A czy mogą się usprawiedliwiać stwierdzeniem że Jezus też trafiał do serc? Bo ja nie umiem zdefiniować tej granicy gdzie emocje są pożądane a gdzie przesadzone.
Trafianie do serca, to takie używanie argumentacji, które ma kogoś do czegoś przekonać (w wyniku logicznej argumentacji), a jednocześnie pobudzić do konkretnego działania (w wyniku wywołania emocji).
Zupełnie czym innym jest wzbudzanie emocji w celu wyłączenia rozumu. Tutaj emocje nie są dodatkiem do logicznej argumentacji, nie są dla niej symbolicznym zapalnikiem, ale dokładnie przeciwnie - mają za zadanie to logiczne rozumowanie zastąpić, zdławić w zarodku.
Powołałeś się na fantastyczny przykład Jezusa. I słusznie. Kiedy np. umył on apostołom nogi, z pewnością wywołał niemało emocji. Po co? Dla samego efektu? A może korzystając z oszołomienia apostołów chciał im obrobić sakiewki? Nie, miała to być - i zapewne była - mistrzowska, "trafiająca do serca" lekcja pokory.
A teraz ten drugi biegun. Umiera dziecko, którego rodzice nie zgodzili się na przetoczenie krwi. I teraz robimy z tego film, historię przedstawimy w sposób niezwykle poruszający i wzruszający (najpierw śmiechy, igraszki i niczym niezmącona radość, później niesamowita tragedia, dalej wyjąca z bólu matka, tuląca pluszowe zabawki i trzymaną w ręku fotografię, wszystko okraszone muzyką potęgującą efekt). I teraz kluczowe, newralgiczne pytanie: po co? Żeby czegoś nauczyć, żeby pobudzić do myślenia?
Nie, dokładnie odwrotnie. Po to, żeby jak najbardziej w tym miejscu naturalne współczucie dla tej matki wypełniło umysł i serce, nie pozostawiając skrawka miejsca na zrodzenie się jak najbardziej słusznego pytania: czy Bóg rzeczywiście sobie życzył, żeby w imię zupełnie pokracznej logicznie interpretacji jakiegoś fragmentu Biblii, życie tego dziecka zostało złożone w ofierze?
Czaisz teraz tę subtelną różnicę?
To tyle w uzupełnieniu Debory, która w tzw. "międzyczasie" wszystko już elegancko wytłumaczyła