ciąg dalszy:
czy naprawdę trzeba budować sale dla danego zboru, skoro może on jeździć dalej?
Dobry znajomy opowiedział mi kiedyś autentyczną historię z jego rodziny.
Jest połowa lat 90. Małe miasto 5 tys. ludzi i okoliczne wioski (max 5 km do miasta). Działa tu grupa na oddaleniu. Zebrania są w prywatnych mieszkaniach w mieście. Nikt nie narzeka, wszyscy mają względnie blisko. Większość głosicieli mieszka w mieście, na wioskach tylko 2 rodziny.
Jednak w kraju wciąż trwa tendencja wzrostowa, pojawiają się nowi wyznawcy. Pada pomysł stworzenia zboru. Do grupy dołącza kilka rodzin, zamieszkałych w promieniu 15-20 km. Są usługujący, jest samodzielny zbór. Z dwóch dotychczasowych grup studium książki powstają trzy. Teraz najlepsze: dwie grupy to wyłącznie mieszkańcy miasta. Przy podziale nadzorcy ustalili, że trzecią grupę stworzą nowe rodziny, oraz dwie dotychczasowe, mieszkające na wioskach.
I tu pojawia się zgryz. Wcześniej na zebrania wtorkowe jeździło się 5 km, teraz będzie 15 i więcej. W jedną stronę. Jedna z rodzin to krewni znajomego (jakiś wujek, czy coś w tym rodzaju). Wujek to typowy raptus. W domu zaczyna się wojna. Razem z ciotką krzyczą, że jak tak można, że nikt ich nie pytał o zdanie, że auto na wodę nie jeździ itp. W pewnym momencie wściekły wujek rzuca: "To co, wypisujemy się z wiary ?" Potem kłótnia cichnie.
I co ? Pokrzyczeli w domu, ponarzekali, a potem spokojnie poszli na zebranie i z uśmiechem na twarzach przyjęli bez gadania nowy podział grup. Jeździli tak przez parę lat, do czasu nowego podziału.
I ciekawa puenta. Podobno wujek znajomego miał kilka propozycji, by pełnić przywilej sługi pomocniczego. Za każdym razem odmawiał. Co najwyżej godził się być lektorem, albo zmówić modlitwę. Nawet do prowadzenia studium książki się nie kwapił. A był już wtedy górniczym emerytem. Dopiero całkiem niedawno, gdy dobiegał już siedemdziesiątki, przyjął powołanie na sługę. Ale w zupełnie innym zborze, z innymi ludźmi.