Rozmowy z Apelbaumem mnie irytowały i byłem wściekły, że nie posiadam argumentów, żebym mógł mu dać odpór, ale ciekawość jego wiedzy i argumentacji, coraz bardziej mnie ciekawiła, tym bardziej, że z takim krytycznym spojrzeniem na biblię, spotkałem się po raz pierwszy, uważałem początkowo to za świętokradztwo, nawet myślałem jak wycofać się z tych rozmów, ale ciekawość była silniejsza. Rozważyłem ostatecznie taką możliwość. Poznam jego argumenty, które pomogą mi go lepiej rozpracować, wychodziłem z założenia, że aby pokonać przeciwnika, trzeba najpierw rozpoznać jego siły i środki, którymi dysponuje. Gdy znajdę się kiedyś na wolności, zwrócę się do braci starszych, bardziej doświadczonych, bardziej ugruntowanych, nawet w końcu poślę pytania do Ciała Kierowniczego, bo kto, jak kto, ale tam znają na wszystko odpowiedź, i takie Apelbaumowe argumenty złamią jak suchy patyk. Teraz jednak do rozmowy został mi tylko Apelbaum. O czym myśmy tu nie rozmawiali, nawet uczyłem się od niego języka hebrajskiego. Nie na wiele się to zdało, bo, któregoś dnia, otworzyły się drzwi, klawisz odczytał moje nazwisko, i sakramentalne powiedzenie: Koc, łyżkę miskę i wyskakuj! Taki los więźnia, ledwo się zaprzyjaźnisz, a już w inne celi jesteś nowym, i [/font]wszystko zaczyna się od początku. Ustalasz dyżury, wybierasz pryczę, i odnowa rozpracowujesz nowe znajomości.
Nasze życie w służbie dla Jehowy było zupełnie podobne do żołnierza na wojennym froncie. Każdy przeżyty dzień, był dniem szczęśliwym, i za każdy taki dzień dziękowaliśmy Jehowie za ochronę, za pomoc wyjścia z opresji. Każdy dzień następny, nawet każda następna chwila, mogła być ostatnią na wolności. Każde wejście i wyjście do, lub z domostwa braci było ryzykowne, dla nas i dla domowników. Nie było gwarancji, czy to miejsce nie jest pod specjalna „ochroną” służby bezpieczeństwa. Trzeba było w zależności od sytuacji umiejętnie się kamuflować i używać wszelkiego rodzaju sztuczek, aby zmylić przeciwnika, jeżeli udało go się wcześniej rozpoznać. Rejterady przez okna należały do częstego repertuaru sztuczek, sam skorzystałem z tego rodzaju pomocy, około siedem razy -dokładnej ilości już nie pamiętam. Również nocowanie w polu lub lesie, zaliczyłem trzy takie przypadki. Czasem z nadmiaru ostrożności dochodziło do tragi-komicznych sytuacji, gdy wzajemnie się podejrzewaliśmy, nie wiedząc o sobie, a potrzeba nam było wejść do tego samego domostwa. Brat Olek Rutkowski, o którym już lakonicznie wspomniałem, przeze mnie w listopadzie przesiedział pół nocy w kopcu na ziemniaki, ponieważ po ciemku nie zostałem rozpoznany prze domowników, gdy przyszedłem na umówione spotkanie. W rezultacie on w ziemiance, a ja w drwalniku, doczekaliśmy rana.
Dręczyły nas też takie prozaiczne drobnostki, z którymi przychodziło nam się zmagać, o które trzeba było się starać, bo bez nich nie dało się obejść. Potrzebna była jednak odzież, niestety tylko Izraelitom na pustynie się nie darła, mnie się darła. Jeżeli bieliznę osobistą, czy skarpety mogłem uzupełnić z mojego kieszonkowego, to już na buty i ubranie nie starczyło. Na odbytym kursie dla S.O., upewniano nas, że w tej dziedzinie będziemy wspomagani. Wprawdzie raz byłem zapytany o moje potrzeby, to prawda. Wyliczyłem, nadchodzi zima i potrzebowałbym cieplejszą kurtkę, bo ta, którą posiadam nie jest na ten okres przydatna. Potrzebne jest mi nowe ubranie i buty. Rzeczywiści, brat z okręgu zapowiedział, ze będą coś mieli do rozdania. W zetknięciu z rzeczywistością, tak się złożyło, że marynarka pasowała na brata Tadeusza, a spodnie jak ulał były w rozmiarze brata Sławka, w moim rozmiarze był akurat szalik, a rękawiczki z włóczki były w sam raz dla brata Zenka z sąsiedniego obwodu. Na moje buty złożyli się Słudzy Zborów, materiał na ubranie otrzymałem z mojego domu, Matka uzbierała w tajemnicy przed Ojcem trochę pieniędzy. Z otrzymanego materiału uszył dla mnie ubranie krawiec -brat, za darmo. W cienkiej kurtce przechodziłem całą zimę tą i następną. Jak widać Jehowa zadbał o moje potrzeby i nie musiałem już zabiegać o rzeczy doczesne. Grypę przechodziłem -jakoś samo przeszło. Ale! Nagle pomyślałem, a co by było gdyby ten wyrostek…? Ano właśnie… Bez pieniędzy, bez ubezpieczenia, bez dokumentów i na domiar jeszcze ścigany listem gończym? Przestałem myśleć. Pewnie w zamyśle Bożym było, abym… szpitalu więzienny w Łodzi przy ulicy Kopernika…? Niepojęte są plany Boże. Trzeba zawsze ufać, i ufałem.
Dni więzienne wlokły się powoli, jedyna rozrywka to praca w pralni, i coniedzielna wyprawa do kina, dawały jakąś odskocznię od codzienności odrywając od natłoku własnych myśli, a te bardzo cisnęły się z chwilą doręczenia mi mojego egzemplarza biblii. Apelbaum tak mi poprzestawiał w mojej głowie, że czytanie zawartej w niej treści, jakoś nagle przestawiały się w nową jakość. Zauważyłem, że teraz dostrzegam to, czego przedtem nie zauważałem i przechodziłem do porządku. Przedtem wszystkie ewangelie nie sprawiały mi żadnego problemu, ba -widziałem jak się wzajemnie uzupełniają, bo czego jeden ewangelista nie napisał, następny go w tym uzupełnił. W pewnym momencie zwróciłem uwagę, jak dawniej te różnice pomagały mi w udowadnianiu pewnych tez, zawsze mogłem znaleźć odpowiedni cytat, który potwierdzał to, co chciałem udowodnić. Nagle zauważam, że nie potrafię wskazać co to była za kobieta, która wylała olejek na głowę Jezusa i kto tak naprawdę się zgorszył przy tej okazji. Niby prozaiczne wydarzenie, nigdy nie zastanawiałem się nad tym, bo niby dlaczego miałbym być tak bardzo dociekliwy? Albo przemiana Szawła, w Pawła. Wiadomo, że miało to miejsce w drodze do Damaszku i nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby nad tym wydarzeniem rozdzierać szaty. Teraz mam dylemat, bo ten sam autor, to wydarzenie przedstawia w trzech wersjach, a już list do Galatów? Zaczynam myśleć i poważnie się zastanawiać, czy ja czepiam się drobiazgów, czy nie jest to podszept samego szatana, który korzysta z chwilowej mojej słabości i podsuwa mi takie myśli? Przypominam sobie kuszenie Pana Jezusa na pustyni... Do kogo ty się przyrównujesz? Człowieku, zastanów się. –Ty marny prochu chcesz się porównać z Mistrzem?
Biblia, po którą pisałem do domu, aby mi ją przysłano w celu wsparcia duchowego, jest wyjątkowej wartości. Nią posługiwałem się codziennie podczas mojej pracy służbowej, była zemną zawsze i wszędzie w terenie i miała mi być ostoją w przyszłości. Miała jeszcze, a właściwie ma do dzisiejszego dnia, jeden bardzo ważny walor. Jest pamiątką osobistą podarowaną mi przez Aleksandra Rutkowskiego –Olka. Jest to mały format kieszonkowy, który w tamtym czasie miał znaczenie „strategiczne” i prawie każdy w terenie posługiwał się takim miniaturowym formatem. Właśnie z myślą o mnie, gdzieś „wydobył” ten egzemplarz. Teraz, tu w celi, zamiast mi pomagać w wytrwaniu, staje się zaczątkiem moich problemów z samym ze sobą. Odkładam biblię, przestaję do niej zaglądać o dziwo, dlatego żeby przypadkiem nie stracić resztki wiary modlę się przed taką ewentualnością. Zagłębiam się w literaturę „pogańską”, którą zamawiam w więziennej bibliotece. Nadrabiam zaległości w tej dziedzinie, a jest co nadrabiać. Czytanie wypełnia teraz moją pustkę wewnętrzną, jest mi teraz z tym dobrze. Teraz czytam świeckie książki –„świeckie książki” -jak to dziwnie brzmi, i co gorsza nie mam wyrzutów sumienia. Co się zemną dzieje? Modlę się. Tą ostatnią czynnością usprawiedliwiam się przed samym sobą, bo chcę wierzyć, że modlitwa mnie uchroni przed zgubną drogą, w końcu, gdy poznam literaturę świecką, w której właściwie nic zdrożnego się nie doczytałem -pomyślałem -lepiej będę rozumiał wydawnictwa „Strażnica”, więc czy to źle? Przecież brat Lorek tak bardzo potrafił korzystać z tej literatury, ciągle brzmiały w moich uszach jego trafne porównania. Czy to może dla mnie być szkodliwe, że poznam tą literaturę? No tak, a jeżeli to są moje doświadczenia, z którymi Bóg każe mi się uporać osobiście przed Armagedonem? Tylko, co ja mam zrobić, jeżeli ten Armagedon, jeszcze nie teraz…, a może oddali się w bliżej nieokreślony czas? Owszem były pewne symptomy, związane z wydarzeniami poznańskimi, potem węgierskimi, które mogły być zaczątkiem Armagedonu, ale tylko mogły... Widocznie opóźnia Pan przyjście swoje. Głęboko wewnętrznie przestawiam zwrotnicę na inny tor.
Pisząc o tych więziennych „przygodach”, a było ich sporo, można by opisywać każdą oddzielnie, bo każda niosła inny bagaż wspomnień. Na przykład moje bardzo nie sympatyczne perypetie z pierwowzorem filmu, Kazimierza Kuca „Pułkownik Kwiatkowski”, ale to już nie mieści się w tym wątku. Jedno, co sprawia mi trudność, to ułożyć je w chronologicznej kolejności. Po przeszło pół wieku od tamtego czasu, pewnie nikt by z tym sobie nie poradził. Jedyną datę, którą znam, to dzień, w którym funkcjonariusz Pol-wych przyniósł mi do celi egzemplarz mojej Biblii, przysłaną mi z domu -był to 21 wrzesień 1956 roku. Tak szczegółowej daty nie zapamiętałbym, gdybym na niej, nie miał wpisu dokonanego przez owego -Pol-wych, stąd wiem, nawet, w której w tedy celi przebywałem –był to nr 19. Ten wpis pomógł mi ustalić w miarę dokładnie, co działo się później.
Druga połowa roku przyniosła już pewną odwilż w kraju, która jakby rykoszetem odbiła się na stosunkach władz więziennych w stosunku do więźniów w ogóle, a dotychczasowa ansa do Świadków Jehowy, nagle jakby zniknęła. Nie robiono już przeszkód w zatrudnianiu nas, a dzięki pracy, dni stawały się bardzie urozmaicone, tym samym ta więzienna monotonność przestała działać tak przygnębiająco. Dodatkowym, walorem, przynajmniej dla mnie, miało znaczenie, znacznie bogatsze wyżywienie, przysługujące pracującym. Przeliczyłem sobie, że od marca 1957, pozostało mi jeszcze równe dwa lata do odsiadki, więc jeżeli ten trend się utrzyma, a raczej nic nie wskazywało, że wróci poprzedni dryl więzienny, to spokojnie dotrwam do końca.
Wielu więźniów z oskarżenia politycznego już powychodziło, a innym znacznie poskracano wyroki. Świadkowie Jehowy odsiadujący wyroki za działalność, wypuszczono wszystkich bez względu na wysokość zasądzonej kary. Jak przeliczyłem, to zostało nas tylko trzech do dalszej odsiadki, ponieważ nas, za odmowę służby wojskowej, nie obejmowała żadna „łaskawość”. Pewne obowiązujące zasady w państwie, w którym przyszło nam mieszkać, obowiązują, a my też o tym wiedzieliśmy i z własnej nieprzymuszonej woli, temu państwu się sprzeciwiliśmy, więc bez utyskiwania trzeba się pogodzić i nastawić się do odbycia reszty kary i już. Koniec, kropka.
Cały październik przyszło mi spędzić w więziennym szpitalu w Łodzi przy ulicy Kopernika, na oddziale chirurgicznym, z uwagi na konieczność wycięcia mi wyrostka robaczkowego. Jak na warunki więzienne, to gdyby nie kraty w oknach, mógłbym przypuszczać, że przyśnił mi się piękny sen i oby mnie nikt nie zechciał obudzić zbyt wcześnie. Cały listopad przebywałem w Sieradzu na pawilonie szpitalnym, jako rekonwalescent. Jak na warunki więzienne, dwa miesiące przebywania w takich „luksusach”, to istny los „szczęścia”. W grudniu wróciłem już z powrotem do pracy w pralni, i zaczęły się normalne, noce i dni w więziennej rzeczywistości.
O czym myśli każdy więzień w więzieniu? Ano o tym żeby z tego więzienia wyjść. Takie myśli drążą wszystkich, ale przychodzi też refleksja nad samym sobą to, co przeszło i to, co będzie. Jeżeli o przeszłości wiemy już wszystko, to przyszłość, ma tylko pytania, na które niema odpowiedzi, ale po przewertowaniu przeszłości, możemy przynajmniej wytyczyć pewien szkic tej przyszłości. Stanąłem właśnie przed takim dylematem, jak narysować ten szkic, jak się do niego zabrać? Musiałem wiele przemyśleć z tej przeszłości, a tego trochę się nazbierało.
Idąc do pracy na Niwie Pańskiej w latach mojej młodości, byliśmy pełni wiary w ogóle, a wiara w nadchodzące Królestwo Boże, które zostanie poprzedzone wielkim zniszczeniem w Armagedonie, było głównym bodźcem pchającym nas, aby jak najbardziej i jak najwięcej przysłużyć się Jehowie. To nie tylko my młodzi, ale wielu starszych braci i sióstr ruszyło w teren, lub w inny sposób angażując się w nurt pracy Pańskiej. Takim był już na początku wspomniany przeze mnie brat Janek, gdy razem przywracaliśmy łączność po wprowadzonym zakazie. Taką była też siostra Hela, oddana bez reszty Organizacji. O tych dwóch postaciach, jako symbolach wierności dla Jehowy i poświęcenia się dla organizacji, napiszę oddzielnie, bo są to symbole, których przynajmniej ja zapomnieć nie mogę nigdy, jeżeli dla organizacji przestali znaczyć już cokolwiek.
Jeżeli piszę tu -„my”, to mam na myśli wszystkich, tych z najwyższej półki, ze średniej półki i tych na samym dole, czyli cała rzesza głosicieli. Wszyscy wierzyliśmy w Goga i Magoga, symbolizujących Króla Północy i Króla Południa, którym miała przypaść ostatnia rola wystąpienia i starcia się z Barankiem i ostatecznie upaść w bitwie u Jego stóp. Tak mniej więcej pisała Strażnica i budowała w nas wiarę. Wszystkie złe wieści, jakie docierały do nas z całego świata, były nam balsamem na nasze obolałe zakazem serca. Dopingowało nas również głoszone roczne hasło, dla wszystkich Braci na całej kuli ziemskiej, a brzmiało: „Słysząc złe nowiny, nie boi się, stateczne serce jego, ufa Jehowie”. Dla każdego roku ogłaszano nowe hasło, ale żadne nie utrwaliło się w mojej pamięci, tylko to jedno jedyne jestem w stanie wyrecytować do dzisiejszego dnia. Gdybym w nie, nie wierzył, czyżbym je zapamiętał? Gdy byłem na wspomnianym już kursie dla Sług Obwodów, każdy z nas musiał wypełnić deklaracje o tym, na jaki okres deklaruje się służyć pełno czasowo, ja bez wahania wpisałem –do Armagedonu. Nikt z braci starszych nie zakwestionował takiej deklaracji, wszyscy wierzyli, w bliskość Armagedonu, wszyscy byliśmy pod wrażeniem proroctwa, „gdy będą mówić pokój i bezpieczeństwo, wtedy nagłe zginienie na nich przyjdzie”. Mając taką wiarę, wszystkie trudy stawały się już mało istotne.
Wprawdzie nie było przeszkód, aby Królestwa Bożego doczekać w domu i jego pieleszach, nic się na tym nie traciło. Za parę „utłuczonych” godzin w miesiącu, też była gwarancja przejścia na drugą stronę Armagedonu, więc właściwie, po co iść i narażać się? No tak, ale tej rzeszy wiernych głosicieli potrzeba dostarczyć „pokarmu na czas słuszny”, podtrzymać ich wiarę, a kto miał to zrobić, jeżeli my tego byśmy się nie podjęli? Więc poszliśmy. Każdy na swoje stanowisko, a że była to praca niebezpieczna, też każdy z nas zdawał sobie sprawę. Pamiętam słowa wypowiedziane przez brata Jakuba - do nas idących w tereny: -gwarantujemy wam możliwie wszystko, co wam będzie potrzebne w tej pracy, jednego, czego nie możemy wam gwarantować, to waszego bezpieczeństwa. O tym ostatnim wiedział każdy z nas.
Może brzmi to trochę egoistycznie, ale zamiast Boga, stawiam teraz na pierwszy miejscu samego siebie. Czuję się trochę nie swojo w tej nowej egoistycznej roli, ale zaczynam się usprawiedliwiać przed samym sobą. Ciągle wracam do początku, aby prześledzić moją dotychczasową drogę, ale najbardziej zastanawiam się jak urządzić się po wyjściu. Po przedyskutowaniu ze sobą samym, wszystkich za, i przeciw, dochodzę do, bardzo wstrząsającego wniosku, że postąpiłbym bardzo nie rozsądnie, gdybym pozwolił się z powrotem zaciągnąć w teren. Czy aby nie grzeszę takim radykalnym i egoistycznym postanowieniem? Znowu mam przypływ wątpliwości, od nowa przebłyski „otrzeźwienia”. Ale gdy przypomniałem sobie już zupełnie na jawie, pewne zasady, które obowiązują w Organizacji, pomyślałem o pięknych i wzruszających przeżyciach braci niosących bratnią pomoc, braciom potrzebującym, ale o tym można się tylko naczytać w publikacjach Towarzystwa i usłyszeć w opowieściach, braci, którzy robili za statystów, na specjalnie wyreżyserowanych akcjach. Takie opowiadanie, a raczej „doświadczenia” jak się w tedy mówiło, było potrzebne do podniesienia ducha Bożego, w rzeczywistości, jesteś pozostawiony sam sobie. Jeżeli masz w miarę zasobną bliską rodzinę, to ewentualnie jeszcze możesz liczyć, że przynajmniej ktoś o tobie pamięta, bo Organizacja po twoim aresztowaniu, szybko odcięła ciebie od swojej pępowiny, abyś nie był jej ciężarem. Tu, zdany tylko na siebie, nauczyłem się żyć bez niczyjej pomocy. Na burczący pusty żołądek piłem wodę, zawsze to na chwile trochę pomogło. Wieczorem trzeba jak najszybciej usnąć, więc noc masz z głowy. Rano otrzymany chleb, od razu rozłożyć, aby go nie pochłonąć od razu. Resztę chleba noś przy sobie, aby ci go, kto inny nie podebrał. Zbiegiem czasu żołądek się skurczył i problem miałem z głowy. Trzeba sobie radzić samemu i nigdy na nikogo nie liczyć, nawet jeżeli ktoś ci coś zapewnia, to wiedz, że ten ktoś jest tylko człowiekiem i nie wszystko „pamięta”, co mówił, a tym bardziej obiecał.
Wtedy tam w celi sam wpadłem na ten sam pomysł, który podrzucił mi dopiero w XXI wieku tu, na tym Forum, jeden bardzo „przesympatyczny” i „genialny” Forumowicz -Świadek Jehowy zresztą. Cytuje te maksymy:
„Każdy ma dwie ręce i rozum. Jezus radził obliczyć koszty” - „No cóż. Zbór to nie komunia ani kibuc. Jak wychowali cie rodzice („Organizacja”-- dopisek mój) takim człowiekiem jesteś. Jeśli wychowali cie niezaradnie, to miej do nich pretensje a nie do Ciała Kierowniczego”.
Nie, do Ciała Kierowniczego też postanowiłem nie wnosić pretensji, a koszty, też obliczyłem i wyszło mi, że z tym Armagedonem, to Ciało Kierownicze jakby ciut się pomyliło, więc nieco wyprzedziłem dobrą radę wyżej cytowanego Forumowicza, który trochę spóźnioną, ale warto tę radę zacytować:
-„Inna sprawa, że za "komuny" pracy było w bród(…) „
Też, na to wpadłem dość wcześnie nawet przed urodzenie mojego przesympatycznego doradcy, i postanowiłem z tej oferty skorzystać, bo jak czytam dalszą maksymę: -„
I pomimo przejściowych problemów zawsze Jehowa daje wyjście z sytuacji„ i dalej czytamy: „Natomiast sprzeciwiam się obwinianiu za wszystko organizacji. Bo organizację tworzymy my, szeregowi ŚJ„
Tak, zgadzam się, i ja, taki niezdara, jakim mnie wychowano, no cóż takich miałem wychowawców w Organizacji, wreszcie wziąłem sprawę w swoje ręce i przestałem liczyć na kogokolwiek, w tym również na Organizację, ale z tą maksymą miałem pewną trudność, bo przedstawiciele tejże Organizacji, ponownie usiłowali mnie „wychowywać”. Było to już po moim uwolnieniu.
W marcu 1957 roku bardzo byłem mile zaskoczony, gdy na moim koncie znalazło się 500 złotych, acha, o tym już pisałem. To była interwencja samego brata Lorka, w prawdzie tego się tylko domyślam, bo On najbardziej się moim stanem zasobów materialnych interesował. Były to już dwie wpłaty, pierwsza wpłynęła jeszcze w lutym, ale o tym nic nie wiedziałem i gdyby nie wiadomość przekazaną mi przez kierownika kantyny, pewnie niedowidziałbym się w ogóle, ponieważ do kantyny zapomniałem już którędy droga prowadzi. No cóż, pomyślałem –lepiej późno niż wcale, ale ta hojność mimo wszystko, już ducha wiary w Organizację mi nie przywróciła, i postanowienia też nie miałem zamiaru zmienić. Pomimo pełnych dwóch lat, które przyszło mi tu jeszcze przebywać miałem z grubsza opracowany plan jak się będę urządzał po wyjściu stąd. Na razie wszystko działo się bez zmian. Program dnia miałem ułożony, więc każdego dnia wiedziałem, co może się wydarzyć. Praca w pralni, spacer na spacerniaku, potem czytanie lektur, wieczorem rozmyślanie lub wspominanie o lepszych czy gorszych dniach na wolności, a w niedziele oglądanie kobiety na płótnie, jak w tutejszym żargonie określano pójście do kina.
Po południu, 11 może 12 maja 1957 roku, zgrzyt klucza w zamku. W drzwiach staną oddziałowy klawisz, wymienia moje nazwisko. Zgłaszam się –to wy? Imię ojca? Podaje. Chodźcie. Klawisz prowadzi mnie do pomieszczenia urzędującego „pol-wych”. Wejście do tego pomieszczenia, nigdy nie wróżyło nic dobrego, dlatego od razu przypominam sobie wszystko, co mogło mi się przytrafić -ktoś mnie zadenuncjował, albo po prostu sam chce zemnie zrobić kapusia. -Wy się nazywacie? -Zaraz pyta mnie przy wejściu. -Imię ojca? –Podaje wszystkie dane, które chce wiedzieć -to siadajcie. Podaje mi pismo –przeczytajcie sobie i podpiszcie. Czytam. Wojskowa Prokuratura w… -nie pamiętam gdzie jest jego siedziba -zwraca się do Sądu Poznańskiego Okręgu Wojskowego w Poznaniu o wcześniejsze przedterminowe zwolnienie od odbywania reszty kary dla –tu moje imię i nazwisko i imię ojca. -Przeczytaliście? -To podpiszcie. Możecie odejść. W pierwszym momencie nic do mnie nie dotarło, dopiero, gdy znalazłem się w celi i opowiedziałem przyczynę mojego wezwania do „Pol-wych” (każda wizyta u tego pana, według panującego zwyczaju i reguł uczciwości wśród więźniów, powinna być zrelacjonowana swoim kolegom), zaczęło do mojej świadomości coś docierać. Siedemnastego maja około16.00 otwierają się drzwi, procedura wywołania mnie prze klawisza taka sama jak zwykle, potem sakramentalne –spakujcie się i wychodźcie. W dalszym ciągu nic nie dociera do mojej świadomości, ileż to już razy z tobołkiem zawiniętym w prześcieradło przyszło mi się przemieszczać z celi, do celi, to nie pierwszyzna.
Około godziny 18.00, prawie wypchnięty przez malutką furtkę więzienną, z zupełną pustką w głowie, znalazłem się na ulicy miasta Sieradza. Nie mam zupełnie pomysłu, co ze sobą zrobić. Ponad dwa lata pod nadzorem i braku jakiejkolwiek indywidualności, zrobiło swoje, a teraz ten nagły zwrot, stawia mnie w zupełnej nieporadności. Nie wiem czy to sen, czy rzeczywistość. W domu też jestem zagubiony, i ciągle mam wrażenie, że nagle się obudzę i wszystko wróci do normalności. Jakoś nie mogę sobie uzmysłowić, co teraz jest normalnością, czy to, co było jeszcze wczoraj, czy to, co jest dzisiaj, teraz, w tej chwili.
O moim powrocie, fama rozeszła się dość szybko. Pojawiają się pierwsi, do których ta wieść dotarła. Jakby niebyło, jest mi przyjemnie, że zaraz chcą się ze mną spotkać, moi jakby niebyło bracia duchowi. Rozmowa jednak toczy się jakoś sztywno, niby się cieszymy, ale te spotkania jakoś sklejają się jak dwie deski niepasujące do siebie. Brak tej spontaniczności, która kiedyś była taka żywa, taka prawdziwa, taka bezceremonialna. To wszystko jest zbyt nagłe -pomyślałem, to musi potrwać, dopiero czas może okazać się tym czynnikiem, który przywróci tą dawną normalność. Ta „normalność” przyszła znienacka, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
Któregoś dnia, może po tygodniu, może trochę później, przychodzi do mnie brat objazdowy, czy sługa obwodu, nie wiem jak to nazwać, bo wtedy tak się namnożyło, tych sług –nie wiem nawet, od czego każdy był, bo nie przedstawiał się, –ale nic, brat, to brat, zawsze to jakiś sługa. Twarz roześmiana, ściska mi dłoń i trzęsie moją rękę, że w stawie łokciowym coś mi skrzypi, nawet próbuję wyrwać moją prawicę, ale nie, brat ściska i potrząsa dalej. Wreszcie zwalnia moją ją i sakramentalne pytanie –Noo? Jak się masz bracie? Nawet nie dopuszcza mnie do wypowiedzenia jakiegokolwiek zdania lub czegokolwiek w ogóle, zalewa mnie dalej monologiem. -Czekaliśmy, czekaliśmy i doczekaliśmy się, no to cię witamy z powrotem na niwie Pańskiej. Pracy jest dużo, a brat z takim doświadczeniem jak ty, jesteś teraz nam bardzo potrzebny. Czekamy na ciebie, mam nadzieję, że miesiąc ci wystarczy, żebyś odpoczął, więc odpoczywaj i nabieraj sił, a za miesiąc czekamy na ciebie już w terenie. Postanowiłem ostudzić zapał brata, z jakim do mnie przyszedł, więc nieśmiało mówię, że propozycja jest zachęcająca, ale najpierw muszę coś zarobić, żebym mógł się okupić –przecież ja nie ma, w co się ubrać, nie mam ubrania, nie mam butów, a na zimę brakuje mi coś ciepłego do okrycia i tak go bajeruje, żeby mu ten jego entuzjazm trochę ostudzić. Brat trochę się zmieszał, ale nie daje za wygrane –no to ile ci potrzeba, jeszcze jeden miesiąc? -Pójdziesz gdzieś zarobisz, kupisz, co ci potrzeba i już. Próbuje go jeszcze przekonywać, że to nie jest takie proste jak on to sobie wyobraża, ale natychmiast sobie przypomniał, że ma bardzo pilną sprawę i musi już odejść, oczywiście bardzo żałuje, że nie może zemną dłużej rozmawiać. Podaje mi rękę na pożegnanie, ale już nie potrząsa jak przedtem. Pomyślałem -typowe załatwianie sprawy przez sługę, tylko on ma coś do powiedzenia, twoim obowiązkiem jest wysłuchać i nie komentować, a broń Boże się sprzeciwiać.-Amen.
Zatrudniłem się, ale wiadomo, że bez zawodu i kwalifikacji, mogę wykonywać tylko pracę podrzędne, to i zapłata nie jest wysoka, ale mam już własne pieniądze, które jakoś mnie dowartościowują. W między czasie poznaję dziewczynę, oczywiście siostrę w prawdzie. Sam się nawet dziwię, że chce wyjść za takiego gołodupca, no, ale jednak. Zaczynam odbijać się od dna. Oboje pracujemy, na tamte czasy dwie pensje, to już coś, chociaż na wiele rzeczy jeszcze brakuję, ale jakoś to będzie. Od rozmowy, (jeżeli to można nazwać rozmową).o której opowiedziałem już wyżej, minęło już kilka miesięcy. Któregoś wieczoru, odzywa się dzwonek przy drzwiach wejściowych. Otwieram, i kogo ja widzę? Brata, z którym nie dokończyłem rozmowy, zaraz po moim zwolnieniu, towarzyszy mu jeszcze inny brat. Wiadomo, jest późna pora będą nocować. Do 15-tej następnego dnia muszą przebywać w mieszkaniu sami. Po południu, już po obiedzie, brat zwraca się do żony z pytaniem –czy zechciałaby zostawić nas samych, bo chcą porozmawiać zemną. Żona, jako bogobojna siostra w prawdzie, spełnia życzenie braci i zamyka za sobą drzwi. -Widzisz bracie my przyjechaliśmy do ciebie, aby z tobą porozmawiać. Zemną? –Pytam -czym sobie zasłużyłem na takie względy, ale już domyślam się, czego ta rozmowa będzie dotyczyła. (Rozmowa nie przebiegała tak identycznie jak ja tu opisuję, bowiem od tego czasu minęło już ponad pięćdziesiąt lat, więc mogę coś w innej kolejności, przestawić, ale przedstawiam ducha tej rozmowy). Więc słucham. Zaczynają od tego, że mam tak wspaniałą żonę, bogobojną, że rozumie sprawy Królestwa i takie tam ochy i achy pod jej adresem. Za wszystkie twoje trudy, Jehowa cię wynagrodził taką wspaniałą żoną, i taki tam, kiciuś bajduś. Czekam na konkrety, bo nie po to przyjechali, aby wciskać kit, jakie to mam upodobanie w samym niebie. Bracia są wyrozumiali, że żony tak nie możesz opuścić, ale masz jednak dużo czasu, który mógłbyś oddać w służbie. Następuje teraz precyzyjne przeliczanie mojego wolnego czasu, jak lekkomyślnie go marnuję w domu. -Do piętnastej pracujesz, jedną godzinę zużywasz na obiad, potem potrzebujesz urąbać drewna, przynieść wody i pozostaje ci jeszcze coś do zrobienia, co jest konieczne, ale już następne sześć dni w tygodniu ten czas możesz oddać Panu. Teraz wielu braci tak postępuje -dodaje. –Dobrze muszę się zastanowić, porozmawiać z żoną –wtrąciłem. No tak, porozmawiaj -ale któryś z nich podochocony, że chwytam ich pomysł, wykorzystuje ten moment i zagaja: -wiesz, co bracie? Bracia mają jeszcze inną dla ciebie propozycję. -No jestem bardzo ciekawy. -Twoja żona pracuje, więc masz zapewnione materialne sprawy, mógłbyś oddać się pełno czasowo, a do żony zawsze możesz wracać, przecież ona zrozumie, co to jest praca na Niwie Pańskiej. Oczywiście wszystkie argumenty są uczciwie i rzetelnie potwierdzane przez cytaty z biblii, którą każdy, jeden taki egzemplarz, ma otwarty przed sobą. Takie dwie propozycję dostałem do rozważenia, oczywiście odpowiedzi nie muszę dać natychmiast, oni poczekają i przybędą za tydzień.
Nie! -Odzywam się -tygodnia nie potrzebuje do namysłu, bo propozycje są jasne i wyraźne, a żony też nie będę się pytał, bo jestem mężczyzną, głową domu, więc moja decyzja jest jednoznaczna i ostateczna, a co zadecyduję, żona przyjmie z pokorą -odparłem zdecydowanie. O, taka zdecydowana postawa podoba się, obojgu. Widać od razu, że Duch Boży przemawia przez ciebie. -Zanim odpowiem, którą wersje wybiorę, chciałbym coś powiedzieć. -Ależ oczywiście -wyrwał się jeden z braci, nie pamiętam ich imion, tym bardziej, jakie stanowiska piastują, nie było wtedy w zwyczaju tego oznajmiać a pytać tym bardziej, –ale powiedz tak krótko –zaraz dodał abym nie przeciągał sprawy. Hmm -zastanowiłem się. -Dobrze postaram się powiedzieć jak najkrócej. -Nie mam akurat przy sobie biblii, ale to nic nie szkodzi, będzie jeszcze krócej –wtrącam, -bo to, co chciałbym przeczytać z ewangelii, znamy tu wszyscy we trójkę. Chodzi mianowicie o przypowieść Jezusa o dobrym Samarytaninie i złych Izraelitach. –Ależ bracie, co to ma do rzeczy? Zaoponował jeden z braci. –Tak, właśnie, że ma, -kontynuuje -bo tam było dwóch dobrych i wiernych Żydów, i jeden obcy, podły Samarytanin, czy pamiętamy, kogo z tych pochwalił Jesus? -Ależ bracie wiem, co chcesz przez to powiedzieć, ale my myśleliśmy, że to już jest przeszłość, o której już i ty zapomniałeś, -nie wiesz jak to się mówi, co było a nie jest nie piszę się w rejestr? Czy chcesz w sobie pielęgnować nadal ten żal? Ten zwrot o „pielęgnowaniu żalu” był wtedy takim modnym wytrychem ucinania niewygodnej rozmowy. Czy nie wiesz o tym, że należy wybaczać? Teraz, gdy Armagedon jest tak blisko jak nigdy, a ty pamiętasz jakieś stare nieistotne sprawy? Ja gwarantuje, że tu na tej mojej dłoni wyrośnie mi kaktus, jak do 1975 roku nie będzie Armagedonu. Ja ci zaraz przeczytam jak wierni Boży ludzie cierpieli dla Jehowy i dochowali wierności. Otwiera biblię i czyta całe zajście dotycząca przygody Hioba. Próbuję przerwać to czytanie, które znam już na pamięć, ale brat postanowił całe zajście przeczytać do końca. -Czy ten przykład cię nie przekonuje, że Jehowa cię doświadczał? –Nie! Akurat ten przykład mnie nie przekonuje –od parłem, i tu przypomniał mi się dialog, jaki prowadziłem z moim współ więźniem Apelbaumem. Na ten fragment biblijnej opowieści, Apelbaum odpowiedział mi mniej więcej tak: -To jest tak, jakby dwóch starych zażyłych kumpli, o coś się przed laty posprzeczali, a teraz spotkali się w portowej tawernie przy piwie i założyli się, kto postawi następną kolejkę, a zakładnikiem został biedny kulis, który ledwie powłóczy nogami gnąc się pod ciężarem każdej skrzyni, którą musi wynieść ze statku na nabrzeże, ci dwaj dokładali mu coraz cięższe skrzynie i czekali, pod, którą skrzynią wreszcie ten nieszczęśnik padnie. Jeżeli taki zakład był również powodem, aby nam zgotować Holokaust, to ja bardzo chciałbym zmiany takiego opiekuna. Tak mniej więcej też odniosłem się do tego przeczytanego fragmentu. Ale to jest bluźnierstwo! –Stwierdził jeden z nich. Nie, -odparłem –to nie jest bluźnierstwo, tylko taka logika wypływa z tego fragmentu, natomiast, co do bliskości Armagedonu, to już chrześcijanie za czasów apostołów oczekiwali drugiego przyjścia samego Pana Jezusa, ale byli tacy niedowiarkowie jak ja, że mówili: -„opóźnia Pan przyjście swoje”, za co obrywali od apostołów. Teraz też nie przyjdzie Armagedon ani teraz, ani w 1957 roku, ani w następnych latach, a kaktusy na pewno ci bracie nie wyrosną na dłoni, za to ręczę, natomiast ja będę robił wszystko, co jest możliwe, żebym nie skończył tak, jak siostra Hela. –Jaka, która, siostra Hela? -W tym Zborze jest tylko jedna siostra Hela jak mi się wydaje i wszyscy ją znają, i wy też ją dobrze znacie. -Odpowiadam. Nastąpiła konsternacja, ale jeden z tych braci zaraz się zreflektował, -i mówi, –i my przyszliśmy do ciebie, żebyś ty również nie skończył tak jak siostra Hela. To znaczy, że mówimy o dwóch różnych Helach –odparłem. Była to już ostatnia próba mojego ponownego „wychowywania mnie, w niezaradności”, nie miałem też już żadnej przyjemności spotkania się z braćmi z tego szczebla.
Ponieważ od tej chwili chciałem być „zaradnym”, nie miałem zamiaru w przyszłości narażać Organizacje na ewentualne straty, o wartości jednej szynki wieprzowej, lub jedną trzecią roweru, w zależności, jaki przelicznik się uwzględni, co równoważyło mniej więcej w tamtym czasie owe sporne 500 złotych, o które tak dzielnie zabiega ów Pan na tym Forum, i tak precyzyjnie wyliczył, tę moją fortunę, której podobno wszyscy mi zazdrościli. Ta fortuna, w przełożeniu na warunki więzienne, posiadała wartość czterech więziennych wypisek. Ponieważ w jednym miesiącu przypadły dwie takie wypiski, więc razem starczyło na dwa miesiące. To tyle. Zadziwia natomiast precyzja wyliczeń, jakiej podjął się ten Pan i z zadziwiającą dokładnością przeliczył potrzeby skazanego. No, no, tylko pozazdrościć takiej tęgiej ekonomicznej głowy. Nasuwa mi się tu pewna analogia z zamierzchłych czasów, gdy pewien ekonomista w mig obliczył ile można by było zgarnąć kasy, gdyby nie wylano owego olejku na głowę samego Mistrza. Mam tylko kłopot, bo nijak nie mogę sobie przypomnieć imienia owego słynnego ekonomisty –jednak wiek robi swoje –coś mi się majaczy jak przez mgłę, że nosił on mieszek za swoim Mistrzem.
Od tego zajścia, razem z żoną żyliśmy już tylko na obrzeżach Zboru. Nie byliśmy też informowani, o zachodzących nowościach. Czasem sporadycznie byłem proszony przez Sługę Zboru o wygłoszenie jakiegoś referatu, ale tylko dla jakiejś mało znaczącej grupy osób, gdy brakowało lektorów, inaczej mówiąc mówców. Regularnie przychodzono po comiesięczne godziny i na tym kończyły się bliższe kontakty. Jedyną osobą, która mnie, a właściwie nas z żoną nie opuszczała, była właśnie wspomniana już wyżej, siostra Hela. Taki stan przebywania na peryferiach Zboru, utrzymywał się mniej więcej do przełomu lat 1960/1970. Był to okres potrzebny, do łagodnego, prawie ewolucyjnego odejścia od Organizacji i stępienia odczuwanego ostracyzmu.
W połowie maja, przybyło do mnie trzech braci pod przewodnictwem Sługi Zboru w charakterze komitetu do wyłączenia mnie z Organizacji. Dwóch pozostałych członków komitetu widziałem po raz pierwszy. Bez przywitania, oznajmiono mi cel ich przybycia. Poprosiłem ich do mieszkania, aby w godny sposób mogli wykonać powierzoną im misję. Usiedliśmy przy stole, ja po jednej stronie, pozostałych trzech po przeciwnej stronie stołu. Pytanie było: czy wiem, jakie ciążą na mnie zarzuty? Odpowiedziałem, -tak, ale szczegółów nie znam -zaznaczyłem. Następne pytanie: czy poczuwam się do zarzutu i czy chciałbym coś powiedzieć, ewentualnie prosić komitet o możliwość wyrozumienia (czy coś w tym rodzaju)? Do zarzutu się poczuwam, jeżeli chodzi o drugi człon pytania, chciałbym się o coś zapytać. -Tak mogę pytać, warunek -pytanie ma być krótkie. Dobrze, pytanie będzie bardzo krótkie. Kontynuuje: -Znałem dwóch gospodarzy, jeden był bardzo złym człowiekiem, –ale to miało być krótkie pytanie –przerwano mi. -Oczywiście, pytanie będzie krótkie, przyrzekam, ale muszę wprowadzić tło, do pytania. Ten zły człowiek –kontynuuję -rozsypywał w swoim obejściu zborze, wykładał karmę dla dzikich zwierząt, ale zakładał sidła i wnyki, aby następnie łapać te zwierzęta i ptaki. Ten drugi gospodarz był natomiast bardzo dobrym, bo takim podstępnym procederem się nie trudnił, nawet okaleczone zwierzęta wnykami, leczył i wypuszczał na wolność. Pytanie jest krótkie: -do, którego gospodarza te zwierzęta bardzie lgnęły? Na to pytanie nie otrzymasz odpowiedzi –stwierdził przewodniczący. Dziękuję –odparłem, brak odpowiedzi jest dla mnie również odpowiedzią. -Z dniem dzisiejszym zostałeś wyłączony ze zboru, -stwierdził przewodniczący. Chyba nie musimy ci tłumaczyć, co to dla ciebie znaczy. Przyjąłem do wiadomości i wszystko jest dla mnie jasne –odparłem. Członkowie komitetu podeszli następnie do mojej żony i oznajmili jej, że ona może uczestniczyć we wszystkich zajęciach Zborowych. Żona odpowiedziała: mimo wszystko ja popieram zachowanie męża. Tak skończyła się moja, oraz mojej żony, przygoda z Organizacją.
Na początku mojego opowiadania opisałem mały epizod spotkania z oficerem MO w Wieluniu w niedzielny słoneczny dzień. Muszę wrócić do tego wątku ponieważ powyżej opisałem finał tamtego wydarzenia zakończony moim wyrzuceniem mnie z Organizacji. „Dziwny jest ten Świat” śpiewał kiedyś sam mistrz wokalistyki, Czesław Niemen. Ten epizod, który opowiem poniżej jest dalszym ciągiem tamtej historii, a raczej chichot tej historii jaki mnie się przydarzył. Gdy powróciłem po zwolnieniu mnie z więzienia, ów oficer, już w randze kapitana awansował na komendanta Komendy Powiatowej. Czas biegł dla mnie i dla niego. On zapomniał o mnie, ja nie przywiązywałem wagi do tamtej rozmowy, a raczej monologu. Ja zrobiłem już znaczne postępy w ocenie WTS-u, ale też w ocenie mojej przeszłości. Dla komendanta, los potoczył się niezbyt pomyślnie, po prostu choroba nie dała mu żadnych szans. Tej klasy notable wymagają pośmiertnej oprawy, dlatego wszystkie zakłady pracy otrzymały polecenie wydelegowania przedstawiciela ze sztandarem. Padło na mnie. Nawet się nie wzbraniałem. Pewnie, że to mój były antagonista, ale w takiej chwili nie wypada wyrównywać rachunków. A jednak to on miał rację –wtedy, bo później obie nasze ideologie, różne w prawdzie, ale jednakowo padły jak domek z kart. Chciałbym tu unaocznić, jak mój sposób postrzegania ludzi, może zmienić pogląd nawet do moich bezpośrednich antagonistów, w których chciałbym widzieć tylko człowieka. W tym przypadku, ten mój zwyczajny ludzki odruch, przez moich współ braci został potraktowany jako niegodziwy, a ewangeliczny przekaz o 77-krotnym wybaczaniu, stał się zwykłą ścierką do wycierania sobie ust.
Niezależnie od tego, czy sam odszedłeś, czy cię z premedytacją wyrzucono, abyś nie zarażał innych, czujesz się jednak nie komfortowo. Nagle znalazłeś się jak po drugiej stronie rzeki, bez łodzi, a most został zerwany i tylko z wysokości jego sterczących przęseł możesz jeszcze spojrzeć na drugi brzeg. Niezależnie od czasu ile upłynęło na tym nowym brzegu, mimo tego, że urządziłeś się tu od nowa, podstawiasz cichaczem drabinkę, aby wspiąć się na zerwane i zmurszałe czasem przęsła tamtego mostu i oczami wyobraźni zobaczyć i z sentymentem wspomnieć o tym, co tam zostawiłeś.
Jakby niebyło, niespełna trzy dekady byłem związany z tamtym brzegiem. Tam pozostali ludzie, z którymi wiązała nas nadzieja wymarzonego pięknego życia w Królestwie Bożym, wspólnie ponosiliśmy trudy, cierpienia i wyrzeczenia, dla tej nadziei, w którą wierzyliśmy i byliśmy skłonni poświęcić bardzo wiele, a nawet jeszcze więcej. To wszystko razem spaja, do tego stopnia, że nie możesz tych ludzi tak po prostu zapomnieć. Chciałbym tu o nich napisać. Niestety, nie posiadam tak pojemnej pamięci, żeby każdej takiej postaci poświęcić chociażby jeden akapit, dlatego ograniczę się tylko do postaci najbardziej wyrazistych, o których zobowiązałem się tę pamięć zachować. Te dwa wspomnienia, niech będą hołdem, dla tych dwojga i pozostałych, o których nic już nie napiszę.
W Organizacji istniało bardzo wielu, o których zapomnieć bardzo trudno, nie sposób jednak pisać o wszystkich, ale w pamięci pozostaną na zawsze. Jakby nie oceniać, z tymi osobami przeżyłem wiele pięknych dni, ale też wywarły one na mnie wiele wspaniałych cech, które towarzyszą mi do dnia dzisiejszego, i tak pewnie pozostanie. Poniżej opisze tylko dwie takie postacie, które wybitnie wcisnęły się w moje życie organizacyjne, a byłbym niewdzięcznikiem, gdybym o nich zapomniał.
Postacią, o której chciałbym opowiedzieć najpierw, był znany nam z wcześniejszych opisów, brat Janek. O jego roli, jaką odegrał w ponownym organizowaniu działalności na tym terenie, już pisałem, dlatego jeszcze tylko parę uzupełnień.
Janek kierował całą akcją, ja mu w tym pomagałem Tu była wymagana pewna rozwaga, i roztropność. Nie wiedzieliśmy jak przyjmą nas współwyznawcy. Jednych wprawdzie znaliśmy innych nie. Ci, do których docieraliśmy też nie wiedzieli, kim jesteśmy, bo jeżeli nawet nas znali nie było pewności czy nie jesteśmy wysłannikami UB, zresztą o takich prowokacjach już byliśmy uprzedzani przed lipcem 1950 roku, i takie prowokacje zdarzały sie naprawdę. Trzeba było nie lada wysiłku i zręczności by podołać sprawie i samemu nie wpaść w ręce prześladowców. Pominę tu wiele drobiazgów, o których już pisałem w postach, a których tam nie wiązałem bezpośrednio z nim, chciałem tylko powiedzieć, że jego dom, jego rodzina, była w najtrudniejszym okresie, zaangażowana w główną działalność łącznikową na tym terenie. U niego w domu gościło czasem nawet kilkanaście osób na raz, aby odbyć konspiracyjne zebranie. Osoby te schodziły się pojedynczo w ciągu tygodnia i rozchodziły się przez następny tydzień. Janek przyjmował te niewygody i cieszył się, że może w ten sposób służyć organizacji. Gdy organizacja po 1957 roku, zaczęła przeobrażać swoją działalność, usługi Janka staniały i przestały być potrzebne, więc z dnia na dzień, z miesiąca na miesiąc, Janek schodził już na margines. Tak jak w starożytnym Egipcie, przyszedł nowy władca, który już nie znał zasług „Józefa”, więc odtąd, nikomu nie było do niego po drodze. Nikt nawet nie przyszedł by mu powiedzieć po prostu -dziękuje. Wielu z tych nowych sług, nawet nie wiedziało, kim naprawdę był Janek i jak wiele zrobił dla organizacji. Janek był zawsze człowiekiem pogodnym, w najgorszej sytuacji, zawsze potrafił zdobyć się na żart, czym rozładowywał nawet najbardziej przygnębiający nastrój, za co czasem był strofowany przez swoją żonę, ale takim był właśnie Janek.
Gdy spotykaliśmy sie już po „przejściach” często wspominaliśmy różne sytuacje, te groźne, ale on wracał zawsze do tych bardziej pogodnych czasem humorystycznych, bo i takich też było, ponieważ w konspiracji czasem dochodziło do nieporozumienia lub niezrozumienia umówionych znaków, co w konsekwencji sytuacje były naprawdę komiczne. Bieżących tematów raczej nie chciał poruszać, zawsze starał się zmienić tok rozmowy. Wiem, że czół rozgoryczenie, ale o tym unikał jakiejkolwiek rozmowy. Dopiero jego żona, któregoś dnia nie wytrzymała, i wyjaśniła to poglądowo. Wzięła owoc cytryny rozkroiła, i z jednej połowy wycisnęła sok do szklanki i powiedziała: -”to, co robił Janek jest w tej szklance, a on sam jest tym, co po nim zostało” i pokazała w dłoni wyciśniętą skórkę, którą potem wrzuciła do śmietnika.
Siostra Helena, nazwiska jednak nie wymienię, ale imię jest prawdziwe, powszechnie była znana, jako –siostra Hela. Nie wymienię skąd pochodziła, ani też ostatniego miejsca zamieszkania. Mimo takiego pominięcia jej danych, wielu może ją rozpoznać, ponieważ była znana dość powszechnie, a już w gremiach organizacyjnych na szczycie, znana była wszystkim. Zanim poznałem ją osobiście, wiele już o niej słyszałem, bo ona była już legendą. Była to bardzo prosta kobieta wiejska, o nieco startym i chrypliwym głosie, ale w głosie tym było bardzo dużo ciepła i po prostu ludzkiej życzliwości. Wtedy miała około (?) lat, jak byśmy to dzisiaj lakonicznie powiedzieli „kobietą po przejściach”. Gospodarstwo rolne oddała dzieciom, a sama pełna wiary i zapału, oddała się pełno czasowo w służbie dla Jehowy. Została pionierką. Na rozklekotanym rowerze, który był jedyną jej własnością, przemieszczała się od wsi, do wsi głosząc „dobrą nowinę o królestwie”. Często przez tych ludzi wyszydzana, wyrzucana za drzwi, często ją pobito, psuto jej już i tak zdewastowany rower. Wszystko to siostra Hela przyjmowała z pokorą i traktowała swoje przygody jako dar od Jehowy, że może przyjmować prześladowania dla Niego. Jej opowieści słuchało się z zapartym tchem, a miała zawsze co opowiadać. Kiedy siostra Hela opowiadała, nikt nie miał odwagi jej przerywać, tego, po prostu każdy chciał słuchać. Jej „doświadczenia” były znane w całej Polsce, bo były opisywane w dodatku do „Strażnicy”, a nawet opisywane w „Przebudźcie się”, z tych opisów znana była na całym Świecie. Gdy z 2/3 lipca 1950 roku władze PRL aresztowały już resztkę kierownictwo w Łodzi przy ul. Rzgowskie 24, zwykły przypadek sprawił, że tej nocy tam się znalazła, więc siostra Hela została zaliczona do tegoż kierownictwa i podzieliła ich los. Pół roku przebywała w lochach Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Łodzi, została wypuszczona, jako mało „użyteczna”. Podczas przesłuchań, potrafiła swoim zachowaniem i odpowiedziami w zeznaniach, tak skutecznie zdezorientować śledczych, że ci uznali, iż mają przed sobą prymitywną i nieokrzesaną wieśniaczkę, która tylko zbiegiem okoliczności znalazła się w ich posiadaniu. Gdy po pierwszym szoku, organizacja zwarła szeregi i odnowa okrzepła, siostra Hela weszła w wir podziemnej działalności.
Jej nierzucająca się w oczy sylwetka, była cennym nabytkiem w tej nowej rzeczywistości. Znalazła się z powrotem w swoim żywiole, wprawdzie już w innym charakterze, ale w ten sposób chciała służyć Jehowie jak mawiała, jeżeli miała ku temu możliwości. W całym tym okresie jej praca skupiała się na czysto konspiracyjnej działalności. Przewoziła z pogranicza kraju źródłową literaturę, pracowała w powielarni, czyli „piekarni” jak zawsze mówiła, rozwoziła urobek na miejsca rozdziału. Przewoziła i nosiła ciężkie torby z farbami drukarskimi, papier do powielania itp. potrzebne artykuły. Była łącznikiem, gdy w trudnych okolicznościach było potrzeba kogoś przemieścić lub przewieść pilną wiadomość. Wszystko to często wymagało szczególnej ostrożności, dlatego wybierano odpowiednie dni pogody, zawsze najgorsze z możliwych. Siostra. Hela była zawsze do dyspozycji, nigdy nie zawiodła. Potrafiła wychodzić z najtrudniejszych opresji, tylko Ona była wstanie podołać najtrudniejszym zadaniom i wyśliznąć się milicji z osaczenia.
CDN