Sięgam pamięcią lata wstecz, do czasów dzieciństwa i przypominam sobie, że z tą radością z zebrań, zgromadzeń, którą tak się opiewało w publikacjach i wykładach, zawsze było coś nie tak. Raz dlatego, że tuż po powrocie do domu potrafiła szybko przedzierzgnąć się w kłótnie o byle domowe pierdoły, a dwa dlatego, że na kongresach od pewnego momentu szło już tylko o wysiedzenie do końca programu, a powrót do domu witano z ulgą.
I sobie zadaję pytanie, ile naprawdę mają ludzie w zborach satysfakcji z tych spotkań, a na ile odgrywają rolę? Miernikiem satysfakcji ze spotkania powinno być to jak czujesz się tuż po, a moje wspomnienia wskazują na to, że domownicy mieli albo ulgę, że to już koniec albo poczucie jakiejś skrywanej frustracji. Żadnego zbudowania, żadnego uduchowienia, mam wręcz wrażenie, że byliśmy dla siebie gorsi po zebraniach niż w dni powszednie, a przecież powinno być odwrotnie.
Też tak mieliście albo się nad tym zastanawialiście?