Chętnie napiszę o sobie, aczkolwiek moja historia, nie jest historią wstrząsającą, nie jest historią doznanych krzywd w zborze, o jakich czytam na tym forum. Moja historia, to historia młodej zagubionej dziewczyny, matki małych wówczas dzieci, żony nie praktykującego katolika, bardzo dobrego człowieka zresztą. Z prawdą miałam styczność już jako nastolatka. Rodzina zastępcza do której trafiłam studiowała Biblię, ja wraz z nimi. Bardzo mi się ta prawda podobała, ale postanowiłam się związać z organizacją, a właściwie iść pod skrzydła Jehowy, (bo tak to postrzegałam),dopiero po zamążpójściu i jednakowoż wczesnym macierzyństwie, po przeprowadzce do małego miasteczka, pod dach teściów,katolików. W miasteczku zbór dopiero powstawał, Salą Królestwa było wynajmowane pomieszczenie, nadzorcy byli przyjezdnymi pionierami specjalnymi. Moich rodziców duchowych, czyli starszego wraz żoną, wspominam jak najcieplej.
Sprawy potoczyły się szybko, ponieważ prawdę znałam już od lat, więc wzrastałam tak szybko, jak nowa Sala Królestwa, przy której wszyscy pracowaliśmy, i którą bracia potem spłacali, bo był wzięty kredyt, a która stoi na sprzedaż teraz.(Pytałam ostatnio pewnej siostry, jedyna która mnie rzadko ale odwiedza, jedna z nielicznych która nie udaje, że mnie nie widzi na ulicy, czy nie czuje się zrobiona w bambuko).
Poszłam pod skrzydła Jehowy z pragnienia miłości, Jehowy do mnie, mojej do Jehowy, braci do mnie, mojej do braci. Czułam się również strapiona życiem, i nadzieja raju na ziemi wydawała mi się lekarstwem na moje bolączki. Nie muszę jednak opowiadać, jak to wygląda po chrzcie, kiedy jest się już pełnoprawnym członkiem i okazuje się, że z tą braterską miłością bywa kulawo, opada kurtyna i okazuje się iż każdy sobie. Starszy wraz żoną zawsze jednak przy mnie byli, dopóki byli, potem wyjechali, przyszli następni. W zborze, nie mogłam sobie jednak znaleźć miejsca, ponieważ było dużo pionierów, także przyjezdnych, którzy trzymali się bardziej w gronie swojej elity, ja byłam tylko matką z dziećmi, młodą ale jednak obciążoną innymi sprawami, i nie mogłam dotrzymać kroku. Oczywistym następstwem przyjęcia prawdy, była wyprowadzka od teściów, konieczność wynajmu i popadnięcie w ubóstwo totalne.(Tego również nie żałuję, to doprowadziło nas do samodzielności) Dzieci malutkie, a mimo to musiałam podjąć pracę, kilka razy w tygodniu żeby mieć czas dla Boga. Starsi pomagali jak mogli. Paczki żywnościowe, inne potrzeby, co byli w stanie tu wsparcie było,od czasu do czasu. Schronienie pod skrzydłami Jehowy, moich bolączek nie wyleczyło. Raczej potęgowało, z tymi naukami o pokorze, a zdawaniu się na Jehowę a nie ludzkie siły, z tym uczuciem, że inni robią dużo, a mnie wychodzi tylko coraz gorzej. Z tą nadzieją na raj a jednak z beznadzieją życia tu i teraz, że brak perspektyw, branie jałmużny, a starać się samemu nie wypadało o finanse. Pokarm duchowy przestał mnie zaspokajać, praktycznie non stop studiowałam w towarzystwie pionierów, nawet po chrzcie, i nic. Moja więź z Bogiem sypała się jak domek z kart, ponieważ pragnęłam rozpatrywania nauk pod innym kątem, pod kątem moim własnym, moich własnych potrzeb emocjonalnych, a to co znajdowałam na zebraniach, oraz w studium z braćmi, było niczym jak powtarzanie materiału, z systemem pytań i odpowiedzi, po wcześniejszym przygotowywaniu i nakreślaniu w Strażnicy, bez głębszych dyskusji i źle widzianymi, własnymi spostrzeżeniami. Ileż to razy brat prowadzący przerywał komuś w połowie wypowiedzi, gdy wypowiedź okazywała się nie być odbiciem tego co w Strażnicy nakreślone...
Nie czułam się zaspokojona pod żadnym względem, więc szybko zaczęłam szukać gdzie indziej, w publikacjach "ze świata".
"Jezus, terapeuta wszechczasów", jedna z takich książek która mnie bardzo pozytywnie zaskoczyła, tym bardziej, że jej autorem był katolicki ksiądz, a tak fajnie potrafił wyłożyć sens nauk Jezusa, w innej sferze niż tylko ta religijna. Jak zaczęłam szukać, to wiecie co znalazłam, książkę Raimonda Frantza, i inne groby Russela w kształcie piramidy, obliczenia na jej podstawie 1914 roku, inne kwiatki. W którymś momencie miałam spotkanie w gronie starszych, zapytali czy czytam odstępcze materiały, i wówczas skłamałam, ponieważ wywalenie mnie ze zboru przypłaciła bym wówczas ostatkami zdrowia psychicznego. Podczas tych lat nieaktywności w zborze, ciągle szukałam. Zaczęłam pracować nad sobą, dbać o siebie, o swoją przyszłość, o wykształcenie,zaczęliśmy spełniać z mężem marzenia. Przestałam zrzucać brzemię na Jehowę, zaczęłam wierzyć w siebie. Dla mnie, ta nauka niewiary we własne możliwości, ta ufność że Jehowa wszystko załatwi, okazała się szkodliwa.
Wydaje się iż wyszłam bez szwanku z tej historii. Otóż nie do końca. Odrzucam wiarę w Boga, poszukuję tożsamości Jehowy w starożytnych mitologicznych bóstwach, nie jestem już przekonana co do rzetelności przekazu z księgi Rodzaju, która zdaje się być przemeblowaną na rzecz monoteizmu sciągą z mitologii sumeryjskiej, w dodatku mniej szczegółową niż te mity. Mam słabość do nauk Jezusa, to się nie zmienia. Cenię sobie inne księgi w Biblii za ich mądrość. Tylko nie wiem jak bardzo jest to mądrość od Boga, czy nie jest to przekaz mądrości ludzkiej na bazie ludzkich doświadczeń. Ostatecznie, wiele mądrości można znaleźć także w "Protokołach Mędrców Syjonu", jakkolwiek okrutnie czasem brzmią.
Tak czy inaczej, stoję w takim punkcie, że wiem iż nic nie wiem, czasem brakuje mi wierzenia, tego stanu odrealnienia, tej złudy bliskości Boga, do tego stopnia, że zazdroszczę moim sąsiadom katolikom, że tak przykładnie chadzają do swojej świątyni, i jest im z tym dobrze. Jednocześnie nie wyobrażam sobie zrzeszać się ponownie w jakiejkolwiek organizacji religijnej. Nie mam żalu do jw.org, mogę sobie wyrzucać tylko swoją naiwność. Techniki manipulacji wyrafinowane niczym w korpo, i darmowa ich nauka w szkole teokratycznej, natomiast na przestrzeni lat nauczyłam się odpowiedzialności za siebie, nie zwalam już na Jehowę, nie chcę zwalać na jw.org. Staram się pamiętać, że dzięki tej organizacji wzięłam Biblię do ręki, i poznałam kilka fajnych osób.
W swoim liście do zboru zamierzam napisać tylko jedno zdanie, że się odłączam. Nie zamierzam nawet wyjaśniać powodów, wiem że powody ich nie interesują, że powody nie zostałyby nawet odczytane w zborze.
Jak widzicie, moja historia to tylko historia ludzkich krętych ścieżek jakie człowiek obiera czasem dla lepszego poznania świata, i uodpornienia się na pewne zjawiska tu panujące. Mój "problem" polegał na tym iż nie jestem i nie byłam człowiekiem który byłby w stanie tkwić w jednym miejscu, w sensie rozwoju emocjonalnego, intelektualnego, na jednej i w kółko tej samej papce, z jednym tylko zadaniem -głosić i zwalać brzemienia na Boga, pozostając biernym w obliczu życia. Nie byłam w stanie przyoblec narzucanej, jednolitej dla wszystkich osobowości, pokornej, nie myślącej na własną rękę. Kłóciło się to z moją naturą, stąd emocjonalne wyczerpanie. Myślę, że wielu popada w zborach w depresję właśnie przez to iż wpaja się aby nie akceptować siebie, lecz na siłę się wcielać w coś co jest niezgodne z naturą danego człowieka. Człowiek ma moc kreowania swojej rzeczywistości, w jw.org tę moc usiłuje się odebrać.
Starszy mój, i jego żona, którzy mięli nade mną pieczę, raz mnie tylko zranili: gdy powiedzieli, że odstępując od zasad Jehowy, zginę i pociągnę na dno nie tylko siebie, także dzieci, nie w Armageddonie, lecz już w życiu doczesnym. (Zastowić się, to jednak zdanie nie najlepsze o mnie). Cóż, chciałam powiedzieć, że nic się takiego nie stało. Może kiedyś im o tym powiem, gdy np. oni również tu trafią.