej mamie, ze ma mi zakazać wyprowadzki...
Ja miałam już coraz bardziej dość...Komentarzy typu: nosisz nie taką spódniczkę - uwidacznia Twoje pośladki...a zaraz potem: jak będziesz po trzydziestce to ci obwisną... (nota bene trzydziestka dawno już za mną a pośladki nadal takie same
nie zgłaszasz się, odsuwasz się od zboru, nie masz błogosławieństwa bożego (może masz w domu coś demonicznego? Wyrzuć te rzeźby, bo to anioły są - a to były pamiątkowe, rodzinne złote dwa postumenty kobiet). Znam takiego gorliwego brata - przy nim byś na nowo była aktywna dla jehowy (stary kawaler, którego żadna siostra, o dziwo! nie chciała), tego chodzenia w kółeczko na kongresach: dzień dobry, dzień dobry, buzi, buzi - tylko trzymaj się z daleka od mojego męża.... (jakbym rzeczywiście chciała być blisko). Miałam dość poczucia wyższości zamężnych sióstr (zwłaszcza tych dwudziestolatek nieopierzonych), które dawały mi do zrozumienia, że ja to w ogóle życia nie znam..... Ojj sporo tego było... W każdym razie czara się przelała.
Byłam już dojrzałą kobietą, nie dziewczynką, czy nastolatką.... a tu ktoś włazi w moje życie z butami i chce decydować o tym, gdzie i z kim mam lub nie mam mieszkać. Wściekłam się. Moja mama miała mi STANOWCZO ZAKAZAĆ wyprowadzenia się z domu. Nasłuchała się sporo, jak to mogę całkowicie odejść od jehowy i organizacji, wchłonie mnie świat, stoczę się i wszystkie te inne 'klęski żywiołowe', jakie mogłyby mnie spotkać poza czystym i świętym WTS.
Moja mama odpowiedziała jednak, że jestem dorosła i wiem, co robię
Siostra starsza zboru poszukała, więc innej możliwości. Nie poddawała się. Uruchomiła swoje zborowe kontakty i znalazła siostrę pionierkę, u której mogłabym w Dużym Mieście zamieszkać, skoro nie chcę już mieszkać z rodzicami (taka była moja oficjalna wersja) O zgrozo! To była ostatnia rzecz, o której marzyłam! Moja mama miała mnie do tego przekonać (niestety przez moment nawet próbowała).
Wywinęłam się z tego zgrabnie (coś w tylu: mam już podpisaną umowę) powiedziałam, że jak tylko się dowiem do jakiego zboru należy ten teren to dam im znać, żeby mogli przekazać moją kartę
i zabrałam plecak, i jedną torbę, i wyprowadziłam się. Ufff poczułam ulgę. Nareszcie. I tyle mnie widzieli.
Poszło gładko. Tylko, że to nie był jeszcze koniec
Na początku rzeczywiście pojawiła się duża ulga. Nie trwało to jednak długo.
Musiałam teraz dojeżdżać do pracy do miejscowości, w której wcześniej mieszkałam i istniało spore ryzyko, że kogoś spotkam. Co prawda przyjeżdżałam wcześnie rano i wracałam wieczorem, jednak zawsze ktoś mógł się na mojej drodze pojawić. Strasznie się tego bałam. Jak zauważyłam gdzieś na horyzoncie jakiegoś brata, czy siostrę to szybko przechodziłam na druga stronę, czy skręcałam w inną uliczkę. To ja udawałam, że ich nie widzę (czyli zupełnie na odwrót). Bałam się, że będą pytać, gdzie mieszkam, w jakim zborze teraz jestem itp. Chciałam za wszelką cenę uniknąć tego typu pytań. Nikomu ze zboru nie swojego podałam adresu. Nawet, gdy moja ciocia śj chciała mnie odwiedzić, robiłam wykręty. Wiedziałam, że powie braciom z mojego zboru, gdzie mieszkam.
Mieszkając w nowym miejscu poszłam w 'teren'. Musiałam zbadać okolicę, przyglądałam się ludziom (czy nie wyglądają czasem na świadków), czy czasem drzwi w drzwi (ramię przy ramieniu) nie mieszkają gorliwi głosiciele królestwa.
No i znalazłam. Jak już tylko wykryłam miejsce spotkań do zbiórek unikałam tej uliczki jak ognia w każdą sobotę przed południem.
Przeprowadzałam się później jeszcze kilka razy. Jednak za każdym razem sprawdzałam teren. Bałam się. Jak czasem któryś ze śj zaczepił mnie na ulicy czułam ogromne napięcie w ciele, pojawiał się strach i szybko nie odwracając się wcale, szłam dalej.
Pamiętam, jak w innej dzielnicy, w której wynajmowałam później kolejne mieszkanie (wciąż mieszkałam z koleżanką wierzącą inaczej) było pewne małżeństwo. Coś mi nie pasowało. Byli tacy sztucznie uśmiechnięci. Skądś to znałam...
I gdy pewnego dnia ktoś zapukał do drzwi (otworzyła moja koleżanka) za drzwiami stali ci właśnie ludzie. Zapytali, czy to nasza własność (etui, które leżało na klatce schodowej). Koleżanka zawołała mnie a ja stanęłam jak wryta. Powiedziałam, że tak, podziękowałam i szybko zamknęłam drzwi, bo już zaczęli mówić, że są śj i uczciwie oddają zgubę...
Potem w każdą sobotę stałam przy oknie i patrzyłam z lękiem, jak schodzą się na zbiórkę a potem wychodzą do służby. Czekałam, aż się rozejdą i mogłam wtedy bezpiecznie wyjść z domu. Małżeństwo to miło i z uśmiechem na twarzy mówiło mi jednak wciąż 'dzień dobry'. Nie mieli pojęcia, jaki jest mój aktualny 'status'.
Bracia z mojego dawnego zboru nie zostawili mnie jednak tak do końca w spokoju. Często dostawałam sms-y (nikt jakoś o dziwo nie dzwonił) typu: jehowa się o Ciebie troszczy, bracia tęsknią za Tobą (akurat) po kto się odwraca od jehowy zginie, nie spotkasz się z babcią, robisz przykrość matce itp. Te wiadomości były tak skonstruowane, ze wzbudzały we mnie często poczucie winy i lęk.
Moja ciocia gorliwy śj miesiąc w miesiąc pisała do mnie długi list i przekazywała przez moja mamę (może go nawet raportowała): jak to ciężko jest jehowie i braciom beze mnie, jak to wracam do świata i zginę, jak to bardzo mnie moja rodzina kocha i co ja im robię złego. Wiele razy płakałam czytając te listy. Potem przestałam je czytać. Moja mama z czasem przestała mi je dawać, bo wiedziała, że wyrzucam je do kosza.
Zresztą będąc w 'prawdzie' z czasem coraz częściej zaczęłam dostrzegać różnicę w tym, co podaje 'niewolnik' (teraz rzeczywiście uważam że z niewolnika nie ma pracownika)a co robią bracia. I mam tu na myśli relacje damsko-męskie. Bogobojne siostry to raczej powodzenia nie miały. Chyba, że były wyjątkowo urodziwe... Poza tym generalnie nie dziwię się, że atrakcyjność fizyczna miała dużo większe znaczenie dla braci i sióstr niż to, jaką ilość godzin miesięcznie zdają w sprawozdaniu.
Wracając natomiast do mojej sytuacji po ucieczce z WTS nie potrafiłam przez bardzo długi czas wchodzić w związki. Teraz mam wrażenie, że musiałam się faktycznie dziwnie zachowywać. Bałam się rozmowy o przeszłości, wzmianka o sylwestrze, urodzinach czy świętach była dla mnie