Rzadko piszę, bo z zasady wolę rozmawiać.
Parę tygodni temu zmarł we śnie mój "wujek" oczywiście ŚJ. Rodzice przyjaźnili się z nimi od zawsze. Od ponad 30 lat mieszkali w Niemczech.
Mimo mojego wykluczenia miałam z nimi kontakt. Z ich 5 dzieci tylko 1 przyjęło chrzest. Po otrzymaniu wiadomości, że "wujek" nie żyje zadzwoniłam do ojca. Zapytałąm czy jadą na pogrzeb, w odpowiedzi usłyszałam, że chyba się nie wybieram? Krótkie spięcie, rozłączyłąm się. To był piątek. W sobotę dzwonię do "cioci", która jest w strasznym stanie i pytam czy mogę z mężem przyjechać. "Ciocia" zapewnia, że tak, że w takiej chwili przed bogiem jesteśmy równi. W niedzielę wieczorem dzwoni do mnie syn "cioci" z prośbą, żebyśmy nie przyjeżdżali. Cyt.: coś rodzice moi nagadali i mama nie umie sobie z tym poradzić.
Ok. mam swój honor. Ustalamy z mężem, że nie jedziemy. Tego samego dnia pęka we mnie wszystko, resztki miłości do ojca. Blokuję i ojca i matkę. Oczywiście nie bądźcie naiwni - nie jest bez emocji. Ale mam niesamowite wsparcie w pracy, pracuję w ośrodku odwykowym. Cudowni terapeuci ratują moją psychikę. Jeden z nich, bardzo znany na całą Polskę powiedział mi krótko: ale Twoi rodzice dla Ciebie już nie żyją... oni umarli wtedy, kiedy się Ciebie wyrzekli. Na tą chwilę nawet nie rozważam udziału w ich pogrzebie - przyszłościowo.
Wiecie co jest najgorsze? Dobra, ja ścierwo, nic nie warte. Ale jak można zadzwonić do kogoś w żałobie po 47 latach małżeństwa i robić taki cyrk???
Pękło we mnie wszystko co możliwe. Koniec
I było mi to potrzebne
ps. o udarze ojca dowiedziałam się po 2 tygodniach jego pobytu w szpitalu. sytuacja powyżej rozwaliła system