Witam wszystkich...po prostu cześć
Moja historia nie jest jakaś zajmująca czy tragiczna, ale po raz pierwszy mam okazję o tym porozmawiać. O tym, czyli o okresie bycia w zborze. Znalazłam Was wczoraj dzięki filmom na YT i dopiero teraz zdałam sobie sprawę, że odstępcy, to nie jakiś wstydliwy margines, ale jest was, nas wiele i nie mamy, czego się wstydzić. Rany, ale ze mnie ignorantka, wybaczcie.
Nie pamiętam ile miałam lat, kiedy rodzice się zainteresowali, ale nie zaczęłam jeszcze podstawówki. Najpierw ojciec, potem mama. Jako, że ojciec ma bardzo krytykancki charakter szybko zrezygnował, ale mama jest świadkiem do dziś? Przez pewien czas zakazywał nam uczęszczania na zebrania, palił książki, literaturę. Nieraz przyjeżdżali po nas po kryjomu, dosłownie uciekałyśmy z domu. Po jakimś czasie dał sobie spokój. Więc chodziłam na zebrania jak to grzeczne, pokorne dziecko przez wiele lat. Nie lubiłam zebrań. Nie lubiłam chodzenia sukienkach i spódnicach, ale najbardziej nie lubiłam obłudy. Zaczęłam ją dostrzegać jak zaczęto kłaść nacisk bym zaczęła głosić. Po długiej nieobecności starszego, którego szczerze lubiłam, gdy się ze mną witał nie zapytał jak się masz czy wszystko u nas dobrze, tylko od razu głosisz?” Poczułam wstyd, miałam wyrzuty sumienia, że małe dzieci chodzą, rozmawiają śmiało z ludźmi i mają taką wiedzę a ja? Zawsze się bałam, że za mało wiem, że kogoś zrażę itp.
Zaczęłam się odsuwać od tego wszystkiego w wieku ok. 15 lat. To był jedyny okres buntu w moim życiu. Wcześniej byłam „tłamszona” przez wiarę i przez ojca (to już inna historia). W każdym bądź razie mama stosowała metodę ostracyzmu (pewnie bracia dobra rada). Dostałam depresji, nie chciało mi się nic, ciągle płakałam i chciałam się zabić. Całe życie dryfuję, lata lecą i nic nie ma sensu no, bo przecież zaraz będzie Armagedon. Nie wyzbędę się już chyba tej beznadziejności, chyba, że w końcu ruszę tyłek i pójdę do psychiatry. Przełom mojego młodzieńczego załamania nastąpił jak poszłam do lasku (nie żeby się zabić, sama nie wiem). Przyszli za mną rodzice, bo myśleli, że nie wrócę. Mama wyszła do mnie z miłością i wszystko sobie, że tak brzydko powiem wyrzygałyśmy. Ojciec prawie płacząc powiedział, że powinnam dostać wpierdol ( Jedyny chyba przejaw, że mu na mnie zależy).
Wiecie, za co mam najbardziej żal do świadków? Za rady by mama mimo znęcania psychicznego ze strony ojca nadstawiała drugi policzek. Wiecie, co mnie nauczyło, życie? Że to gówno prawda. Człowiek tego pokroju ma wypaczony obraz szacunku. Dla niego szacunek = strach. To pokoleniowy łańcuch, który umacnia się z pokolenia na pokolenie i wiem, że ja swojego nie pociągnę dalej. Postarałam się by się mnie bał i wiecie? Podziałało. Nawet przyznał, że boji się mnie uderzyć, bo wie, że mu oddam. Dziś ze sobą nie rozmawiamy.
Nie myślałam, że się tak rozpiszę