Na początku może zaznaczę, że formalnie jestem ŚJ. Tak zwany "wierzący-niepraktykujący". Napiszę w wielkim skrócie kilka zdań o sobie:
Nie chodzę na zebrania od kilku lat. Pojawiam się od święta. Generalnie się nudzę na nich, bo non stop wałkowane jest to samo. Nic nowego, a forma zebrań (odpowiadanie na pytania zamknięte) nie pozwala na rozwijanie się. Nie chodzę na zebrania, bo nie lubię towarzystwa braci. Ta fałszywa troska, ta zaściankowość, zamknięte umysły i brak zrozumienia głębszych rzeczy.
Jestem zawsze na Pamiątce i na kongresach letnich. Na Pamiątkę chodzę do obcych zborów - tam gdzie mnie nie znają. Na kongresach czuję się bezpieczny, bo nikt mnie nie zaczepia i mogę wyjść kiedy chcę (znienawidziłem kongresy na otwartych stadionach - to katorga dla organizmu).
Dlaczego jestem "jedną nogą"? Bo wierzę, że Bóg istnieje. Ale nie rozumiem jego intencji (to temat na dłuższą dyskusję). Akceptuję zasady moralne z Biblii, ale też czasem mam wątpliwości, bo nauka się rozwija i czasem jest tak wiele wątpliwości i pytań, że te proste (czasem nawet prostackie) wyjaśnienia serwowane w literaturze, po prostu... budzą poważne wątpliwości i masę pytań. A na te pytania nikt w zborze nie odpowie, bo gdy chciałem zgłębić dane zagadnienie, to patrzono na mnie jak na dziwadło (nie wiedzieli o czym mówię - wiedza naukowa kuleje), a w końcowym efekcie słyszałem, żebym ufał Jehowie i nie wybiegał przed rydwan.
Jestem świadkiem od dziecka. Za młodu, gdy wiedza była mała, udzielałem się bardzo. Byłem sługą w zborze. Ale to były jeszcze stare czasy, gdy ludzie się szanowali i nie było tej "biurokracji" w zborze. Potem miałem kryzys, który trwa do dziś. Dużo pytań bez odpowiedzi, tłuczenie tego samego na zebraniach. Bez refleksji i bez krytyki. Zawsze byłem tym pod prąd, który lubił zadawać wnikliwe pytania. Nieraz kłopotliwe, ocierające się o "granice". A ja po prostu zawsze starałem się MYŚLEĆ, a nie ślepo słuchać. I przez to obrywałem, lub słyszałem, że jestem "błyskotliwy", ale na starszego jeszcze za wcześnie. Do tego problemem zawsze była niechęć do głoszenia (mam to po ojcu, bo pomimo, że jest w prawdzie to zawsze mało głosił). Chętnie chodziłem na studium do kogoś, bo wychodziłem z założenia, że jeśli już ktoś studiuje, to znaczy, że tego chce. I to lubiłem. Ale głoszenie traktowałem jako natręctwo. W dawnych czasach miało to uzasadnienie, bo nie było internetu, a informacje nie były tak dostępne jak dziś. Głoszenie było nośnikiem tej informacji. Ale dziś? Każdy może kliknąć w kompie i ma całą biblioteczkę w sekundę na kompie. Jak go to zainteresuje to studium ma załatwione momentalnie. Żyć nie umierać. Ale natrętne siostry-babcie, wpychające na siłę strażnicę do ręki ludziom, którzy deklarują, że ICH TO NIE INTERESUJE, to najgorsze co może być. Gardzę takimi osobami! Bo są jak domokrążcy sprzedający na siłę garnki.
Byłem wykluczony, bo po latach zdecydowałem się na rozwód z żoną, której odbijało. Nie wytrzymałem. A na początku bardzo ją kochałem. Była miłością życia (jeśli wiecie co mam na myśli). Ale z biegiem czasu okazało się, że nie spełniałem jej potrzeb. Po ślubie poszła sobie na studia, a ja musiałem ciężko pracować, aby nas utrzymać (pochodzę z niezbyt zamożnej rodziny). Wpadłem w długi, bo to były ciężkie czasy, a ja chciałem być dobrym mężem i dbałem o żonę (jakie to głupie...). Pracowałem po nocach (2 etaty), żeby jakoś wykopać się z dołka finansowego. W "nagrodę" dostałem podejrzenia, że po nocach chodzę sobie na dziewczynki... To przelało szalę goryczy. Wyprowadziłem się i po kilku miesiącach rozwód. To była zborowa masakra. Pochodzę z małego miasteczka. Była to głośna sprawa, bo w tamtych czasach rozwodów tego typu było mało (w ogóle rozwodów było mało). Komitet był farsą, bo traktowali mnie jak ścierwo i nie było w ogóle żadnej dyskusji. Poddałem się i powiedziałem ,że nie mam nic do powiedzenia i niech kończą ten teatrzyk i mnie wykluczają. W sumie nie miałem żadnych argumentów, bo zgodnie z przepisami to ja zawiniłem.
Farsą było moje przyłączenie po kilku latach. W międzyczasie poznałem kobietę, która jest teraz moją żoną (też siostra). Oboje byliśmy wykluczeni, ale po ślubie zostaliśmy przyłączeni. Była farsa, bo kilkakrotnie pisaliśmy o przyłączenie, ale lokalne ścierwa (tzn. "bracia" starsi z naszego zboru), mieli tak na nas zagiętego parola, że sobie nie wyobrażacie. Na komitetach zwracali się do nas per PAN/Pani, chociaż znaliśmy się całe życie. A na komitecie przyłączeniowym jeden nawet siedział centralnie od nas odwrócony, bo stwierdził, że nigdy nie wybaczy i że mamy szczęście, bo w starożytnym Izraelu bylibyśmy ukamienowani (powiedziałem mu, że mogę iść na dwór po kamień i dam mu do ręki...). Przyłączyli nas po 2 latach tylko dlatego, że poprosiłem o rozmową z nowym podróżującym. Po opowiedzeniu mu całej naszej historii, tego jak nas traktowano (to też dobry materiał na książkę) i jakie są powody odmówienia przyłączenia (to były na siłę szukane powody), powiedział mi tak: "Żartujesz, prawda? Przecież to nie jest możliwe..." Pamiętam, że po tej rozmowie odbył się komitet na którym nas przyłączono, a starsi dostali bo garach bardzo mocno... To był pierwszy moment w którym zwątpiłem w to, że starsi są kierowani Duchem Świętym... Potem miałem jeszcze w życiu kilka przypadków, które utwierdziły mnie w tym zwątpieniu... To tak samo jak głupie gadanie, że ktoś coś sobie wymodlił i NA PEWNO to Jehowa sprawił, że się powiodło... Skąd ktoś to może wiedzieć? Czemu Jehowa nie reaguje w innych momentach? Bo nie znamy planów Jehowy? Dla mnie to taka sama bzdura jak zakrywanie się "świętą tajemnicą" w KRK...
Po latach, w których przestałem być częstym gościem w zborze, moje życie się zmieniło. Odżyłem. Zacząłem myśleć jeszcze szerzej i zdrowiej. Jakość życia mi się poprawiła. Mniej problemów, trosk i zmartwień. Bo chociaż wierzę w Boga, to jednak go nie rozumiem. Jeśli ma taką moc to czemu pozwala na to co się dzieje z ludźmi? ja wiem, że kwestia sporna itd. ale dla mnie to nie jest argument. Na zebraniach lubują się w porównaniach. Że ojciec nie da kamienia dziecku do jedzenia. A co robi nasz Ojciec? Pozwala na takie okropieństwa, rzezie, brutalne gwałty, morderstwa, masowe mordy itd. tylko dlatego, by udowodnić ludziom, że bez niego nie dają rady? Serio? Czy jest aż taki małostkowy i skupiony na tym by udowodnić swoją wyższość? Jeśli jest tak potężny to powinien mieć głęboko to, że jakiś tam pryszcz mu zarzuca, że nie jest najpotężniejszy. To tak samo, jakby jakaś bakteria próbowała mi mówić, że nie jestem silnym człowiekiem. Miałbym to bardzo mocno w dupie. Po prostu był tę jedną bakterię skasował. A jak reszcie bakterii się nie podoba to droga wolna. natychmiastowa kasacja i po temacie. Ale nie widziałbym sensu, aby pozwalać, aby cała populacja bakterii musiała cierpieć katorgi przez całe pokolenia tylko dlatego, że pierwsze bakterie zakwestionowały moją władzę w laboratorium... Tym bardziej, jeśli cały czas deklarowałbym, że bardzo je kocham i wszystko co robię jest dla ich dobra...
Jeśli ktoś jest w stanie mi to logicznie wytłumaczyć, to uznam, że jestem głupi... Ale to jest moja wątpliwość i przyczyna mojego zwątpienia. Bo nie widzę przyczyny logicznej, dlaczego Bóg działa tak jak działa.
Się rozpisałem
Chyba potrzebowałem wyrzucić z siebie trochę spraw. To i tak nie wszystko, bo mógłbym serio napisać książkę z moich przeżyć
Jak macie pytania to śmiało