Pamiętam, że nigdy nie lubiłem mieć punktów w TSSK. Już jako nastolatek gdy zbliżała się pora zebrania, to niedobrze mi się robiło, stres zżerał. Na sali siedziałem czekając jak na ścięcie, oczywiście wciśnięcie ściemy, że źle się czuję i dziś nie mogę było źle widziane. Potem tylko wstąpienie na mównicę, wydukanie co swoje, zejście i spokój.
Z perspektywy czasu naprawdę nie widzę by udział w szkole teokratycznej w czymś mi pomógł, czegokolwiek nauczył, a siłowa atmosfera dodatkowo odbierała temu smak.
Nie każdy nadaje się na kaznodzieję i do wystąpień publicznych, a już zwłaszcza gdy nie masz ochoty na takie wystąpienia i nie wychodzi to od ciebie.
Pomijam już sposób w jaki były konstruowane przemówienia, ten wylewający się górnolotny patos i okrągłe regułki. Jeśli czegoś się człowiek tam uczył, to jak przetrwać w tym środowisku i jakim językiem operować i jakimi kategoriami myśleć.
W każdym razie ja wspominam wygłaszanie punktów źle, taka smutna konieczność, którą chciało się mieć za sobą, ale na zebraniach wszystko chce mieć się jak najszybciej za sobą. A i nie bez przyczyny ktoś powiedział kiedyś, że najważniejszym punktem programu zgromadzeń jest przerwa.