Co do sprzedaży sal w Szczecinie to żal mnie ogarnia jak dwadzieścia lat temu budowałem jedną z nich.
Wtedy to wszystko było takie autentyczne i szczere.
Był zapał, budowaliśmy dla siebie, poświęcaliśmy się jak dla Pana.
Do dziś pamiętam jak w grudniu w śnieżycy tkwiłem sam jeden na dachu i przybijałem łaty jak szalony.
Póżniej naprawdę odczuwałem szczęście.
Dziś cząstka mnie zostaje sprzedana.
Na początku lat 90. mój zbór budował nową salę. Jako syn ówczesnego starszego, nie miałem wyjścia i musiałem przychodzić w soboty na budowę. Jednak dla dziesięciolatka trudno było znaleźć jakąś bezpieczną fuchę budowlaną. Ale od czegóż literatura ! Akurat wtedy opublikowano doświadczenie pewnego starszego wiekiem SJ z Ghany, który na jednej z lokalnych budów prostował gwoździe. Artykuł nosił wzniosły tytuł: "Aby nic nie przepadło!"
Więc dostałem taboret, młotek, karton starych, pokrzywionych gwoździ, oraz zaszczytny udział w dziele budowli dla wieczności.
Dzisiaj na to patrzę w ten sposób, że głupotą było wysyłać dziesięcioletnie dziecko na plac budowy. Ale wtedy czuło się prawdziwego ducha, że robimy coś wspaniałego. Nawet to nędzne prostowanie gwoździ wydawało się czymś niezwykle istotnym. Po paru latach, już jako nastolatek, zasuwałem na dachu powstającego pierwszego w kraju Centrum Kongresowego. I też uważałem to za niezwykły przywilej, nie mając pojęcia o czymś takim, jak bhp. Ale wokoło wszyscy pracowali z niezwykłym zaangażowaniem i każdy chciał dołożyć cząstkę siebie do tej niezwykłej, w ówczesnym mniemaniu, inwestycji.
Ciekawe, jak czują się dzisiaj Ci wszyscy budowniczowie sal i centrów zgromadzeń, które budowano z takim zaangażowaniem, by po latach przepisać je na własność centrali WTS - u i sprzedawać z zyskiem. Co myślą te wszystkie starsze osoby, które nie żałowały pieniędzy, by wesprzeć dzieło budowy. Jak straszne musi być poczucie, że cały ten wysiłek poszedł na marne, a z potężnego nakładu sił i środków, zyski wyniosła jedynie religijna korporacja z USA.