Na początku wyjaśnię, skąd się wziął mój nick.
Byłam już wykluczona, podczas zakupów spotkałam dwie panie, które były śJ. Gdy je minęłam usłyszałam za swoimi plecami.
- To była córka siostry Janiny
- Która, ona ma dwie?
- Ta zła.
I tak to świadkowa mnie nazwała, a ja postanowiłam upamiętnić.
Moja matka będąc ze mną w ciąży, zaczęła przygodę ze świadkami Jehowy. Gdy się urodziłam, jej wiara nie była jeszcze na tyle silna, aby mnie nie zanieść do kościoła i nie ochrzcić.
Po tej rodzinnej imprezie, którą krewni i znajomi długo wspominali, dostała burę od prowadzącej z nią studium siostry. Jak mogła tak postąpić, skoro wie jaka jest prawda?
Dowiedziała się też, że czarno widzą jej bycie w szeregach organizacji bo jest bardzo niestabilna. To tak podziałało na moją rodzicielkę, że postanowiła udowodnić wszystkim braciom w zborze, że ona jednak się nadaje. I ku uciesze jej opiekunki, a na moją zgubę stała się ortodoksyjnym świadkiem.
Jej parcie na raj musiało być naprawdę silne, skoro dwa razy w tygodniu pchała wózek ze mną i uwieszoną przy nim moją sześcioletnią siostrą kilka kilometrów przez las, aby jej przewodniczka duchowa nie musiała iść zbyt daleko na studium.
Dla niej to było wyzwanie, jednak dla nas jej dzieci to była prawdziwa próba sił. Wiele razy wspominała, że siostra nie chciała już iść, płakała że bolą ją nóżki. Wtedy matka straszyła ją wilkami, albo że zostawi ją w lesie. Na mnie to nie działało, niewiele rozumiałam, za to robactwo gryzło mnie niemiłosiernie, co siostra przewodniczka tłumaczyła próbą z niebios. Ponoć wydzierałam się niesamowicie, przeszkadzając w edukacji nowo zwerbowanej. Ciekawa jestem dla kogo to była próba? Dla matki, jak bardzo jest w stanie narażać swoje dzieci? Czy dla mnie, jak wiele potrafię wytrzymać?
Dziś gdy analizuję te opowieści, widzę że świadkiem to ja od pieluch nie chciałam być.
Jak widać świadkowie Jehowy towarzyszyli mi można powiedzieć od poczęcia. Później było tylko gorzej. Byłyśmy z siostrą ciągane kilkanaście kilometrów dwa razy w tygodniu na zebranie. Nieważne, deszcz czy śnieg, upał czy trzaskający mróz, szłyśmy, wiele razy pochlipując z zimna lub zwyczajnie z buntu. A buntować to ja się potrafiłam już od małego. Czym bardziej byłam poszturchiwana lub bita za złe zachowanie na zebraniu, tym bardziej przyrzekałam sobie, a czasem i wykrzyczałam matce, że nie będę nigdy świadkiem, głupim świadkiem. Można sobie tylko wyobrazić jakie były reakcje dorosłych. Dostawałam później podwójne manto, raz za wstyd jaki przyniosłam, a dwa za niegodziwe zachowanie względem najwyższego.
Gdy mijała mnie złość, wtedy chciałam się podobać Jehowie, czasem nawet bardzo chciałam i starałam się być poprawna, wręcz taka jak z obrazka w strażnicy.
Wyrastałam w poczuciu bycia lepszym. Tak, w takim poczuciu, ponieważ to wyznanie uważa się za wybrańców Boga, jednych- jedynych. Każda inna religia jest gorsza i opiera się na bzdurnych filarach. A Kościół Katolicki to już w ogóle, oni to czczą bałwany, wierzą w matronę i wiele innych bzdur.
Pewnie, tak się mówi tylko i wyłącznie w zamkniętym gronie nigdy publicznie. Przecież ogólnie są uważani za przyjaznych i tolerancyjnych.
Nie wiem ile miałam lat, ale pamiętam jak przez mgłę wojnę rodziców o obrazy jakie wisiały w domu. Świadkowie pociskali matkę, że powinna usunąć, bo wiadomo jeśli nie ma dość odwago aby to wywalić ze swojego domu, nie może być Świadkiem.
Ojciec się temu sprzeciwiał i tak się przepychali, aż pewnego dnia bawiłam się na podwórku i za studnią w krzaku bzu znalazłam jeden z obrazów. I jak to dziecko wyciągnęłam i mówiłam Bozia jak babcie uczyły. O jak matka wtedy na mnie nakrzyczała, nawet mnie poszarpała, że nie wolno mi tak mówić, bo to się Jehowie nie podoba. Później ten obraz wisiał u dziadków, rodziców mamy.
Stopniowo, stopniowo wyzbywała się z domu starego, a wprowadzała nowe. Ojciec się chyba do tego przyzwyczajał bo awantur było coraz mniej. Ja zaś sobie rosłam i rosłam i miałam nawet zadatki na bardzo prężnego ŚJ. Czy te moje zapędy były szczere, czy też bardziej kierowane były strachem? Tego do końca nie wiem, ale wiem jedno chciałam wreszcie aby moja matka była ze mnie zadowolona i przestała mnie straszyć armagedonem. Bałam się go i to bardzo, lęk czy obawa to za mało, mnie zwyczajnie paraliżował strach przed przed zagładą. Bo jak tu się go nie bać, jak
„ciocie i wujkowie” w koło o nim mówią i mama straszy że w nim zginę?
Taki mały przykład z życia, kilkuletnie dziecko broi, hałasuje jak to dziecko, matka je upomina, ale wiadomo jak to z dziećmi bywa na długo to nie pomaga. I w pewnym momencie krzyczy do pociechy, nie słuchasz mnie zginiesz w armagedonie, a my będziemy sobie żyć w raju.
Co wtedy czuje to dziecko, co sobie myśli? A to Wam napiszę: że jest złe, że na pewno niebawem umrze, a ptactwo rozdziobie go jak padlinę. Skąd takie wyobrażenia? Literatura w organizacji jest cała naładowana albo obrazkami sielko-anielsko lub złem, bólem i śmiercią. Dużo czasu i dużo pracy nad sobą potrzebowałam, aby się uwolnić od obaw i poczucia winy.
Byłam jak większość dzieci chętna do zabawy i psot. Jednak gdy mnie poniosło w tych zabawach, a potem przyszło opamiętanie, nagle czułam się jak ktoś bardzo zły. Widziałam na sobie ten, karcący wzrok Boga i jego najwymyślniejsze dla mnie kary.
Miałam może z sześć- siedem lat, mama mnie zostawiła u sąsiadki.
Były tam dwie dziewczynki, jedna w moim wieku, a druga starsza.
Poszłyśmy do sklepu i w drodze powrotnej starsza poczęstowała nas małymi ciasteczkami.
Które jak się później okazało ukradła w sklepie.
Mój strach był ogromny przecież Bóg widział, że zjadłam kradzione. To maleńkie ciasteczko normalnie piekło mnie w żołądku tak bardzo, że próbowałam u siebie wywołać wymioty.
Wracałam do domu i płakałam, tak bardzo się bałam gniewu z niebios.W domu oczywiście się nie przyznałam do swojego niecnego postępku. Bo przecież mama by mi tego nie puściła płazem, tak s wtedy myślałam.
Dziś z perspektywy lat, uważam, że nic by się nie stało, najwyżej by mnie uczuliła na przyszłość.
Ale ja tak bardzo bałam się jej reakcji, że chowałam przed nią usta. Jakby na nich było wypisane co zrobiłam.
I dziś właśnie zadaję sobie pytanie, kogo bardziej się bałam, czyjego gniewu, mojej matki czy Boga? Czy wtedy mając te kilka lat miałam bardziej wypaczony umysł ( a może wyprany) czy też byłam dobrze wychowana?
Jako dziecko miałam wiele razy nieprzyjemności z powodu religii w jakiej zostałam wychowana. Wiadomo szkoła, a tam różne uroczystości, święta, akademie. Świadkowi nie wolno brać w nich udziału bo np takie mikołajki - to jest bałwochwalstwo. Akademia jakaś i śpiewanie hymnu też nie wolno bo świadkowie są neutralni politycznie, a stanie na baczność to oddawanie czci godłu lub fladze (tak mnie to tłumaczono) a więc znów bałwochwalstwo. Żadne harcerstwo czy inne koła zainteresowań, to pierwsze znów oddawanie czci, a niewinne koła zainteresowań to marnowanie czasu, który można spożytkować na głoszenie lub czytanie literatury religijnej.
Gdy po takich przykrościach wracałam zalana łzami , mama mi tłumaczyła, że ja będę żyć w raju, a ta cała reszta nie, oni zginą w armagedonie bo są złymi ludźmi. I tą nadzieją żyłam do chwili gdy znów się dowiedziałam, że zginę bo jestem złym dzieckiem.
Co dziecko może brać do siebie i jak to odbierać? Ano wszystko, nawet zwrócenie przez nauczyciela uwagi jest przerażające, bo to oznaka że jednak jestem zła.
Przykłady które dziś wydają się śmieszne i błahe, wtedy dla mnie były na wagę życie i śmierci. I do dziś nie rozumiem mojej matki, jak można uważać że się kogoś kocha i tak się nad nim pastwić? Ja jako matka, nie wyobrażam sobie aby tak rozmawiać z dzieckiem. Dziecko się chroni, roztacza nad nim płaszcz aby mu oszczędzić przykrości. Na wszytko przyjdzie czas, jeszcze życie go dopadnie i postraszy po swojemu. Więc póki można trzeba jak ta kwoka być obok i czuwać. Zawsze powtarzałam synowi, co by się nie stało, pamiętaj możesz do mnie przyjść, a ja bez względu na wszystko będę przy tobie bo cię kocham.
Nie mogę tego powiedzieć o swoim dzieciństwie, pewnie, nie chodziłam głodna i chłodna. Ale pełna miska i kapota na plecach to jeszcze za mało. Brakowało mi takiego zwykłego kontaktu matka – dziecko, gdzie można powiedzieć wszytko i wiedzieć, że będzie się miało wsparcie i obronę. Ja musiałam uważać na to co mówię, ważyć każde słowo i to od najmłodszych lat. Aby nic co powiem, nie było użyte przeciwko mnie.
Miałam coś około piętnastu, szesnastu lat, gdy mama powiedziała, czas zostać pełnowartościowym Świadkiem. Co to znaczyło ? Ano przyjęcie symbolu i zostanie takim świadkiem Jehowy na sto procent. Jesteś na garnuszku u rodziców, od kołyski masz wpajane bezwarunkowe posłuszeństwo. Jego brak równoznaczny jest z buntem względem Boga, a później to już zagłada i wieczne potępienie. Nie miałam za wielkiego wyboru.
Gdy próbowałam polemizować z matką, zebrałam „cięgi” że młodsi ode mnie przyjęli symbol, a ja taka stara nie. To wstyd! Cóż aby oszczędzić jej wstydu, a sobie przykrości zgodziłam się.
Było nas (tych do kąpieli) pięć osób, cała reszta stała po kątach i śpiewała pieśni, zaraz po, składanie życzeń i ogólny zachwyt.
Jak się czułam? Dziwnie, nigdy nie lubiłam jak się na mnie skupia uwaga, a tu byłam w centrum. Chciałam aby ten dzień się jak najszybciej skończył. Kilka dni po całej fecie, spotkałam sąsiadkę też świadka i ona mi złożyła życzenia, a następnie zapytała , jak się czuję? Bo ona po swoim symbolu to była taka podbudowana jakby dostała skrzydeł i że to zasługa błogosławieństwa Bożego. Hm, wtedy po raz kolejny pomyślałam, że ze mną coś nie tak. Ponieważ nic a nic nie czułam, mało tego, to nie robiło na mnie żadnego wrażenia. Jednak strach nie pozwalał mi się do niczego przyznać. Jednak wiedziałam jedno, wcześniej czy później i tak się z tym towarzystwem pożegnam. Nie czułam jak oni, nie myślałam, zwyczajnie nie widziałam siebie między tymi ludźmi.