Świadkowie Jehowy - forum dyskusyjne

BIBLIOTEKA => MOJA PRZYGODA Z ORGANIZACJĄ... LEBIODA => Wątek zaczęty przez: Lebioda w 03 Grudzień, 2015, 19:19

Tytuł: Na początku był Olek… Zanim rzucę ten „kamień”
Wiadomość wysłana przez: Lebioda w 03 Grudzień, 2015, 19:19
M: Prosimy o zostawienie tego tematu dla Lebiody, by zachować ciągłość opowiadania. Dyskuję można prowadzić w sąsiednim wątku (http://swiadkowiejehowywpolsce.org/index.php?topic=2131.0).

Tak się dziwnie złożyło, że „Moja Przygody z Organizacją”, rozpoczęła się gdy na pozakazowym horyzoncie pamiętnego roku 1950, pojawił się Aleksander Rutkowski. Jeszcze wtedy nie znany mi z prawdziwego imienia i nazwiska, ale ogólnie znanym wszystkim pod pseudonimem „Olek”. Nigdy wtedy, nawet przez myśl mi nie przeszło, że ta postać wyciśnie w moim świadkowskim życiorysie pewnego rodzaju „syndrom Olka”. Ten, mój osobisty syndrom nigdy by nie zaistniał, gdyby w polskiej historii Świadków Jehowy nie było czterolecia jego usługiwania w latach 1962 – 1965 na najwyższym szczeblu kierowniczym tej Organizacji. Nie powstałby również wtedy, gdyby Organizacja uczciwie rozliczyła ten okres ze wszystkimi mankamentami jakie powstały po obydwu stronach barykady. Wstrząs z tamtych lat ma dla mnie znaczenie, ponieważ w tym czasie poważnie zachwiał się mój entuzjazm do Organizacji, pomimo że wszystkie dane z tego okresu, jeszcze nie były w moim zasięgu wiedzy.

Gdyby nie Internet i to wirtualne spotkanie z exsami, wszystko byłoby poza moją świadomością. Dzięki zbiegowi tych okoliczności i po odpowiednim skonfrontowaniu z odpowiednimi dokumentami, mogę się już pokusić na pewną ocenę. Dużo osobistej wiedzy i odpowiednich dokumentów, swoją inwencją i dociekliwością dostarczył nieoceniony Gedeon. To Gedeon zainicjował, a powiem nawet, że sprowokował mnie do publicznej polemiki na okoliczność kontrowersyjnej postaci jakim był, jest, i pewnie pozostanie Aleksander Rutkowski – „Olek”.

Przy okazji wgłębiania się w tamten okres, udało nam się wydobyć z otchłani skazanych przez Organizację na zapomnienie wielu postaci „olkopodobnych”. Szkoda, że nie wszystkich i nad tym osobiście boleje czego w odpowiednich zapisach daję temu wyraz. Poniżej postaram się umieścić wszelkie moje dociekania związane z poszukiwaniem wszystkich tych brakujących ogniw, które poginęły po drodze z niefrasobliwości Organizacji, ale jeszcze gorzej, jeżeli z zamierzonego działania. Czytający te zapisy powinien sobie zdawać sprawę, że nie będą to odpowiedzi na pytania. Będą to tylko próby szukania odpowiedzi na powstające pytania. Jak czytający sam się przekona, odpowiedzi może być kilka, ale która jest prawdziwa i czy jest prawdziwa którakolwiek?

Cała poniższa praca jakiej się podjąłem obejmuje najbardziej kontrowersyjny okres nieznany i niewyjaśniony. Mam wrażenie, że celowo zagmatwany przed świadkowską populacją -szczególnie polską. Jest to okres lat 1956 do 1966 ub. wieku, a który w rzeczywistości jest dalszym ciągiem „Mojej Przygody z Organizacją”. Jeżeli w części pierwszej byłem uczestnikiem ciałem i duchem tych „przygód”, to już w tej drugiej części, jestem obecny tylko „ciałem”, a duchem próbuję tylko objąć to, czego ciałem już nie doświadczyłem. Postać „Olka”, która jest w tytule tej pracy, nie ma być głównym wątkiem, ale zawsze będzie w tle, ponieważ nałożenie embarga przez Organizację, bardziej tę postać eksponuje.

Wszystkie zapisy starałem się ułożyć w miarę chronologicznie tak jak powstawały, co było związane z materiałem jaki wpadał w moje ręce. Na początku było tego ubogo, lecz w miarę upływu czasu, w większości dzięki Gedeonowi, tę wiedzę można było poszerzać i tak powstawały następne spojrzenia, chociaż problem pozostał ten sam. Do końca nie wiem, która wersja wydarzeń jest bliższa prawdzie. Pomimo włożonej pracy, dociekań i karkołomnej spekulacji, nie doszedłem do ostatecznego przekonania, że z czystym sumieniem mogę podnieść kamień i nim rzucić. Nie wiem czy ten mój wkład komukolwiek się jeszcze na coś przyda, ale byłbym usatysfakcjonowany, gdyby sprowokował chociażby tylko do myślenie, a może… .

CDN
Tytuł: Odp: Na początku był Olek… Zanim rzucę ten „kamień”
Wiadomość wysłana przez: Lebioda w 06 Grudzień, 2015, 05:29

Brooklyński Rocznik Świadków Jehowy z 1994 r. zamieścił bardzo enigmatyczną wzmiankę o tym co w połowie lat 60-tych ub. wieku działo się w Polskiej Organizacji rządzonej przez Samego Jehowę.

„W roku 1961 chyba im się już wydawało, że są bliskie sukcesu. Obietnicą większej swobody zdołały nakłonić 15 słabych duchowo braci do podpisania wniosku o zarejestrowanie wyznania, które miało działać niezależnie od międzynarodowej społeczności Świadków Jehowy. Ale ogół braci nie poparł tych starań. Dwa lata później władze dały odpowiedź odmowną. Przeciwnicy użyli innego fortelu. Zaczęli szukać osób „wpływowych”, wobec których dałoby się zastosować szantaż. Znowu mogło się wydawać, że odnieśli sukces. Znaleźli brata zajmującego czołową, odpowiedzialną pozycję, który naruszył chrześcijańskie mierniki moralności. Słudzy wyznaczeni do wyjaśnienia zarzutów ciążących na tym nadzorcy zostali nagle uwięzieni, a on sam zniszczył kompromitujące go dokumenty. Wówczas inni bracia zaczęli otrzymywać listy wysyłane rzekomo przez przyjaciół, w których usiłowano zdyskredytować osoby cieszące się ogólnym szacunkiem, a wybielano błądzącego, albo na odwrót. Rzecz zrozumiała, że powstało trochę zamieszania, a właśnie o to chodziło władzom" 

Dla nie wtajemniczonych wyjaśniam, że 1961 rok, był już kolejnym jedenastym rokiem objętym całkowitym zakazem działalności Swiadków Jehowy w Polsce. Pomimo tych dolegliwości, Organizacja pracowała w podziemiu, może było to tylko na pół gwizdka, ale jednak. Na czele tych niżej położonych struktur organizacyjnych, stał Komitet Krajowy. Mniej więcej od 1956 roku, ster nad tym komitetem pełnił Wilhelm Scheider były wieloletni prezes. Pomimo skazania go w 1951 na dożywotnie więzienie, na skutek tego znamiennego roku 1956-tego, prezes wraz z innymi działaczami został zwolniony. Ponieważ po tym roku Organizacja w dalszym ciągu nie otrzymała statusu prawnego, na czym szczególnie ówczesnej władzy kierowniczej tak bardzo nie zależało, bo jak się wtedy mówiło - nie głębiej, ale tylko sztych pod ziemią nam zupełnie wystarczy. Dla władz PRL-u nie było zbyt odkrywczym, kto stoi, lub może stać na czele. Wiosną (kwiecień) 1960 roku został ponownie aresztowany W. Scheider, a w późniejszym czasie również Edward Kwiatosz. Dla władz PRL, nie było tajemnicą, że to ci dwaj w całej rozciągłości stoją na czele. Organizacja nie była w ciemię bita, żeby w takich okolicznościach została pozbawiona kierownictwa. Z góry przewidziano manewr władzy, więc postanowiono wytypować w porozumieniu z Brooklynem komitety, które będą w razie potrzeby wchodzić na miejsce, gdyby poprzedni komitet został aresztowany. Sęk w tym, że od roku 1961 do roku 1964 nie ma jasności, kto zastępował poprzednio aresztowanych prezesów. Według kolejności, najpierw powinien przejąć zwierzchnictwo niejaki Stawski Roman vel „Roman”, a gdyby tego aresztowano, powinien przejąć kierownictwo Rutkowski Aleksander vel „Olek”. Jaki spotkał los „Romana”, przynajmniej mnie nie jest znany. Raz tylko znalazłem wzmiankę (Rocznik), że brat Roman organizował życie więzienne, ale z tej enigmatycznej wzmianki nie wynika czy było to w wiezieniu jako współ więzień, czy organizował to z wolnej stopy dla przebywających w więzieniu. Takie niejasne wzmianki w WTS-owskich tekstach, to normalka i nie raz przychodzi się głowić, o czym autor pisze. Celowo przytoczyłem na wstępie w/w tekst z Rocznika, jako próbkę, która ma uchodzić za wiarygodne źródło informacji. Nikomu, z wyjątkiem zaledwie kilu osobom, znane jest to o czym, lub o kim traktuje ten powyższy zapis.

O „Romanie” i „Olku” już wspomniałem w różnych poprzednich moich tekstach, wspominałem też o innych nazwiskach i pseudonimach i przyjdzie nam jeszcze do nich wracać w kontekście pisania o głównym bohaterze, którym był „Olek”. Przyczyn, dla których chcę poświęci ten tekst, temu „bohaterowi” jest kilka. Po pierwsze –„Olka” znałem osobiście i utrwalił się u mnie bardzo sympatyczny jego wizerunek, zresztą nie tylko u mnie, ale u wielu, którzy go poznali. Po drugie –jego kariera zaprowadziła go na najwyższe wyżyny Organizacji w Polsce. Po trzecie –przez swoich najbliższych  w spół braci został oskarżonym o zdradę, współpracę z SB, a nawet o przyczynienie się do śmierci jednego współbrata przy przekraczaniu granicy z ZSRR. Po czwarte –już nie żyje i nic nie może powiedzieć na swoją obronę. Właśnie dlatego będziemy się zmagać z informacją i dezinformacją co działo się w latach 1961 -1965 na najwyższym szczeblu zarządzania w Organizacji w Polsce.

CDN


Tytuł: Odp: Na początku był Olek… Zanim rzucę ten „kamień”
Wiadomość wysłana przez: Lebioda w 08 Grudzień, 2015, 05:54
Prowokacje Gedeona

Zanim dam się Gedeonowi sprowokować, kilka refleksji na temat scenerii w jakiej przyszło nam się w tamtym czasie poruszać.

Przedłużający się okres zakazu coraz bardziej dawał się we znaki działającym w głębokiej konspiracji. Oczekiwany dzień gniewu Bożego, inaczej mówiąc Armagedon, zdecydowanie się opóźniał. W umysłach nawet najbardziej oddanych Jehowie i Jego dziełu, musiało następować pewne przewartościowanie. Powoli następowało rozwarstwianie dotychczasowej nieugiętej postawy wobec władzy państwowej. W kręgach zbliżonych do władz zarządzających Organizacją, zaznaczyła się dość wyraźna linia podziału, na radykałów i postępowców. Nasz dylemat polega na tym, że nie posiadamy dostatecznej wiedzy o tym co tam działo się naprawdę, a te informacje, które pochodzą z WTS-u są tendencyjne, wyraźnie gloryfikują swoich, a bezpardonowo przedstawiają przeciwników jako wrogów. Bardzo dużo wiedzy powinna wnieść publikacja autorstwa Michała Bojanowskiego jako, że autor doskonale znał tamten okres, oraz był zaprzyjaźnionym współpracownikiem „Olka”. Tymczasem to właśnie ta publikacja wprowadza uważnego czytelnika w zakłopotanie. Jest tam wiele zdań niedopowiedzianych do końca, nie jasno sformułowanych, sformułowanych oskarżeń, domysłów bez żadnych konkretnych dowodów, a nawet normalnych pomówień. Czytający ma chwilami wrażenie jakoby autor, to o czym pisze znał z drugiej, albo i trzeciej. Tak rzetelny i rzeczowo opisujący historie Świadków Jehowy, nieoceniony w tej dziedzinie Julian Grzesik, czasem daje wiarę tym opisom, w prawdzie z zastrzeżeniem, że WTS powinno przedstawić na to dowody, ale słowo zostało napisane. Jak dotąd nie ukazały się żadne przekazy dysydenckie, które równoważyłyby się wzajemnie. Trudno nawet przypuszczać, że takie opracowania w ogóle istnieją. Na dzień dzisiejszy mamy tylko to, co mamy.

Pomimo tego, nie jesteśmy pozbawieni tak zupełnie innych źródeł. Paradoksalnie, o wiele więcej o tym, jak funkcjonowały w tym czasie struktury Organizacji, dowiadujemy się z operacyjnych opracowań MO pochodzących z donosów z dość mocno zakonspirowanego tajnego współpracownika pracującego pod pseudonimem „kłos”. „Dzięki” bardzo szczegółowym opracowaniom por. MO Henryka Króla, mamy wgląd w działalność konspiracyjną na styku Okręg – Komitet Krajowy. Bardzo przydatne, są też opracowania pochodzące z IPN-u, np. Najdłuższa konspiracja PRL w opracowaniu Jerzego Rzędowskiego. Może już nie na tym szczeblu, ale uchylające rąbki tajemnicy, na tym poziomie, posiadamy b. ciekawą prywatną korespondencję – ja nazwałem na tutejszą potrzebę, „list X”.

Mając na uwadze tak obszerny, ale też dezinformacyjny materiał do porównania, jest bardzo łatwo wpaść w logiczną pułapkę. Postanowiłem, że nie będzie to jedno opracowanie na podstawie zebranych dokumentów, ale będzie to kilka odrębnych opracowań z uwzględnieniem kolejnych dostępnych mi dokumentów. Dlatego czytający musi się uzbroić w cierpliwość, aby zapoznać się z każdą możliwością i ostatecznie odpowiedzieć sobie na pytanie: czy „Olek” był zdrajcą, bo ja takiej odpowiedzi nie dam, tym bardziej, że w dalszym ciągu moje wspomnienia o nim, nie pozwalają mi, abym rzucił w niego „kamieniem”. Acha! Jeszcze jedna bardzo ważna wiadomość, nie znaleziono w archiwach IPN-u, najmniejszej wzmianki o tym, że Olek był t. w. Ten brak stawia nas w innej jakości rzeczywistej, albo wprowadza nas na inną ścieżkę, po której należałoby się przejść.

To wszystko co poniżej piszę jest próbą i tylko próbą wyjaśnienia tego kim Olek był, lub okazał się być w ostatnich lata jego życia. Zmarł na nowotwór wkrótce po „Komitecie Sądowniczy”, wyrzuconym poza Organizację wraz z rzuconymi kamieniami na jego głowę. Podkreśliłem to ostatnie zdanie, ponieważ uważam, że człowiek w obliczu takiego własnego dramatu, miał powód, aby przyznać się do zarzucanych mu czynów i mieć chociażby nadzieję wybaczenia jeżeli już nie przez ludzi, to przynajmniej prze Jehowę, któremu przecież służył. Nic takiego się nie stało. Czyżby wciągu tak krótkiego czasu jego mózg został doszczętnie wyprany z wszelkich ludzkich odruchów? A może poznając Organizację z tak wysokiego szczebla, wyzbył się wszelkich złudzeń co do wyznawanych dotąd przez siebie wartości? A może to on, jak kamienowany Szczepan, mówił cicho: -Boże odpuść im winy, bo nie wiedzą co czynią? Zanim schyliłbym się po kamień, zastanowiłbym się dlaczego ten zdrajca, współpracujący ze służbami specjalnymi i KGB, mający krew na swoich rękach, przyjął werdykt Wiesbaden z pokorą. Mając przecież za sobą tak potężnych mocodawców, mógł zainicjować poważną „zadymę”. Co go powstrzymywało?


Olka poznałem bardzo wcześnie, gdy tylko organizacja po wstrząsie z 3-go lipca 1950 roku, zaczęła krzepnąć w tej nowej rzeczywistości. Nie pamiętam dokładnie, czy ja odebrałem go od brata Janka, czy przyjechali razem do mnie, w każdym razie tak mniej więcej ta znajomość się zaczęła. Jego przybycie na nasz tern w charakterze Sługi Obwodu, wprowadziło tu nowe swobodniejsze stosunki między społecznością w Zborach. Dotychczasowy dryl, jaki był narzucany z góry przez jego poprzedników, teraz stawał się bardziej luźny, zaniechano dotąd obowiązującej sztywności, a zwłaszcza wśród tej młodszej populacji męsko damskiej. Nie było już potrzeba zdawać ścisłego sprawozdania, gdy przypadkowo młody brat przebywał razem z młodą siostrą i jeszcze coś bardzo ważnego, odtąd przestał obowiązywać temat tabu, jakim było mówienie o ewentualnych nowych związkach małżeńskich wśród wolnych braci i sióstr. Dotąd temat ten był tak reglamentowany, że mówiło się półgębkiem i to tylko w gronie braci ugruntowanych. Jeżeli już poruszyłem ten temat, to należy dopowiedzieć, że do tego okresu, chęć pobrania się młodych, a starszych tym bardziej, traktowano prawie jak grzeszników, a przynajmniej taką wieść nie powinno się rozpowszechniać, jako niebudującą. Zawiązana nowa para małżeńska była traktowana, jako myśląca tylko o sobie dla zaspokojenie swojej chuci, a zaniedbująca sprawy Królestwa Bożego.

Zaistniało zaufanie, którego przedtem nie było. Olek miał respekt wśród sług Zborów, ale był bardzo lubiany przez wszystkich młodych i starszych. Wyjątkowo umiał wszystkich sobie zjednywać, ponieważ potrafił z każdym rozmawiać, wczuwał się w jego wnętrze. Każdy, kto z nim rozmawiał, był bardzo pokrzepiony. O nikim nie miał złego zdania, nawet wtedy, gdy ten ktoś nie wywiązał się należycie z powierzonego, czy powziętego zadania. W takiej sytuacji mówił, że błędy popełnia tylko człowiek, który też może je naprawić, i najczęściej naprawiał. Też byłem przez niego strofowany. Gdy zakończył posługiwanie i dostał nowy przydział, odjeżdżał jak ap. Paweł żegnany w spazmach płaczu, przez starszyznę Efeską. Osobiście go lubiłem jak wszyscy, często przebywał w moim rodzinnym domu, także nocował. To z jego przyczyny włączyłem się do pełno czasowej pracy w Organizacji. Razem z nim odwiedzałem wszystkie zbory w tym obwodzie -nie wiem dlaczego, ale też darzył mnie sympatią i przede wszystkim zaufaniem, co mnie dowartościowywało. Był ode mnie starszy o około dwa lata, też był poszukiwany przez władze, prawdopodobnie za uchylanie się od wojska. Lubił się otaczać siostrami, z którymi często odbywał dłuższe podróże, czasem przywoził też swoją żonę. Takim go zapamiętałem i takim pozostał w mojej pamięci. Po opuszczeniu naszego obwodu, już nigdy nasze drogi się nie skrzyżowały, ale gdy zostałem Sługą Obwodu, zawsze trafiałem na jego ślady, które po sobie zostawiał.

O tym, że jakieś bliżej niesprecyzowane pogłoski lokowały go w pobliżu wierzchołka Organizacji, słyszałem jakby odbitym dalekim echem, jeszcze przed moim aresztowaniem. To mnie nie dziwiło, bo z jego elokwencją i błyskotliwością, nie było to nie możliwe. Przez ponad dwa lata z wiadomej przyczyny, zostałem wyłączony od wszelkich tego typu „nowinek”.

Gdy po 17 maja 1957 roku byłem już w domu, zaczęły do mnie docierać jakieś zabłąkane wieści o Olku, ale nie w kontekście negatywnym, raczej były to wiadomości, dla samych wiadomości, ponieważ był tu po prostu znany, mile wspominany i nic więcej. W tym samym czasie, gdzieś ktoś bąkną coś o niejakim Jakubie bez dodania słowa >brat<, ale jak sobie przypominam, nikt nie łączył tych dwóch imion w jakąś bliżej niesprecyzowaną całość i z konkretną sprawą. Takie ni to, ni owo. Ale następne pogłoski, były już zdecydowanie negatywne – o Jakubie oczywiście.

Nie wiem, czy ten Jakub jest tym samym Jakubem, o którym już pisałem, jako o bracie Jakubie, bo tych dwóch Jakubów nigdy nie udało mi się połączyć, czy rozdzielić. Nazwisko (Stanisław czy Wiesław, Rejdych ), które jest mi znane teraz, tak, czy inaczej nic dla mnie nie wnosi. O Jakubie i konkurencyjnej organizacji w postaci >Komitetu Dwunastu<, mówiło się już w miarę szeroko, ale miało to być swego rodzaju ostrzeżenie i pewnego rodzaju instrukcją jak się nie dać wciągnąć, nie przyjmować „Strażnicy”, czy innej literatury stamtąd przychodzącej. Strażnicy jako takiej nigdy nikt mi nie dał, ani też nawet przynajmniej jednego egzemplarza nie widziałem, natomiast około roku 1961 lub nieco później, otrzymałem dwa lub trzy listy na mój adres pocztowy, pochodzące od >Komitetu Dwunastu<. W treści było napisane, cytuje z pamięci, że jest to prawdziwa organizacja Świadków Jehowy, że tylko z >Komitetem Dwunastu< Jehowa poprowadzi nas do zwycięstwa, takie kiciuś bajduś i mam czekać na dalsze instrukcje. Nie wiem skąd te listy były nadane, nie było też żadnego adresu zwrotnego, a szkoda, bo ja już byłem na takim etapie mojej świadomości, że chciałem bliżej poznać ten twór bezpośrednio od źródła. Jeżeli o Jakubie i komitecie mówiono dość wyraźnie negatywnie, to nigdy w tym kontekście nie pojawiało się imię Olek. To, co się działo w latach 1961/1965, było już poza moim zasięgiem, a jeżeli cokolwiek dotarło, to było pozbawione wyrazistości, ponieważ wtedy byłem już tylko na peryferiach organizacji.

Osobiście jestem bardzo zainteresowany postacią Olka R., dla samej mojej ciekawości, bo jak można wywnioskować na podstawie tego, co pisałem powyżej, moje relacje z nim były raczej ciepłe, a nawet powiedziałbym przyjacielskie. Proszę się, zatem nie dziwić, że rzucenie przeze mnie w niego kamieniem jak nieśmiało sugeruje mi Gedeon, bez rzetelnej wiedzy na jego temat, jeszcze na tym etapie nie wchodzi w rachubę.

CDN

Tytuł: Odp: Na początku był Olek… Zanim rzucę ten „kamień”
Wiadomość wysłana przez: Lebioda w 15 Grudzień, 2015, 18:43
Dochodzenie do prawdziwych wydarzeń związanych z Aleksandrem Rutkowskim jest bardzo zawiłe i na podstawie obecnych materiałów wiedzy jaką posiadamy, nie jesteśmy wstanie jednoznacznie określić jaką rzeczywistą rolę pełnił. W dalszym ciągu nie wiemy jakie oblicze mu przypisać. Wydarzenia wokół, których był obecny, mogą stawiać go jako zdrajcę i jednocześnie ofiarę. Jak trudno jest go sklasyfikować, niech świadczą poniższe dywagacje powstałe wskutek dociekań Gedeona. Gdy rozpoczynaliśmy te dociekania na przełomie 2011/2012 roku, nasza wiedza była nie wielka, a moja właściwie żadna. W roku 2015 wiemy już nieco więcej. Wróćmy jednak do początków, aby pokazać jak trudno jest chodzić po lesie w nocy i we mgle.

Co chciałby wiedzieć Gedeon

                    >„Lebioda, przedstawiłem wersję odnośnie Olka taką jaka była mi znana, czy to są opisy "około WTS-sowskie", na pewno zdecydowanie NIE. Piszesz "wiele mnie z nim łączyło", myślę, że z zapartym tchem zapoznałbym się z Twoim opisem co Łączyło Ciebie z Olkiem, może znasz fakty które pozwolą na Jego rehabilitację. Wiem Tylko tyle, że w IPNie jest mało dokumentów na temat Olka. Myślę, że wspólnymi siłami napiszemy prawdziwą historię społeczności BPŚ vel ŚJ w Polsce, a historię Chrześcijańskiego Zboru ŚJ niech pisze WTS. Lebiodo pisz.  ”<

No to piszę!

Moje zdanie O „Olku” R. starałem się przedstawić w poprzednich postach, na podstawie tych materiałów, które pochodzą od Ciebie. Materiały pochodzące z IPN, o których piszesz nie są mi znane, więc trudno jest mi się do nich odnieść. Ja nie mam pretensji do autorów, którzy drążą sprawę „Olka”, i nie określam ich „około WTS-owskich”, mam tylko na myśli, że materiały z, których korzystali, w większości to przekazy nie przychylne „Olkowi”, lub pod takim wpływem go widzące. Nie neguję też tego, że „Olek „ „zdrajcą” był naprawdę. Ja tylko ustosunkowuje się do tych znanych mi „dowodów”, które go osądzają, ale nie można twierdzić, że „on zdradził, bo on o tym wiedział”. Tego rodzajami „dowodami” obciążano przed sądami w PRL i na podstawie „takich dowodów” skazywano w tamtych latach kierownictwo Organizacji Św. J. za czynne szpiegostwo na rzecz imperialistycznego USA i to nam się nie podobało i to krytykujemy. Nie chciałbym, aby takie pochodzące z „przypuszczenia dowody” były jedynym dowodem służącym do oskarżenia. Ubolewam nad tym, że brak jakichkolwiek wypowiedzi z tej drugiej strony zamknie sprawę na zawsze i nie dowiemy się nigdy prawdy nie tylko Olku, ale w ogóle o wydarzeniach z tego okresu, jak też przypuszczam i o reformatorskich kierunkach powstałych „komitetów”. Czy my potrafilibyśmy coś w tej sprawie zrobić więcej? Gdyby cała zawartość IPN-u  była znana, można by się pokusić, z tym jednak zastrzeżeniem, że i te dokumenty tam zebrane, też powinny być z weryfikowane na ile mogłyby być przydatne.

Gedeon napisał:

              > „Zastanawia mnie Lebiodo czy w tych dosyć kontrowersyjnych kontaktach Olka z siostrami, czyli "kobitkami" nie było czegoś zakulisowego. Wyobraź sobie siebie na jego miejscu i spróbuj takiego zachowania, kiedy sam pisałeś, że dryl organizacyjny nawet nie pozwalał na ożenek a co dopiero na luźną znajomość. Każdy pomniejszy zostałby natychmiast wykluczony, dlaczego ta zasada nie dotyczyła Olka. ??  Myślę, że należy wejść jeszcze głębiej w psychikę Olkową bo tam pewnie leży klucz jego zachowania. Piszesz, że zachowywał się swobodnie, prawie wyzywająco-prowokacyjnie czy to była gra czy kamuflaż. Lebiodo jak możesz to wejdź głębiej w jego psychikę, bo teraz piszesz o zjawiskach i zachowaniach ale co mówiła jego twarz, jego zmysły, czy był zachowawczy, czujny, czy raczej beztroski.”<

Gdybym chciał go scharakteryzować, byłaby to postać pozytywnie zróżnicowana, bo wszystkiego jest, a raczej było w nim po trosze. Mówił to, co chciał powiedzieć i komu, ale nie mówił też, czego nie chciał powiedzieć, dlatego znałem jego prawdziwe nazwisko i panieńskie jego żony, ale nie znam jego zaangażowania w Organizacji do 3 lipca 1950 roku.  Można by podejrzewać jakąś niespójność i brak konsekwencji. Takiego wniosku bym jednak nie wyciągał, bo cóż po ponad pół wieku można sobie przypomnieć? Może mówił, ale ja sobie tego nie przypominam, może to komuś opowiadał, ale mnie przy tym nie było, a może po prostu nie było powodu, aby o tym rozmawiać. Trzeba też brać pod uwagę, w jakim niebezpiecznym okresie te wydarzenia miały miejsce. Biała plama tego jego okresu mnie dzisiaj intryguje, ale wtedy widziałem to zupełnie inaczej. Dewizą tamtego czasu było: „mniej wiesz, mniej powiesz”. Każdy przeżyty dzień na wolności, był zapisywany, jako sukces, każdy następny był pod znakiem zapytania, dlatego każde nałożone embargo na niepotrzebną wiedzę było zaletą, a nie wadą i myśmy wszyscy potrafili to doceniać.

              >(…) czy w tych dosyć kontrowersyjnych kontaktach Olka z siostrami, czyli "kobitkami" nie było czegoś zakulisowego?.<

Pewnie tak, tylko warunek, co pod wyrażeniem „zakulisowy”, należałoby podstawić, ale ja wiem, o jakie „kulisy” pyta gedeon. Powiem to tak. –Zbór, do, którego należałem znajdował się centrum Olkowego Obwodu, tu była dobra komunikacja kolejowa i autobusowa, więc tu koncentrowało się centrum „zarządzania”. Tu przyjeżdżał na teren obwodu, jak też i odjeżdżał. Tu była przywożona wszelka literatura i tu była rozdzielana i odwożona do poszczególnych Zborów. Jakby nie było wszelkie kontakty z Olkiem tu się koncentrowały. Jak już to opisałem, wszelki kontakty z „kobitkami”, tu się kończyły, a czasem zaczynały, a wiec były jakoby w biegu. Żeby zaliczyć jakieś „kulisy”, praktycznie było nieprawdopodobne, nawet, gdy doszło do noclegu, też takich „kulisów” zaliczyć się nie dało ze względu na rozmieszczenie pokoi. Nie będę w chodził w szczegóły pokojowej topografii, proszę mi wierzyć na słowo. Czy podczas podróży dochodziło do jakichkolwiek „złych dotyków”? Nie wiem. Czy poza terenem Obwodu takie „kulisy” byłe możliwe? Nie wiem. Na terenie Obwodu „kulisy” nie wchodziły w rachubę z tego prostego względu, że owe „kobitki” poza wyżej wymienione miejsce, nie wyjeżdżał. Z noclegów w hotelach nie mógł korzystać ze względów bezpieczeństwa, tym bardziej, że nie posiadał ważnego dowodu osobistego.

               >”Wyobraź sobie siebie na jego miejscu i spróbuj takiego zachowania, kiedy sam pisałeś, że dryl organizacyjny nawet nie pozwalał na ożenek a co dopiero na luźną znajomość. Każdy pomniejszy zostałby natychmiast wykluczony, dlaczego ta zasada nie dotyczyła Olka.??”<

Ja nie muszę sobie wyobrażać, ja wiem jak by to dla mnie się skończyło. W najlepszym przydatku, dość poważną reprymendą. Dlaczego ta zasada nie dotyczyła Olka? Kłania tu się staropolskie przysłowie: -„co wolno wojewodzie…”, zresztą istniał w tedy pewien niepisany podział między starymi sługami z przed 3-go lipca 1950 roku i tymi z naboru po tej dacie. Do tych drugich należałem również ja. Była to taka niepisana druga kategoria, której mniej było wolno. Olek należał do tej pierwszej kategorii sług wyżej postawionych osobistości w hierarchii Organizacji, a tam panowały już nieco inne „zasady”, bardzo pilnie strzeżone przed tymi spoza „wojewodzian”, Olek nie był w tych „zasadach” odosobniony. Olek tylko został nagłośniony, bo padł ofiarą nie z powodu tych przysłowiowych „kobitek”, ale swojej niesubordynacji. Przecież o tych tzw. „kobitkach” wiedział również W. Scheider. Nie było przeszkody gdy został awansowany do Sługi Kraju na pewno z jego rekomendacji. Wtedy ten jego „przypadek” nikomu nie przeszkadzał. Ten atut wykorzystano dopiero, gdy chciano go się pozbyć z Organizacji.

Wożenie się ze siostrami przez wyżej postawionych w hierarchii sług, przynajmniej w tamtym czasie, było powszechne i nikt z tego powodu szat nie rozdzierał, uzasadniano to dobrem i bezpieczeństwem tych sług. Czy słusznie? Możemy to osądzać dzisiaj na zimno przy podanej przez atrakcyjną pionierkę -aromatycznej filiżance kawy, siedząc w wygodnych głębokich fotelach, i wymyślać inne sposoby działania, wtedy każda taka „zasada”, a może nawet więcej niż „zasada” była dobra, jeżeli przynosiła dobre skutki. Pionierka z atrakcyjnymi walorami i pewną dozą inteligencji zawsze była odpowiednio dostrzeżona i zagospodarowana prze Okręg. Oczywiście piszę umownie „okręg”, bo dalej moja wiedza nie sięgała.

Te siostry, czy kobitki, jak kto woli, często służyły jak kobiety Bonda, były zasłoną dymną lub przechodziły tam gdzie przejścia nie było. One były oddane Organizacji może bardziej niż niejeden brat. Miały jeszcze jeden bardzo ważny walor, nie były poszukiwane przez milicje, miały prawdziwe dowody tożsamości, z tego powodu, za nimi kryli się ci znakomici, wysoko moralni i odważni słudzy, a one służyły za ich osobistych usłużnych tragarzy niosący za nimi trefny towar, dlatego zwanie ich „kobitkami”, dla mnie ma to raczej wydźwięk pejoratywny. Ja nie ośmielam się wyciągać daleko idących „zakulisowych” wniosków i jestem daleki od doszukiwania się jakiegokolwiek podtekstu. Znając jednak życie, zawsze jakieś „kulisy” mogły się zdarzyć, i na pewno się zdarzały, to wcale nie zależnie czy to byłby brat Olek, czy ktokolwiek inny z tej kategorii braci sług. Jeżeli nawet, to ulegli normalnemu prawu przyrody, jakim obdzielił Jahwe wszystkie swoje stworzenia.

              > „Myślę, że należy wejść jeszcze głębiej w psychikę Olkową, bo tam pewnie leży klucz jego zachowania. Piszesz, że zachowywał się swobodnie, prawie wyzywająco-prowokacyjnie czy to była gra czy kamuflaż. Lebiodo jak możesz to wejdź głębiej w jego psychikę, bo teraz piszesz o zjawiskach i zachowaniach, ale co mówiła jego twarz, jego zmysły, czy był zachowawczy, czujny, czy raczej beztroski.” <

Psychika na pewno jest bardzo ważnym czynnikiem zachowania każdego osobnika, z tym, że dla każdej jednostki będzie inna. Każdy osobnik w takiej samej sytuacji będzie zachowywał się inaczej, bo to zależy od jego własnych wrodzonych i nabytych cech osobistych. Jego swobodne zachowania się w miejscach publicznych, były jak mniemam, pewnym kamuflażem w celu odwrócenia uwagi, jako podejrzanego. Jego sylwetka i ubiór zawsze zwracała uwagę i wyróżniał się w tłumie. Taka postać przybierająca cichego i wystraszonego osobnika, była kąskiem dla tajniaków, których zawsze było pełno wszędzie, a zwłaszcza w miejscach publicznych, a w środkach komunikacji, szczególnie. Pewność siebie w tych okolicznościach, nie musiała, ale mogła zmylić czujność przeciwnika. Używano różnych kamuflaży. W dużej mierze wielu sług takim kamuflażom się poddawało. Innego kamuflażu używano w mięście, innego na wsi. Innego używali starsi, innego młodsi. Na wsi można było udawać nieogolonego rolnika z workiem pod pachą, w mieście i w środkach komunikacji, można było z dobrym skutkiem udawać ubowca z przewieszoną przez ramię raportówką. Niektórzy po prostu nawiązywali rozmowę z milicjantem. Ta metoda była bardzo skuteczna i odwracająca uwagę, pod warunkiem, że taki brat miał do tego odpowiednią predyspozycję do nawiązania dialogu. Młodzi udawali członów ZMP w głośnej rozmowie między sobą o wyższości socjalizmu nad kapitalizmem, lub niestety… zakochanych też.

Olek początku lat pięćdziesiątych, na pewno nie był tym Olkiem w latach sześćdziesiątych. Ja też zmieniłem się prawie nie do poznania w tym samym okresie. Ten sam Lebioda na początku lat pięćdziesiątych, potulny i uległy, przyjmujący każde słowo z ust brata sługi, jak głos samego Jehowy, początkiem lat sześćdziesiątych staje się ościeniem, a na przełomie lat 60/70 potrafił się zdobyć na gest Kozakiewicza. Pewne nabyte cechy nawet zewnętrzne, ale i wewnętrzne w ciągu upływającego czasu, robią już zupełnie innego człowieka. Nawet byłoby to dziwne gdyby było inaczej, dlatego wizerunek Olka z lat 60-tych nie może odpowiadać Olkowi, którego ja opisuje o dziesięć lat wcześniej. Na pewno nabyte cechy na najwyższym szczeblu zarządzania, poczyniły też zmiany w jego psychice, dodały pewności, zmieniły osobowość. Co ja mogę powiedzieć o jego wyrazie twarzy? Proszę mi wybaczyć, ale po ponad pół wieku nie jestem wstanie opisać czegokolwiek. To są tak drobiazgowe szczegóły, że cokolwiek bym chciał napisać, nie odpowiadałoby rzeczywistości. To samo dotyczy jego zachowań w tych okolicznościach. Moim zdaniem, dużo więcej można by powiedzieć o nim samym i o jego wnętrzu, gdybyśmy znali przebieg jego rozprawy przed komitetem. Tymczasem znamy tylko, co było zarzutem w jego sprawie i werdykt.

CDN
Tytuł: Odp: Na początku był Olek… Zanim rzucę ten „kamień”
Wiadomość wysłana przez: Lebioda w 17 Grudzień, 2015, 04:45
Faktem jest, że postać Olka jest postrzegana dość kontrowersyjnie i przejście w tej sprawie do porządku, byłoby schowaniem głowy w piasek. Na tym forum tylko Gedeon i Lebioda ( a przypuszczam, że jeszcze kilku nie zdecydowanych się ujawnić), znali go osobiście, chociaż były to dwa różne podejścia. Dlatego te zainteresowania biegły jakby obok siebie o różnym wymiarze gatunkowym. Niema w tym nic nadzwyczajnego, że to co powyżej wynika z naszej polemiki, to tylko uściślenie pewnych obiegowych „prawd”, co spowodowało, zainteresowanie się samego Juliana Grzesika. Oto jego spostrzeżenie:

                 > „Sprawa Olka Rutkowskiego bardzo mnie zaintrygowała, szczególnie fakty które podał Lebioda. W związku z ta sprawą wykonałem parę telefonów i przeprowadziłem wiele ciekawych rozmów z osobami które znały Olka Rutkowskiego. Jedno jest pewne z charakteru nie był to zły człowiek i właściwie opinie Lebiody o jego wyjątkowej wyrozumiałości podzielają wszyscy (…). Nadal jest otwarte pytanie czy był agentem, czy tylko reprezentował reformatorską frakcję "organizacji".......?  Czy działał na polecenie "centrali w Brooklynie" i wykonywał ich polecenia........odpowiedzi brak........? (…)” <

            > „Drogi Bracie! Z zainteresowaniem przeczytałem wynurzenia Lebiody i przyznaję, że pisze w sposób rzeczowy i w miarę obiektywnie. Moim zamiarem w poruszeniu sprawy Olka nie było rozwikłanie jego zagadkowej działalności w strukturach ŚJ tamtych lat, ani osądzenie jego jako człowieka. To ich wewnętrzna sprawa i efekt odejścia, więcej, zdrady doktryny o biblijnej organizacji kościoła. Moim celem było wykazać, że tzw. teokratyczna organizacja, w totalitarnym systemie, stwarza doskonałe warunki do infiltracji i sterowania uwikłanym w tej sieci ludem Pana. (…) 
W IPN przejrzałem odtajnionych 110 kart SJ i wynotowałem pseudonimy informatorów bez Olka Rutkowsiego i Komitetu 12. Niestety jest to tylko wierzchołek góry i hasła, z krótkimi informacjami, bo cała zawartość mieści się w tzw. workach ewakuacyjnych, jakie SB w latach 1982-3 przeznaczyła do likwidacji i chyba nie udało się jej tego w zupełności dokonać. Moim celem nie jest dogłębne drążenie tego wątku, który powinny dokonać osoby tym bezpośrednio zainteresowane. (…) 
Proszę zrobić użytek z powyższej informacji wg swego uznania
Julian” <

Obydwa wpisy do wykorzystania, otrzymałem od Gedeona. Z wyjątkiem trzech zdań nie dotyczących bezpośrednio naszej sprawy, postarałem się zamieścić tekst w całości. Główny zarzut, jaki jest skierowany przeciw niemu to, Zdrajca. Zarzut bardzo poważny, który powinien być jednoznacznie uzasadniony, ale jak dotąd są to tylko przypuszczenia, na którym bazują autorzy „Wierni Jehowie”. Postaram się zebrać te „uzasadnienia”. Oto wpisy dokonane na Forum przez Gedeona:

                >1/ Napisano 02 marzec 2012 - 12:39
Jeśli chodzi o Olka Rutkowskiego, to sprawę opisał Julian Grzesik. Nie wiem Lebioda, czy te fakty są Tobie znane. Mam też inne moje osobiste spostrzeżenia z spotkania z tym człowiekiem. W IPN jest złożona kwerenda na udostępnienie materiałów operacyjnych na ten temat.<

Jak już napisałem, zachowanie się Olka jak i jego kariera w Organizacji nie była już mi znana, a tym bardziej między 1960 – 1965 rokiem, dlatego z ciekawością pochłaniam każdy jego krok jak i zachowanie. Dość dokładnie przestudiowałem zapis dokonany przez Juliana Grzesika. Bardzo boleje, że taka postać, jaką był Olek, pozostało tylko tyle do zapisania, to znaczy po prostu, mówiąc delikatnie niewiele. Te inne spostrzeżenia, o których pisze Forumowicz są mi znane, ale nie wymieniam, ponieważ nie zostałem do tego upoważniony, potwierdzają jedynie to, że jest to typowe jego zachowanie, jakie mnie również jest znane. Bardzo interesowałoby mnie, jakie dokumenty mogą się znajdować w IPN. Mam jednak wrażenie, że gdyby były, pewnie byłyby już znane.

                 >2/: Użytkownik gedeon dnia 15 czerwiec 2011 - 11:28 napisał.
Najbardziej znanym i skutecznym konfidentem był Olek Rutkowski i jego pomocnik Wróbel, w czasie, gdy Scheider przebywał w wiezieniu dokonał sporego spustoszenia w szeregach organizacji.<

Na razie jest to tylko bardzo ogólnikowe stwierdzenie niczym nie potwierdzone „spustoszenie”. Nie wyjaśniono o jakie to spustoszenie chodzi, z czego nic nie wynika.


                  >3/ Słudzy wyznaczeni do wyjaśnienia zarzutów ciążących nad tym
nadzorcy zostali nagle uwięzieni, a on sam (Olek R –dopisek mój) zniszczył kompromitujące go dokumenty. Wówczas inni bracia zaczęli otrzymywać listy wysłane przez( jego --dopisek mój) przyjaciół, w których usiłowano zdyskredytować osoby cieszące się ogólnym szacunkiem, a wybielano błądzącego, albo na odwrót<

Powyższe oskarżenie zawarte jest dosłownie w jednym zdaniu, gdyż autor nawet nie próbuje sprecyzować, jakie konkretnie ciążyły na nim zarzuty. Podobno te dokumenty zniszczył sam zainteresowany. Tu mamy ten sam dylemat, bo to twierdzi tylko sam autor. Nie jest to prawdopodobne, żeby nie można odtworzyć zarzutów, pomimo ich braku. Jakkolwiek by nie było, to sama wiadomość, że takie dowody były, można mu było je przedstawić nawet w formie ustnej świadków -na przykład, wysłuchać co on ma do powiedzenia w tej sprawie. Niestety tego nie zrobiono, a oskarżenie o zdradę jest poważnym zarzutem, czego nie wolno rzucać na człowieka, tak po prostu. Jak już o tym napisałem, też takie listy otrzymałem, ale w treści oprócz zwykłego ble, ble, nic dyskredytującego nie było, chyba, że nie te listy ja otrzymałem. Bardzo nie jasno autor przechodzi do wykluczenia Olka z Organizacji, o czym czytamy punktach 4 i 5.

                     >4/ Sprawę Olka R. rozpatrywał Komitet dyscyplinarny wyznaczony przez niemiecki filiał z Wiesbaden. Główny zarzut oscylował na spędzeniu przez niego we Wrocławiu pięć nocy z pewną siostrą.<
                  >5/ W epoce rządów PZPR rzecz zrozumiała, że nie można go było oskarżać o powiązania, z SB, użyto, więc tematu zastępczego.<

Tu potwierdza się to, co pisałem, powyżej, że tych dokumentów o jego zdradzie po prostu nie było skąd odtworzyć. Przecież te dokumenty w końcu ktoś znał, czytał, widział, chyba, że były tak tajne, że nikt o nich nie wiedział.

Tak bardzo ciążące na nim zarzuty, zostały zniwelowane do zarzutów obyczajowych. Tego rodzaju wybieg można by podciągnąć pod parodię, gdyby nie chodziło o oskarżenie człowieka o ciężką winę –zdrady, to obwinienie krąży. Tak szacowna instytucja, jaką jest Organizacja, obniża swoją wiarygodność w dodatku wspierająca się Jehową, jako Patronem. Gdyby chciano użyć tego zarzutu przeciw Olkowi, można było to zrobić już wielokrotnie wcześniej. Olek zawsze otaczał się „paniami”, i jak twierdzi autor, robił też w Lublinie -„Niewygodnym dla Olka i jego pań okazał się gospodarz, (…) „, dodam, -o tych „paniach” wiedział też sam W. Scheider jak potwierdza to jednym tchem sam autor.

Ta sprawa z „paniami” zasługuje na uwagę. Wszyscy przechodzili obok i nikomu to nie przeszkadzało, nawet na najwyższym stanowisku? (Podczas mojej pracy, byłem często inwigilowany pod tym kątem, nawet zadawano pytania wprost). Czy Olek jak żona Cezara, pod tym względem był poza podejrzeniem? Najbardziej niedorzecznym wybiegiem, jest usprawiedliwienie, że w tamtej epoce nie można było postawić Olkowi zarzutów o współpracę z SB. A niby, dlaczego? Czy to było karalne? A może na postawienie Olkowi takiego zarzutu, wymagana była zgoda SB? Partii? Czy kogo jeszcze?

Poniższy fragment zarzutu nie wymaga komentarza, ten ciężki zarzut wymaga wyjaśnienia z urzędu, tego nie można zasłonić czymkolwiek i przejść do porządku, bo winny został ukarany wykluczeniem tylko za niemoralne prowadzenie się. Jeżeli takie oskarżenie krąży, powinno być wdrożone dochodzenie prokuratorskie, jeżeli nastał odpowiedni czas -tam zginą człowiek, a sprawca współpracował -z KGB.

                         >6/ W świetle korespondencji z Knorrem, Olek R. przez całe lata uwięzienia Scheidera pełnił funkcję „odpowiedzialnego”, czyli najwyższe stanowisko w hierarchii kraju. 

                        >7/ Na kanwie tej sprawy należy zwrócić uwagę na fakt, że to właśnie przez ręce Olka szły na Wschód i z powrotem od H.S. dyrektywy Knorra, poczta i kurierzy. Jak już wspomniano, Mikołaja kuriera z Iwanicz zastrzelono w trakcie przeprawy przez Bug, a innego z Brooklynu, pojmanego po przejściu granicy pod nadzorem KGB, aresztowano w Rawie Ruskiej. <

Jak się okazuje te zarzuty nie zostały postawione, mimo, że jak twierdzi autor, były ewidentne. Jeżeli już jesteśmy przy tym najpoważniejszym zarzucie, chciałbym wiedzieć jak te zarzuty mają się do rzeczywistości. Żaden sąd, chyba, że byłby to sąd kapturowy, nie wydałby wyroku skazującego na podstawie twierdzenia, że tylko przez ręce Olka szły za wschodnią granice dyrektywy od samego Knorra. Przecież Olek nie był w takiej operacji tylko jedynym uczestnikiem od początku do samego zakończenia akcji. Takiej operacji nie jest w stanie wykonać tylko jeden człowiek. Jeżeli nawet była zdrada, czego do końca wykluczyć nie można, to wina musiałaby, być rozłożona również, na innych uczestników tej akcji. Czy brano pod uwagę tę ewentualność? Czy nie brano pod uwagę, że mogła to być też zwykła, normalna przypadkowa wpadka, jakich wiele się wydarzyło? Przecież to było przekraczanie bardzo pilnie strzeżonej granicy. Czy to ma znaczyć, że każda wpadka musiała mieć swojego zdrajcę?

Ostatni poważny zarzut, jaki w tym opracowaniu stawia autor Olkowi jest zdrada w lubelskim mieszkaniu. Zarzut jest potwierdzony przez samego zdradzonego, czyli właściciela lubelskiego mieszkania, zdawałoby się zarzut nie do podważenia.

                  >8/ Nad restauracją Pikolo w Lublinie, Olek zamieszkał u małżeństwa M., które oddało do jego dyspozycji jeden duży pokój. Przynajmniej raz odbyło się tam posiedzenia Komitetu Kraju, w którym uczestniczył W. Scheider. Niewygodnym dla Olka i jego pań okazał się gospodarz, więc trzeba go było wtrącić do więzienia. Olek przyniósł, więc i położył na półce, (co zauważyła gosposia) obciążające niektóre osoby papiery. Tego samego dnia, w trakcie rewizji oficer SB od razu sięgnął po podłożone mu uprzednio przez konfidenta papiery.<

                   >9/ Ale na tym nie koniec. W celu odwrócenia uwagi od siebie, rozpowszechniono plotkę, że skazany zadenuncjował sam siebie. Dopiero po ujawnieniu prawdziwego sprawcy Olka R., którego w trakcie śledztwa po nazwisku wymienił prokurator, to haniebne pomówienie samo się zdezaktualizowało.  <

Po dość dokładnym przeczytaniu powyższego wyciągu autora, który opisuje, że Olek położył na półce jakieś obciążające papiery na niektóre osoby. Autor wie, że to były obciążenia. Skąd o tym wiedział, że to były właśnie obciążenia? Następnie jakby odpowiadając sobie na to pytanie, mówi, że gdy tego samego dnia funkcjonariusz SB przyszedł na rewizję, od razu sięgną po tę właśnie teczkę. Wyobraziłem sobie, gdybym osobiście był w roli takiego S-beka, gdy bym przyszedł w charakterze zrobienia rewizji, też bym sięgnął w pierwszej kolejności po tę teczkę, ponieważ leżała na samym wierzchu. Na koniec autor stwierdza, że konfidenta ujawnił sam prokurator, bo wymienił nazwisko sprawcy, czyli Olka.

Autor pewnie nic nie wie o metodach przesłuchań w śledztwach w ogóle, a przez służby bezpieczeństwa w szczególności. To była rutynowa metoda funkcjonariuszy przesłuchujących, wmawiać przesłuchiwanemu, kto na niego i co o przesłuchiwanym powiedział, -znam to z autopsji. W ten sposób mógłbym oskarżyć wielu braci, którzy „na mnie donosili”. Jakiego spustoszenia bym narobił w Organizacji, gdybym w to uwierzył, a przecież sam autor potwierdza, że o to chodziło służbie bezpieczeństwa, żeby wywołać takie spustoszenie wewnątrz Organizacji. Julian Grzesik sam dostrzega wiele niekonsekwencji w sprawie Olka R., bowiem stawia szereg pytań pod adresem Brooklyn’u, na co oczekuje odpowiedzi. Obawiam się, że tych odpowiedzi nie będzie.

Może będzie to trochę wyprzedzające pytanie, ale ciśnie się, aby je postawić: -Dlaczego tych jakoby ewidentnych i miażdżących zarzutów nie postawiono Olkowi, lecz usilnie szukano czegokolwiek, a gdy ten leżał już pokonany, dowód znaleziono w rozporku?

CDN
Tytuł: Odp: Na początku był Olek… Zanim rzucę ten „kamień”
Wiadomość wysłana przez: Lebioda w 18 Grudzień, 2015, 04:19
Po napisaniu poprzedniego akapitu, zastanowiłem się, czy za tym oskarżeniem, nie jest ukryte coś, czego my nie wiemy i pewnie jest skrzętnie przed wszystkimi wścibskimi mocno skrywane. Oskarżenie kogoś o niecny uczynek, jakim jest zdrada, może być świetnym parawanem. Ja chciałbym zajrzeć za ten parawan. Nie jest to jednak takie proste, bo tego, co mógłbym tam zobaczyć, mogę szukać tylko drogą spekulacji. Na ten ślad naprowadził mnie jeden Forumowicz. Ze względu na to, że nie mam upoważnienia, aby o tym śladzie powiedzieć więcej szczegółów, powiem tylko tyle, że wyciągnąłem z tego wniosek, iż w pewnym okresie, który nakłada się na czas sprawowania zwierzchnictwa nad organizacją przez Olka w Polsce, nastąpiło coś w rodzaju rozczłonkowania dwóch orientacji wewnątrz ośrodka decyzyjnego. Olek R. wprawdzie był nominowany przez Brooklyn, więc miał wystarczające pełnomocnictwa. Prawdopodobnie, (przynajmniej ja tego się domyślam), że Olek czymś musiał się zdradzić, że jego ambicją było ten przywilej zostawić dla siebie w ogóle. Znając jego charakter i ambicje, jest to prawdopodobne, ale tak nie musiało być naprawdę. O istniejącym rozdźwięku na „górze”, dochodziły do mnie bliżej niesprecyzowane słuchy jeszcze podczas mojego pobytu na obrzeżach organizacji na początku lat 60-tych. Faktem jest, istnienie w tym czasie dwóch formacji, jedna związana z ambitnym Olkiem, druga ze znajdującym się w areszcie Scheider’em. Te dwa ośrodki walczyły ze sobą w podchodach o kasę, ale zdecydowanie bardziej o wpływy Brooklyn’u, bo jego odcięcie stawiało taką formacje poza nawiasem

Nie wiem, na co liczył Olek, ale tej batalii z Scheider’em wygrać nie mógł, dlatego odszedł w niesławie, a sama sprawa wrocławska, była tylko pretekstem pozbycia się Olka i zmazanie plamy na honorze Brooklyn’u. Wszelkie późniejsze przyczepiane Olkowi zdrady, są już lawiną, jaka zawsze towarzyszy po wyłączeniu takiego delikwenta z Organizacji. Kto został kiedykolwiek wyłączony ze Zboru, zdaje sobie sprawę, jakie krążą o nim potem „sensacyjne wiadomości”. Znamienne, a może nawet zagadkowe jest też to, że W Scheider, został także usunięty od „przywileju”, co sugerowałoby, że istnieje jeszcze jedno dno tej samej sprawy, o której w tej chwili nie mamy jeszcze pojęcia. Tak do końca, sprawy Olka nigdy nie poznamy, bo nie jest to w interesie Organizacji w Nadarzynie, a jeszcze bardziej w Brooklyn’ie. Organizacja, którą kieruje sam Jehowa, nie może popełniać takich normalnych ludzkich błędów, bo to rzutuje na jej nieomylność, którą tak bardzo lansuje się w Strażnicy. Na tym sprawę należy zamknąć, dlatego szukających w rocznikach Organizacji jakiejkolwiek wiadomości w tym zakresie, na pewno spotka zawód. Istnieje jeszcze hipotetyczna nadzieja, że sam zainteresowany, przedstawi własną wersję wydarzeń. Gdybym znał tę wersję, mógłbym zastanowić się czy, rzucę na niego ten kamień.

Jakby nie było, okres zakazu, jaki wprowadziły władze ówczesnej Polski na Organizację, spowodował wstrząsy, które zrobiły poważną wyrwę w reputacji, i nie pomoże szczelny parawan, aby tę wyrwę zakryć. Mnie interesuje inny nurt sprawy dotyczącej Olka, i on nie pozwala ostatecznie przejść do porządku. Jak już pisałem na początku, poznałem go, jako Świadka Jehowy ugruntowanego w wierze. Tu znowu pozwolę sobie na przywołanie Forumowicza, który jednak ma poważne zastrzeżenie pod tym względem. Wychodzi na to, że te dwie opinię się wykluczają. Otóż nie wykluczają się, ale potwierdzają zachodzące zmiany w człowieku na przestrzeni czasu. Mówimy tu o przestrzeni czasowej prawie jednego dziesięciolecia. To jest wystarczająco długi czas, aby człowiek zmienił swój pogląd, pod wpływem zachodzących zjawisk, w tym przypadku, w Organizacji. Mnie właśnie interesują te wewnętrzne przemiany, jakie w nim zachodziły, przyczyny tego, i kiedy się zapoczątkowały jego przemyślenia, jak narastały te odczucia, może poczucie niedowartościowania, albo wręcz zaistniała krzywda, która z czasem narastała, może niespełnione nadzieje, ale mogły u niego już w tedy występować pewne orientacje o charakterze nowocześniejszego widzenia Organizacji, której prekursorem chciał być właśnie On. Taki przyczynek już istniał, zapoczątkował go „Jakub” Rejdych. O jego nowym spojrzeniu na sprawy czysto ludzkie, pisałem już na wstępie. Nie wiem, co mogło nim powodować. Jakikolwiek czyn, nawet, jeżeli wziąć pod uwagę hipotetyczną „zdradę”, nie następuje z dnia na dzień. To jest pewien proces, który trwa. Być może, że w jego umyśle pojawiła się myśl o wypracowaniu nowej organizacji o innym profilu, może mniej świętą, ale z ludzką twarzą? Taką ewentualność też biorę pod uwagę. Niestety Brooklyn via Nadarzyn, w tym nam nie pomogą. Nie pomoże nam też sam Olek, ponieważ tej hipotetycznej nadziei, pozbawił nas ostatecznie Gedeon, informując nas o jego śmierci.

Ten artykuł napisałem dość wcześnie, zanim dotarły do mnie dodatkowe wiadomości. Postanowiłem jednak nie przepracowywać tego na nowo, ponieważ ta wiedza o Olku nie wnosi zbyt wiele, a jedynie potwierdza moje przypuszczenia, o zaistniałym dość burzliwym konflikcie wewnątrz Organizacji, jaki miał miejsce w latach 60-tych, rozpoczął się już zaraz po 1956 roku ub. wieku. Nie zostałem upoważniony do wykorzystania tej wiedzy, dlatego mogę tylko powiedzieć to, że wszystkie rzucane oskarżenia, oparte są na przypuszczeniach, domysłach, podejrzeniach i skojarzeniach przyczynowo-skutkowych. Wiedząc o jego śmierci, tym bardziej stawia Brooklyn czy Nadarzyn w sytuacji komfortowej, aby ten temat zamknąć. Jednak nałożone embargo wiedzy na temat Olka R. jeszcze za jego życia, powoduje zwiększoną ciekawość. Dopóki ta ciekawość nie zostanie zaspokojona, a jak z tego wynika, takiej możliwości już nie ma, rodzić się będą domysły, a te z kolei budują jego legendę. Czy nam się to podoba, czy nie, Olek R. jest już legendą. Tym samym, że o nim piszemy, powstają opracowania, dyskutujemy, spieramy się -tę legendę wzmacniamy. Ja powiem więcej, biegnący czas, tej legendzie sprzyja.

Jak widać, legenda o „Olku R.” rośnie w siłę, bo tak naprawdę nie posunęliśmy się ani o krok do przodu, i tak jak na początku stawiamy pytanie: był „Olek R.” tym zdrajcą, czy nie był? Odpowiedzieć można tylko po góralsku: „abo był, abo nie był”. Moim zdaniem im więcej penetrujemy ten temat, tym więcej jest niewiadomych, na co niema jednoznacznej odpowiedzi. Dość dużo materiału tu na forum podrzucił gedeon. Zastanawiam się, co ten materiał zawiera, oraz jakie można wyciągnąć wnioski. Z dodatkowej, ściślejszej informacji dotyczącej zajścia w mieszkaniu Miazgów w Lublinie, wynika, że to jednak Olek nadał do SB. O doniesieniu, powiedział jednak prokurator, ale już po zakończonym śledztwie, ponieważ poniosła go litość nad żoną i dziećmi.

>(…)Informację o Olku prokurator przekazał Miazdze już po śledztwie z litości nad żoną i dziećmi bez środków do życia. Cały zamysł pozbycia się gospodarza i zasiedlenie jego mieszkania przez to niemoralne towarzystwo nie udało się dzięki tej informacji prokuratora, otrzymaniu wyroku w zawieszeniu i powrotu oskarżonego do domu. -Julian<

Drugą informacją, była opowieść, o dość niedwuznacznym zachowaniu się Olka podczas odbioru literatury z domu rodzinnego Gedeona.

                 >W moim domu był magazyn literatury dla okregu, była taka sytuacja, że Olek przyjechał po literaturę samochodem marki "Warszawa Pikap", był z kobietą która zachowywała sie bardzo swobodnie, nie wyglądali na przestraszonych i jeszcze długo po załadowaniu literatury kręcili się swobodnie po mieście, parkując w widocznych miejscach, co narażało ich na kontrolę Milicji bo było widać załadowane worki w literaturą. Takie zachowanie łamało zasady konspiracji i narażało nasz dom na rewizje i wpadkę.<

              >Mama wiem, że informowała swoimi kanałami Kwiatosza, a ja ze specjalnym meldunkiem jechałem do braci którzy mieli dostęp do Szcheidera, wiem że było zalecenie nic nie robić literature wydawać i obserwować. Olek tym samochodem był u nas parokrotnie.<

Nie wiemy jak te dwie powyższe relacje mają się do siebie pod względem chronologicznym, bo są opisane oddzielnie z pominięciem czasowym, co mogłyby to nam rzucić pewne światło na wiedzę, jaką w danym czasie w sprawie Olka posiadali „Scheiderowcy”. Jest to dość ważne z tego względu, że wiedzielibyśmy, z jakim postępem Olek w chodził w relacje z SB, a tym samym czy narażanie domu Gedeona było, przez „Scheiderowców” wkalkulowane w jego dekonspiracje, czy zwykłe dreptanie w ciemności. Jakby nie było zachowanie się Olka, było, co najmniej dwuznaczne.

Te dwie sprawy nie pozwalają mi przejść do porządku. Przy wnikliwszym przyjrzeniu się tym dwom przypadkom, mam pewien dylemat z ich oceną. W sprawie lubelskiego mieszkania, jakoś nie mogę przełamać się, co do szczerości „rozczulenia” się prokuratora nad dolą rodziny Miazgów. Mam zbyt przykre doświadczenia z tym „rozczulaniem” się tamtej władzy. A ponadto zastanawiające jest, dlaczego komitet z Wiesbaden, tę okoliczność pominął w zarzutach w stosunku do Olka. Tu nie były potrzebne jakiekolwiek dodatkowe wyjaśnienia tej sprawy. Niestety, Organizacja ten, i nie tylko ten, wątek zdrady, pomija milczeniem, ale też nie dystansuje się od tego. Dlaczego?

Wracam, do co najmniej dwuznacznego zachowania się Olka, przy odbiorze literatury. To jego zachowanie, mogłoby -powtarzam, mogłoby świadczyć o jego pewności siebie, mając w portfelu odpowiedni glejt, a miejsce dystrybucji literatury, było dobrze znane SB i celowo niedekonspirowane przez Milicję. Taką tezę można by postawić, ale jest to tylko sfera domysłu i spekulacji. Ja miałem podobne doświadczenia z Olkiem. Po przypomnieniu sobie pewnych zdarzeń, te jego zachowania, wpisują się jakby w jego trochę dziwaczny charakter. Powszechnie Olek był znany z tego, że często w podróż zabierał ze sobą siostry, inni mówią „kobitki”. Nie chciałbym być jego sędzią, ale ostatecznie taki zarzut go przygwoździł. Olek zabierał w podróże również i braci, czego raczej mało kto, albo i w ogóle nikt nie zauważał. Takim towarzyszem jego podróży bywałem również i ja osobiście. Był to rok 1951, a więc okres najbardziej niebezpieczny pod względem inwigilacji MO i UB, zwłaszcza w środkach komunikacji. Tymczasem Olek zachowywał się w tych miejscach powiedziałbym bardzo swobodnie, a nawet moim zdanie trochę zbyt pewnie, czym zwracał na siebie ogólną uwagę, a miało to miejsce szczególnie w barach dworcowych, gdzie komentował dania. Były to komentarze raczej zabawne, ale zauważalne przez współpasażerów. W kolejce do kas po bilety, rozmieniał pieniądze na drobne. Były to wprawdzie nie zdrożne zachowania, ale zwracające uwagę. Czy to, co opisałem coś wyjaśnia? Sądzę, że niewiele. To tylko takie moje wygrzebane z pamięci spostrzeżenia z okazji poruszanego tematu.

Gdy próbuje wgłębić się w treść tematów podrzuconych w postach przez Gedeona, zaczynam się trochę gubić, co dało się zauważyć, bo sam autor tych postów postarał się o pewne wyjaśnienie. Rzeczywiście, o istnieniu dwóch odrębnych komitetach nie miałem nawet zielonego pojęcia. Dużą zasługę w sprawie dezinformacji ma Organizacja, której celem było nie informowanie dołów, co działo się na górze, a jeżeli coś się przedostało, było już odpowiednio opracowane. Jak widać okres do końca lat 50-tych jest w miarę klarowny. Schody zaczynają się dopiero po tym okresie. Mówiąc o tzw. „Komitecie 15”, Gedeon stwierdza jednoznacznie:

                   >Wyjaśnijmy tą sprawę, nie ulega żadnej wątpliwości, że były dwa różne komitety. Pierwszy komitet który powstał to "komitet 15", na czele tego komitetu stał Stanisław Rejdych, ten komitet został zawiązany ok roku 1959 i miał na celu zarejestrowanie oddzielnego i oderwanego od kierownictwa Brooklynu wyznania ŚJ. Po nieudanej próbie rejestracji oddzielnego wyznania, w 1963 roku komitet został rozwiązany formalnie, czy nadal istniał w jakieś formie tego nie wiem.<

Ale Gedeon równocześnie podpiera się cytatem Archiwum Akt Nowych, gdzie czytamy:

                >Wykorzystując prośbę podpisaną przez kilkunastoosobową grupę Świadków Jehowy z Wiesławem Rejdychem i Czesławem Stojakiem na czele (bez zgody władz wyznania), próbowano nawet zarejestrować Świadków Jehowy... wbrew woli ich liderów. <

Z listu pisanego do Gedeona, od Juliana Grzesika wiemy, że autor w ciepłych słowach wyraża się o „Jakubie” Rejdychu i dwóch innych postaciach, członków „Komitetu 12” i dodaje, że ten komitet, to nie fikcja wymyślona przez UB ( jak powszechnie wmawiano członkom Zborów Świadków Jehowy ), lecz był to reformatorski ruch powstały z prawowiernych członków przywódczych Świadków Jehowy.

Ponadto z listu dowiadujemy się, że:

               >Oboje małżonkowie Miazgowie już nie żyją, więc niczego więcej nie będzie można dodać do tego co mi przekazali. Jakub to Rejdych, z okolic Chrzanowa, obecnie mieszkający w W........ i w ówczesnym środowisku najbaredziej pozytywna osoba. Nie można też tego odmówić Stanisławowi Czerniakowi z pow. Chełm, członkowi tzw.Ostatka i Komitetu 12, który nie był fikcją UB, ale reformatorskim wysiłkiem prawowiernych członków przywódczych ŚJ.<

Tymczasem Gedeon znając powyższy cytat, mimo to, w poście z dnia 18-04 12  g.06: 39 pisze, że:

                  >W zgodnej opinii naocznych świadków, Olek Rutkowski w pracę "komitetu 15" nie był zaangażowany. Drugi komitet, to "komitet 12", jego aktywność to lata 1963 do 1965, ale i w późniejszym okresie można było zaobserwować też jego aktywność. Na temat tego "komitetu" krążą najdziwniejsze opinie i legendy, nigdy nie udało się autorytatywnie odpowiedzieć na pytanie kto stał za tym "komitetem". W domniemaniu był to "komitet" wirtualny założony przez służby bezpieczeństwa UB. Ubowcy chcieli wywołać wrażenie, że nadal w "organizacji" istnieje reformatorskie skrzydło i rozsyłali do wszystkich znaczących osób listy który były asygnowane podpisem "komitet 12".<

Nie wiem jak pogodzić te dwie opinię. Jedno, co na pewno jest bezsporne, to dwa Komitety, różniące się liczebnikami, starszy „15” i młodszy „12”, natomiast, który praw, a który winowat, jak z tą przepowiednią pogody przez Górala –abo bydzie pogoda, abo i nie bydzie. Może trochę odeszliśmy od właściwego tematu, ale to tylko pozornie. Aby kontynuować dalej temat związany z Olkiem, będzie nam potrzebny, co najmniej jeden, czyli „Komitet 12”. Jak pisze Gedeon w tym samym wyżej cytowanym poście, że:

>W przypadku "komitetu 12" zachodzi domniemanie, że Olek brał w nim udział a przynajmniej wiedział o jego istnieniu. Natomiast bezspornym faktem, jak twierdzą naoczni świadkowie tamtych zdarzeń, jest udział w tym komitecie współpracownika Olka, nijakiego Wróbla.<

Jeżeli byśmy mieli jakąkolwiek wątpliwość, to na pewno nie tę, że Olek nic nie wiedział o istnieniu „Komitetu 12”. Tajemniczą postacią natomiast, jest tu „niejaki Wróbel”, którego poznaliśmy już, jako współ zdrajcę z Olkiem. Jak zatem to się ma, do ciepłego wyrażenia się o „Komitecie 12”, przez Juliana Grzesika?

Mnie ciągle zastanawia jeden podstawowy wątek, którym jest domniemanie, podkreślam –domniemanie, że Olek jest zdrajcą, pomimo, że próbowano postawić taki zarzut, ale nie postawiono, bo były jakieś przeszkody, ostatecznie postawiono zarzut niemoralności i wtedy nagle przeszkody przestały istnieć. Na to niżej zaprezentowane przemyślenie pomógł mi jak w wielu innych przypadkach –Gedeon, który podsuną na Forum fragment 10 rozdziału książki >Wierni Jehowie<. Szkoda, że nie znamy autora tej pracy. Fragment dotyczy rozłamu, jaki nastąpił w Organizacji w latach 1964 – 1966. Czego tam się dowiadujemy?

Organizacja miała za sobą już pewne doświadczenia, a przed sobą następne lata niewiadomych, do których należało się odpowiednio przygotować. Pomysłem na przyszłość było tworzenie komórek kierowniczych na ewentualność rozpracowania przez SB czynną komórkę „ polskiego Ciała Kierowniczego”. Aby nie trzeba było za każdym razem tworzyć od nowa takiego „Ciała…”, postanowiono, że takie uśpione komórki, będą skompletowane, wcześniej i zarekomendowane centrali w Brooklynie. Tak powstały komórki o liczbach I – II – III, aby każda z tych komórek z marszu mogła rozpocząć działalność. Na czele komórki III został powołany jak pisze autor, ….> Na jego czele stał pochodzący z Łodzi Aleksander Rutkowski, popularnie zwany Olkiem albo (z uwagi na zakaz działalności) „Andrzejem”.< … Gdy zdekonspirowana została kolejna już komórka II, swoją działalność rozpoczęła komórka III. Zgodnie z procedurą, tylko ta komórka miała upoważnienie z Brooklyn’u, mimo, że jak pisze autor, … > Stało się tak bez względu na fakt, że opuścili już więzienie bracia W. Scheider i E. Kwiatosz. Mimo ich doświadczenia nie zostali zaproszeni do pracy organizacyjnej przez członków III komitetu.<…  Tutaj vel Olek, vel Andrzej popełnił bardzo poważny błąd wobec Scheider’a i Kwiatosza, bo pokazał im gdzie babcia koszyk nosi. Nie przewidział, że tych nazwisk lekceważyć nie można, ponieważ już posiadają wypracowaną swoją markę firmową, a jego nominacja jest tylko tymczasowa.

Czym kierował się Olek, że zajął taką postawę, nie dowiemy się pewnie nigdy, ale możemy się tylko domyślać, że czując wsparcie zawiązanego „Komitetu 12” (zresztą tak do końca nie wiemy, dlaczego ten „Komitet 12” w ogóle powstał i jaką rolę w nim odegrał sam Olek), mógł pokusić się na zreformowanie skostniałych struktur Organizacji. Jest to oczywiście tylko moja spekulacja, mogło Olkowi chodzić zupełnie, o co innego, ale, o co? Cokolwiek by to niebyło, postawił się w tej samej sytuacji, w której znalazł się król Saul wobec Samuela, przywłaszczył sobie atrybuty przynależne Samuelowi, a tego Samuel nie przebaczył mu już nigdy. Jak skończył Saul -tę historię znamy. Od tej chwili jego włożone zasługi przestały się liczyć, a zaczęły liczyć się wady i to te wady, które znane były wszystkim od zawsze, ale teraz jak w Amerykańskim kryminale: -od tej chwili cokolwiek powiesz, wszystko może być użyte przeciw tobie. Autor książki >Wierni Jehowie<, pisze: 

         > Działalność wyznania toczyła się normalnym w tych czasach rytmem, ale zauważono pewne niepokojące zjawisko. Otóż członkowie I i II komitetu byli wciąż nękani przez MO i SB i na krócej lub dłużej osadzani w areszcie, podczas gdy A. Rutkowski spokojnie prowadził działalność – a przecież to jego powinni usilnie szukać pracownicy resortu spraw wewnętrznych, bo on sprawował faktyczne przewodnictwo wśród Świadków Jehowy w Polsce. <

Myślenie Scheiderowców jest jak najbardziej prawidłowe, i takie „myślenie wyciekło” w plener. Resztę to już niedopowiedzenia i domysły. No i od tej pory, Olek R. jest na cenzurowanym. Trzeba szukać dalej jego przewinień. Oto, co czytamy dalej:.

               >Do tego pojawiły się sygnały, że przewodniczący III komitetu dopuścił się malwersacji finansowych oraz cudzołóstwa, co dyskwalifikowałoby go w pracy organizacyjnej, a także mogłoby stać się przyczyną jego wykluczenia ze społeczności Świadków Jehowy.<

Gdyby Olek R. nie podskakiwał, te grzechy pewnie nie byłyby zauważone i nienazwane zaraz „malwersacją”, no, bo przecież „nie zawiążesz gęby wołowi młócącemu”, jak to już Mojżesz nakazał Izraelitom, a cudzołóstwo? Można przecież użyć słowa „słabość”. Nie takie grzechy zapominano Dawidowi.

Autor pracy >Wierni Jehowie< w miarę szczegółowo opisuje rozłam, jaki miał miejsce w Organizacji w okresie dwóch lat 64/66 ubiegłego wieku, nazywając ten stan zamachem, który ostatecznie przywrócił Scheiderowców do władzy. Perypetie tego zamachu przypominają zamachy pałacowe na dworze Dawida, może nawet bardzo ciekawe, wymagające szerszego opracowania, ale mnie interesuje mały epizod, którego autor jedynie dotkną. Cały główny ostrzał wprawdzie został skierowany na Olka R., co jest zrozumiałe, ale jak wynika z niżej zamieszczonego cytatu, istniały jeszcze inne nieokreślone wzajemne pretensje, w sprawie, których dochodziło do rozmów pomiędzy tymi zwaśnionymi grupami. Nie wiemy czy Olek R. brał udział w tych rozmowach osobiście, ale mógł uczestniczyć tajemniczy Wróbel, który nagle zniknął nam z pola widzenia. Jak wynika z tej lakonicznej wzmianki, chodziło raczej o wytykanie sobie wzajemnie błędów (jakich?), a nie zdrady, bo kto rozmawiałby ze zdrajcami? Dopiero, gdy > prośby o opuszczenie tej drogi<, nie dały rezultatu, > wykluczono A. Rutkowskiego<., Używając do tego celu odpowiednich oskarżeń, pominięto tylko oskarżeń, co do zdrady.

                >Podejmowano oczywiście próby porozumienia. Dochodziło do spotkań obu grup, podczas których padały wzajemne oskarżenia o podążanie drogą błędów i prośby o opuszczenie tej drogi. Ostatecznie po kilkunastu miesiącach sytuacja zaczęła się normować – udało się ostatecznie wyjaśnić, co zaszło, i wykluczono A. Rutkowskiego.

PODĄŻANIE DROGĄ BŁĘDÓW, A DROGĄ ZDRADY, NIE JEST TOŻSAME.

Gdyby Olkowe donosy były faktem, musiałyby się zachować jakiekolwiek wzmianki w IPN, tymczasem jak pisze Julian Grzesik znajdują się pseudonimy informatorów, ale Olka pseudonimu tam niema!?

Dwie dygresje!

Pisząc powyższe dywagacje dotyczące zajść w pierwszej połowie lat 1960 -tych, na zakończenie wypada wyjaśnić dwie sprawy na, których tak chętnie bazuje WTS. Jedna sprawa dotyczy słynnych komitetów występujących pod nazwami: „komitet 15” i „komitet 12”, z którymi mieliśmy tyle problemów nie wiedząc jak je ustawić. Jako pierwszy komitet, miał przypisaną liczbę „15”. Ta magiczna liczba wyraża tylko to, że piętnaście fizycznych osób podpisało się na wniosku o zarejestrowanie grupy wyznaniowej o nazwie „Organizacja Świadków Jehowy i Świadków Jezusa”. Nazwa miała określić, że spełnia wymagania dotyczące wymogu państwa odnośnie autonomii wyznania w Polsce, co było przeszkodą zarejestrowania tego wyznania w roku 1950. „Komitet 15” powstał w końcówce lat 1950-tych. Na czele stał Stanisław Rejdych ps. „Jakub”, ponadto jego brat Wiesław Rejdych, Czesław Stojak i należący do ostatka Stanisław Czerniak. Przy okazji należy podkreślić, że zryw ku większej swobodzie, powstał jeszcze w okresie zarządzania Organizacją osobiście przez Scheidera pomiędzy 1956 -1960 rokiem.

T. zwany „Komitet 12” uaktywnił się około 1963 r. jest rzeczywiście tworem sztucznym, w rzeczywistości nieistniejący, zasłyną tylko z powodu pisania osławionych listów sygnowanych tym „logo”. Był tworem na potrzeby Służby Bezpieczeństwa. Najprawdopodobniej nie wspierany przez nikogo ze świadkowskich dysydentów. Na okoliczność tego ostatniego zdania, jest to tylko moje własne przeświadczenie, ponieważ kilka listów jakie otrzymałem, były napisane tak „zeświecczonym” językiem, że tylko zupełny laik mógł je potraktować iż pochodzą od kogoś ze Świadków Jehowy. Trochę jednak spustoszenia zrobiły te listy, bo nawet Julian Grzesik uznał je za prawdziwe, a WTS szczególnie tę wersję wspomagał.

Druga dygresja odnosi się do niejakiego Wróbla. To nazwisko, pojawia się w opisach „Wierni Jehowie” właściwie bez ładu i składu doczepiane ad hoc Olkowi, a które można by doczepić każdemu, w tym również Michałowi Bojanowskiemu współ autorowi tej publikacji. Do 1962 roku, Wróbel był sługą okręgu, więc z konieczności też między innymi ściskał jego dłoń, a i Scheiderowi też, nie mówiąc o innych. Od tego roku z Organizacji został wykluczony za współpracę z SB i zdradę. Po tym okresie nie było go już w Organizacji, nie miał możliwości jej szkodzić. Przypinanie Olkowi Wróbla jest zwykłym nadużyciem. Tu wyprzedzę trochę wydarzenia. Po 1962 roku ów Wróbel był po za Organizacją, ale był przeświadczony o swoim złym czynie, dlatego usilnie starał się o powrót do Organizacji i w okolicy lat 1965/1966, został przywrócony. Szerzej do tej postaci jeszcze wrócę w późniejszym czasie.

Te powyższe wyjaśnienia piszę w roku 2015 gdy mam już dostęp do innych źródeł. W roku 2011/2012, błądziłem jeszcze w ciemności nocy.

CDN
Tytuł: Odp: Na początku był Olek… Zanim rzucę ten „kamień”
Wiadomość wysłana przez: Lebioda w 19 Grudzień, 2015, 05:37
Organizacja w pierwszej dekadzie lat 60- tych ub. wieku


Cokolwiek by powiedzieć, czy napisać o Świadkach Jehowy, źle czy dobrze, nie zmienia to samego faktu, że ta Organizacja ma swoją historię.
 
Jedyny problem, to kontrowersja wokół tej historii. Przeciętny głosiciel, a w większości nawet stojący wyżej w hierarchii kierowniczej, tą swoją historią nie są zainteresowani, a można się nawet pokusić na stwierdzenie, że ta historia, jak i publikacje, jak to już odkrył Piotr Andryszczak, jest największym ich wrogiem. Już długoletnia pracownica Domu Betel, Barbara Anderson o tym naocznie się przekonała, że w głębokich piwnicznych zakamarkach domu Betel, kryje się historia skrzętnie ukrywana, która nie jest udostępniana nawet wyżej postawionym członkom w hierarchii władzy. Już na samym początku powstania tego związku wyznaniowego, zakamuflowane zostało przywództwo, dające miano pierwszego prezesa C. T. Russell’owi. Tymczasem, B. Anderson na ten temat pisze:

                         > Jednym z nadzwyczajnych odkryć było to, że William H. Conley, bankier z Allegheny w stanie Pensylwania – nie Charles Taze Russell – był pierwszym prezesem Towarzystwa Strażnica utworzonego w 1881 roku. To było emocjonujące odkrycie, ponieważ w Biurze  Głównym nikt nie wiedział, że Conley był pierwszym prezesem, a ojciec Russella, Joseph, był wiceprezesem, zaś Charles Taze był sekretarzem-skarbnikiem.<

O wielu innych tłumionych sprawach pisał również R. Frantz. Zwracam uwagę na te przypadki tłumienia rzeczywistej, tudzież niewygodnej historii, dotyczącej WTS.

Nasza rodzima historia Świadków Jehowy w Polsce dotycząca lat 1950/1970, również podlega nałożeniu embarga na ten okres. Zdawałoby się, że te dynamiczne lata są bardzo wdzięcznym tematem, który wnosi bardzo dużo szczegółów w życiu Organizacji, a konkretnie ludzi będących tym żywym organizmem niepozwalający zagubić się w tym mrocznym czasie. W trudnych czasach są trudne warunki pracy. Te trudne warunki często decydują o wielu przedsięwzięciach, nie zawsze udanych, nie zawsze szczęśliwych i nie zawsze kończące się zamierzonym efektem. Zawsze w takich sytuacjach, tym ogniwem łączącym jest człowiek, który nie zawsze zachowuje bohaterską postawę, często zawodzi i upada. Organizacja zwąca się teokratyczną, pomimo, że w swoim założeniu nastawiona jest na zbawianie swoich bliźnich, nigdy nie podaje liny, ani koła ratunkowego swoim współbraciom, jeżeli ci potkną się i wypadną za burtę. Od momentu upadku, ich dotychczasowa praca, zaangażowanie, oddanie, przestaje się liczyć –odtąd jest ci poganinem i celnikiem. Przypominam sobie, jak nam wmawiano, że taki w swoim czasie był tylko szczeblem w drabinie rusztowania, które zostaje odrzucone natychmiast gdy przestało być potrzebne, a nawet stało się zawalidrogą po wybudowaniu domu, w tym przypadku -„Domu Pańskiego”.

Z jaką przyjemnością czyta się Juliana Grzesika, piszącego o zwykłych ludziach wykonujących niezwykłą pracę na rzecz innych. Dzięki Jego pracy tacy, ludzie pozostaną w pamięci wzbogacając poczet tych zapisanych dużymi zgłoskami. Do tego grona, którym zależy by pamięć nie rozmyła się w czasie, dołączyłbym Stanisława Chłościńskiego -Forumowego „Gedeona”, Jacka Zachorskiego –Forumowego „Skarbnika”, piszącego tu: dok.  HYPERLINK "file:///K:/dok.%20zapaso%20f"zapaso HYPERLINK "file:///K:/dok.%20zapaso%20f" f, ale też Włodzimierza Bednarskiego –Forumowego „Roszadę” pełniącego „obowiązki” encyklopedysty i wielu tych piszących tu swoje osobiste historie. Jakiż byłby to wielobarwny wkład uzupełniający historię żywych osobistych przeżyć, gdyby zebrać te opisy i utworzyć jeden wspólny wolumin.


Mnie, a pewnie też i nie tylko mnie, interesują postacie, którym Organizacja w pewnym momencie odcięła liny asekuracyjne i pozostawiła ich samym sobie, często z piętnem odstępcy, a nawet zdrajcy. Rzetelne pisanie historii nie polega na pisaniu apologetyki dla pokrzepienia serc w stylu sienkiewiczowskiej trylogii, lub strażnicowych szablonowych opowiadań z cyklu: „zmierzając do celu mojego życia” –pełnych ckliwych opowiadań, jak to bohater walcząc z przeciwnościami diabelskich intryg, zwycięsko wytrwał w dziele Bożym do końca swoich dni. Znamieniem czasów walki, to nie tylko same zwycięstwa, ale też porażki i dramaty ludzkie. Nie każdy uwikłany w te sytuacje, musi być synonimem zdrady i podłości. Widzenie ludzkich dramatów w barwach czarno białych, jest widzeniem radykałów, którym przesłania ich własny cel: zniszczyć człowieka nie przystającego do ich jednostronnego widzenia.

Mnie interesuje ten inny człowiek, wyrzucony, wzgardzony, odarty ze czci i wiary, bo to jest prawdziwy rezultat minionej historii. Szczególnie zainteresowały mnie doniesienia tw., dość wysoko ustawionego w hierarchii kierowniczych gremiów Św. J., występującego pod pseudonimem -„kłos”, oraz bardzo szczegółowych opracowań na podstawie tychże donosów, wykonanych przez funkcjonariusza MO, por. Henryka Króla. Wiele ciekawych stron zawiera Biuletyn o Świadkach Jehowy w PRL. Do kolekcji doszedł do mnie również ciekawy list. Te dokumenty, po przeanalizowaniu wnoszą dla mnie dużo wątków w tamten okres i ujawniają pewne fakty, których WTS chętnie wolałoby wcisnąć w zakamarki niebytu, aż może kiedyś po latach, z zatęchłych piwnicznych czeluści wydobędzie to jakaś nowa „Barbara Anderson”. Nie mam przekonania do oficjalnych przekazów docierające do rzeszy wyznawców poprzez oficjalny kanał Organizacji, w wielu przypadkach mijają się po prostu z normalną prawdą.

Po zapoznaniu się z tymi nowymi dokumentami, i jakby w nowym świetle, postanowiłem wrócić ponownie do kontrowersyjnej postaci, a właściwie już do legendarnego Aleksandra Rutkowskiego v „Olka”.

Scheider - Rutkowski oraz „list X”

O Olku, już pisałem wiele, zresztą była to polemiczna wymiana myśli z Gedeonem dotyczącej jego postawy w burzliwym okresie lat 60-tych. Pewnie na tym etapie można by temat zamknąć, gdyby nie to, iż doszły do mnie nowe informacje. Jedne pochodzą ze wspomnianego listu, ale też wiele informacji pochodzi z donosów t. w., o pseudonimie „kłos”. Są to dwa odrębne dokumenty, ale w jakiś sposób się uzupełniające. Na razie pozostawiam tajnego współpracownika „kłosa”, zatrzymam się przy liście, którego roboczo oznaczyłem „list X”. Pomimo, że posiadam go z dwóch różnych źródeł, nie mam pozwolenia na jego pełne dysponowanie, zresztą jest to korespondencja prywatna. „List X” pochodzi z okolic Łodzi, inaczej mówiąc z Olkowego matecznika, nic więc dziwnego, że mu bardzo przychylnego. „List X” jest o tyle pożyteczny, że jak dotąd, to jedyny „dokument”, przeciwstawiający się opisom w/g „M. Bojanowskiego”, na którym to dokumencie bazowaliśmy w poprzednich podejściach. „List X” podrzuca nam (mnie) pewną wiedzę, którą pomija M. Bojanowski. Jest jeszcze jeden atut na rzecz „listu X”, to ten, że nadawca listu pisze od siebie i na pewno nie zetkną się opisem w/g Bojanowskiego. Ale jest też i mankament, którego nie można pominąć. To są tylko słowa przeciw słowu, ponadto wiadomości z „listu X” pochodzą z drugiej ręki i dzielenie się wiadomościami zasłyszanymi od niejakiej starszej pani. Owa pani to niegdysiejsza siostra obsługująca ośrodek wypoczynkowy (na południu Polski) dla starszyzny z górnej półki zarządzania komitetu krajowego Św. J., później wyrzuconą po za Organizację, co może rzutować na tkwiącą w niej gorycz. Pomimo tego mankamentu, opisane tam różne dane, pomimo swej prostoty rozumowania i wypowiedzi, obejmują wieści dotyczące spraw nas interesujących. Trudno wymagać precyzyjnych danych od prostej starszej kobiety, nie wtajemniczonej w tematy, a jedynie zasłyszanych rozmów. Pomimo tych mankamentów, opis z „listu X” nie powstał wskutek z góry przemyślanej tendencyjności, lecz z ówczesnej funkcjonującej w tym środowisku wiedzy.

List wyjaśnia zjawiska, których w latach 60-tych tylko się domyślałem. Jak już na ten temat niejednokrotnie pisałem, w tamtym czasie byłem już pozbawiony „nowinek” z górnej półki, ale to, że tam toczą się przepychanki, zawsze coś dochodziło. Nie miałem pojęcia, że w tej orbicie znajduje się „Olek”, bo o tym się nie mówiło. Pewnie zostało nałożone embargo na to nazwisko, a może wszyscy wiedzieli, tylko ja zostałem od tej informacji odizolowany, tak czy inaczej, już wtedy domyślałem się, że są to przepychanki związane z ustąpieniem i przejęciem władzy nad Organizacją w Polsce, po zwolnieniu byłego kierownictwa z więzienia, bo te zwolnienia były głośne.

Po przeczytaniu listu, dowiedziałem się, że na południu Polski znajdował się „ośrodek wypoczynkowy”, dla zapracowanego kierownictwa. Kiedyś wspomniałem tylko, że jakaś krewna brata Lorka w latach 1950-tych, podążała tam na odpoczynek, nie znając szczegółów więc potraktowałem to jako normalne w tamtym czasie wczasy pracownicze, co mnie osobiście tym bardziej zbulwersowało, że jakby nie było postać z górnej półki, woli odpoczywać w wolnym czasie od pracy, niż głosić.

Moją ciekawość z listu, wzbudziła też charakterystyka opisana na temat Scheidera i jego „szorstkim” charakterze i o zarzutach dotyczących rzekomej czy prawdziwej volkslisty. Osobiście tej postaci nie poznałem nigdy, z wyjątkiem jego syna Janusza, którego poznałem na kursie dla sług obwodu, i jeszcze na jakimś spotkaniu pionierskim. Po przeczytaniu tej charakterystyki, przypomniały mi się dwie opowiastki, które jakby wpisywały się w tą charakterystykę. Jedna pochodzi z roku 1948, którą opowiedziała mi siostra z mojego zboru, o której już wspomniałem w mojej „Przygodzie z Organizacją”. Owa siostra kilka miesięcy mieszkała w Biurze w Łodzi przy ul. Rzgowskiej 24. Pominę sam powód jej tam pobytu, to nie jest tu istotne. Z jej opowiadań miałem pewien obraz jak wyglądało życie w tym domu Betel, jak je wtedy nazywano, oczywiście wszyscy wtedy jej zazdrościliśmy. Przed opuszczeniem Betel, miała spotkanie z Scheiderem, który jej zwrócił uwagę, aby nigdy nikomu nie opowiadała o rzeczach, które tam widziała, słyszała etc. Mnie jednak opowiedziała pewne wydarzenie.

W każdą niedziele pracownicy biura wprawdzie mieli wolne, ale też mogli, a nawet mieli zalecenie, aby uczestniczyli w miejscowych zborach na różnych organizowanych tam przedsięwzięciach. Na jedno z takich spotkań został poproszony jakiś brat, pracujący przy powielaczach, w niedziele po prosu chciał odpocząć. Zaproszony brat odpowiedział, że owszem, bardzo chciałby tam być, ale jest po tygodniu tak zmęczony, że chciałby odpocząć, dosłownie powiedział: –nie chce mi się. Ta rozmowa, niewiadomo jakim „przypadkiem”, trafiła do Scheidera. Pryncypał, w okresie posiłków –taki miał zwyczaj, wygłosił reprymendę. Nie pamiętam treści, chociaż siostra, dość szczegółowo mi zrelacjonowała. Rezultat był taki, że ów brat, bez rozgłosu opuścił Betel.

Inne wydarzenie, opowiedział mi brat „Teofil”, sługa obwodu, który zmienił „Olka”. Po „Olku”, „Teofil” nie był przez nas przyjmowany z entuzjazmem przynależnym „Olkowi”, to dwa charaktery jak dzień i noc –po prostu nie był lubiany. W okresie świetności Betel, był pracownikiem biura, pracował w pakowni wysyłek korespondencji, szczególnie powielanej literatury. Nazwiska nie wymienię pomimo, że wyjątkowo je pamiętam, z zawodu cieśla. W przypływie jakiejś weny, czy innej potrzeby, co raczej mu się rzadko zdarzało, opowiadał mi o swojej pracy w Betel. Z opowiadań wynikało, że posiadał jakieś bliższe relacje z Scheiderem, a powiedziałbym, że był jego okiem i uchem. Jego zadaniem było testowanie każdego nowicjusza powołanego do Betel. Delikwent wpadał pod jego „opiekę”. Biuro nie posiadało kanalizacji ściekowej, więc odchody były odprowadzane do szamba, które trzeba było okresowo opróżniać. „Teofil” brał takiego nowicjusza właśnie do wybierania i roznoszenia zawartości po ogrodzie. Podczas tego zajęcia wyjątkowo obrzydzał te czynności, aby wydobyć od niego jak najwięcej jego wnętrza. Od jego opinii zależał daszy los każdego brata nowicjusza.

W miarę upływu czasu po lipcu 1950 roku, w terenie pojawali się coraz liczniej również betelczycy. Kiedyś spotykam brata, którego powinienem gdzieś już go poznać. Po rozmownie okazuje się, że zapamiętałem go jako obsługującego interesantów w łódzkim biurze. W biurze byłem tylko jeden raz, jako pełnomocnik sługi Grupy. Właśnie ów brat przyjął mnie w maleńkim kantorku w wielkości około jeden metr na półtora powierzchni, stał tam malutki wiklinowy okrągły stoliczek, a na nim biblia i książka „Prawda was wyswobodzi”. Brat ów załatwił moją potrzebę w trymiga. Wprawdzie wychodził kilka razy, ale szczelnie zamykał za sobą drzwi. Wchodząc tam byłem przekonany, że będę mógł przynajmniej zobaczyć ten słynny przybytek, tymczasem na odchodne podał mi tylko rękę i życzył błogosławieństw. Nawet nie mogłem na chwilę usiąść, bo tam nie było gdzie wstawić krzesła. Opowiedziałem mu to wydarzenie. Potwierdził, że takie było polecenie brata Scheidera, a on nie mógł postąpić inaczej. Wśród wielu braci, którzy pojawiali się w tamtym czasie bardzo łatwo można było rozróżnić betelczyków po ich dość sztywnym obyciu. Inni byli bardziej wyluzowani i takim „luzakiem” był właśnie „Olek”. Opisałem te przypadki, które potwierdzałyby ten „gburowaty” charakter Scheidera. To przekonuje mnie do tej opinii, szczególnie wymownym jest to, że pomimo osobistego selektywnego doboru, nigdy niedowierzał nikomu.

Nie znając szczegółów, trudno zająć mi w tej sprawie stanowisko, ale z logiki wynikałoby, że Rutkowski zachował się prawidłowo pozostawiając ostateczny krok Brooklynowi, w sprawie wymiany liderów po zwolnieniu z wiezienia byłego kierownictwa, co jest zrozumiałe, iż musiałoby się to przeciągnąć w czasie. Widocznie tego czasu brakowało (cokolwiek przez to należałoby rozumieć), podjęto dość ryzykowne, ale przemyślane działania rewolucyjne. W strukturach demokratycznych można by było takie założenia rozstrzygnąć kartką wyborczą, ale nie w Organizacji, gdzie tego rodzaju rozwiązania nie istnieją. W tej sytuacji, Rutkowski był na straconej pozycji, w którą został brutalnie wtłoczony przez bezprawne zawiązanie się nowego komitetu kraju. Nawet pro świadkowska publikacja „Wierni Jehowie”, ten czyn nazywa „zamachem stanu”. Publikacja ta, chcąc usprawiedliwić ten krok, wyjaśnia, że większość braci było po stronie „scheiderowców”, a nie po stronie „olkowców”. Pomimo tego, że to stwierdzenie jest prawdziwe, to samo w sobie jest kuriozalne.

W takim totalitarno – antydemokratycznym podejściu, nie istnieją żadne reguły, aby o cokolwiek pytać „poddanych”. Kto z nas w tamtym czasie, po za nie licznymi przypadkami wiedział o tym, że w czasie niemożności sprawowania funkcji Scheidera, z namaszczenia Brooklynu, sługą kraju został Rutkowski v „Olek”. Kto nas się w ogóle pytał, czy chcemy Rutkowskiego, czy Scheidera po jego uwolnieniu? Kto w ogóle znał nazwisko Rutkowskiego? Nie liczni znali tylko „Olka”. Nazwisko Scheider, było szyldem bez konieczności jakichkolwiek dodatkowych wyjaśnień. Dodatkowo przekazywano nam, że jakiś „Komitet 12” z niejakim Jakubem chce nam wywrócić Organizację. W takiej sytuacji, o jakiej tu większości możemy mówić w ogóle, jeżeli dezinformacja była główną informacją. Należy dodać tu jeszcze ten istotny szczegół, który jest pominięty w/g M. Bojanowskiego, mianowicie ten, że tylko z „listu X” dowiadujemy się iż po wyjściu Scheidera na wolność, „Olek” postawił swoją osobę do dyspozycji Knorra w Brooklynie.

Ówczesna świadkowska populacja, zemną włącznie w terenie, nie miała pojęcia o istniejącym podziale Organizacji na „Scheiderowców” i „Olkowców”. To pojęcie funkcjonowało tylko wśród wtajemniczonych. „List X” wyjaśnia również –przynajmniej nie znaną dla mnie, opisywaną w/g Bojanowskiego przyczynę wzajemnych wykluczeń, oraz wydawanie dwóch odrębnych wydań strażnicy. Bój o wydawnictwo strażnicy, był głównym zadaniem obydwu grup, gdyż od tego kto ma strażnicę, zależał dalszy jej los i -„władza”. Podstępne przejmowanie (odbieranie) przez Sheiderowców drukarń, nie mogło być przejmowane razem z „drukarzami” jako elementem niepewnym, zarażonym „olkizmem”. Wykluczony automatycznie pozostawał po za własnym środowiskiem, co „chroniło” swoich przed „zaraźliwą chorobą”. Do jakiego stopnia była to bezpardonowa walka, Schejderowców, jeżeli tzw. strażnicę „Olkową”, w/g zalecenia, należało odsyłać do urzędu bezpieczeństwa. Tymczasem okazuje się, że obie wersje miały to samo źródło pochodzenia, tylko pochodziły od odrębnych „komitetów tłumaczy” i bez obawy zarażenia się, oba egzemplarze są zarchiwizowane w Nadarzynie, i pewnie Nadarzyńczycy nie znają prawdziwej historii tych dwóch podobnych egzemplarzy.

To, że „zagranica” nie podejmowała szybkiej decyzji, moim zdaniem może świadczyć, że tam na „górze” rozważano różne warianty. Chwiejna postawa wielu niezdecydowanych i oczekujących na dalszy bieg wydarzeń, świadczy, że postawa „Olka” w tym sporze miała swoje uzasadnienie. Pominięcie w opisie w/g Bojanowskiego, postawy „Olka” iż ostateczną decyzje kto dalej powinien sprawować zwierzchnictwo w Polsce, pozostawił Brooklynowi, jak i podstępne przejmowanie drukarń, mogło być dla „Scheiderowców” nie wygodne, dlatego lepszym wyjściem było oskarżenie „Olkowców”, a konkretnie Olka o zdradę. Wersja „zdrady” nie broni się. Nie można w jednym zdaniu napisać o zdradzie i jednocześnie pisać o toczących się rozmowach pomiędzy tymi zwaśnionymi grupami. Wersja „zdrady” jest późniejszym pomysłem, gdy nie było szansy na porozumienie, ponieważ szala zwycięstwa „Scheiderowców” była już oczywista. Wobec „maluczkich”, wersja „zdrady” bardziej uwiarygodniała podstępne zachowanie Scheiderowców”, na zasadzie, że zwycięzców nikt sądził nie będzie. Prawdziwej wersji wydarzeń nie dowiemy się już nigdy, bo to nie leży w interesie nowojorskiej korporacji, a tym bardziej zwisa Nadarzynowi

Czy „Olek” był „kłosem”?

Nie wiemy kim był „kłos” (przynajmniej ja tego nie winem), z pewnością „Olek” tym „kłosem” nie był. Ustalenie tego nie powinno przysparzać większych kłopotów, pod warunkiem, że komu jak komu, ale Organizacji, konkretnie Nadarzynowi, na tym powinno zależeć. Za moich czasów mówiło się, że nie jest wskazane szukanie tego co nie buduje. Takie stwierdzenie ostatecznie zamykało sprawę by do niej nie wracać. Tak zamykano wiele przypadków, za którymi byli zawsze jacyś ludzie, wskazywano ich palcami, a zarazem izolowano się od nich. Pod ich adresem zawsze krążyły jakieś bliżej niesprecyzowane oskarżenia. Wiedziało się tylko, że ten był kiedyś bratem, ale teraz nie jest wskazane aby wchodzić z nim w bliższe kontakty. Wiadomo było tylko tyle, że nie jest już Św. J., to nie może być też porządnym człowiekiem, bo wojna go „wykoleiła” i od niego trzeba się zawsze trzymać z daleka. W jaki sposób ta wojna go „wykoleiła”, zawsze było to zasłonięte mgłą tajemnicy, niedopowiedzianych i zawieszonych w próżni „niepodważalnych prawd”.

Pod tym względem „zakaz” z lat pięćdziesiątych i późniejszych, wydalił nowych odstępców, nad którymi wisi to niesprecyzowane i bliżej nie określone odium. Lepiej jest nigdy nie wyjaśniać spraw do końca i pozostawić je najlepiej w zawiniątku starej szmaty na strychu pod powałą, lub zatęchłej piwnicy. Z takich miejsc Barbara Anderson wynosiła na światło dzienne mniej chwalebną historie Brooklynu. Na szczęście dzięki powszechnej digitalizacji dokumentów, trudno ukryć nie wygodne fakty, a tym samym łatwiej zdjąć tę powłokę nieufności do świadkowskich dysydentów. Wystarczy tylko własna chęć aby tę powłokę odchylić.

Niechęć Organizacji do swoich dysydentów jest zupełnie zrozumiała. Jeżeli takim odstępcą jest przeciętny były głosiciel ze Zboru w jakimś bliżej nieokreślonym „Grzybowie” (nazwa miejscowości jest zupełnie przypadkowa), jest nie warta roztrząsania (chociaż czy ja wiem, bardzo dynamicznie rozwija się sprawa „Owcy Jehowy”, która może się stać ciekawym precedensem), to już przejście do porządku w sprawie Aleksandra Rutkowskiego vel „Olek”, vel „Andrzej”, Jest zwykłym chowaniem głowy w piasek. Zamkniecie tej sprawy i odłożenie at acta przyczynia się tylko do jego legendy Na jego temat na forum powstała dość ciekawa polemika i nie tylko. Wiele biograficznej, z pewnością nie pełnej wiedzy o tej postaci wynika z zainicjowanej „rozmowy” przez Gedeona, w której w miarę mojej możliwości też coś dopowiedziałem. Pomimo tej „wiedzy” istnieje w dalszym ciągu niedosyt, który mam wrażenie nigdy nie zostanie zaspokojony. Brakuje w jego życiorysie najważniejszej części jego życia na ostatniej prostej, a ten okres jest częścią największego zainteresowania, bo jakby nie było w tym czasie stał się postacią publiczną.

Początkowy okres lat sześćdziesiątych jest wyjątkowo burzliwy. W tym czasie przypada apogeum, a może ukoronowanie „Olkowej” działalności w Organizacji. Jedyny opis, a właściwie wzmianka odnosząca się do jego aktywności w tamtym czasie, pochodzi z publikacji „Wierni Jehowie”. Autor tej publikacji stawia „Olka” jednoznacznie bardzo negatywnie nie dając mu żadnej szansy. Mógłbym nawet dać wiarę autorowi, ponieważ jak mniemam znajdował się bardzo blisko tych wydarzeń, a nawet w jego centrum, o których traktuje publikacja, dlatego można by powiedzieć, że wie o czym pisze. Tymczasem uważny czytelnik ma wrażenie, że autor nie relacjonuje tego co sam wie, ale to, co pochodzi jakoby z drugiej lub trzeciej ręki. Oskarżenia „Olka” pochodzą z domysłów, wieści niewiadomego pochodzenia, a konkretne zarzuty, to zdrada i współpraca z organami Służby Bezpieczeństwa PRL, ba –nawet z radziecką KGB. Przy czym jeżeli chodzi o tę ostatnią, nawet z krwią na jego rękach. Autor wierzy we wszystko to co napisał, a równocześnie jakby nic się nie stało, obie te antagonistyczne grupy, „Scheiderowców i „Olkowcow”, sadza przy jednym stole negocjacyjnym, by przekonywały się wzajemnie o popełnianych tylko „błędach” cokolwiek by to znaczyło, a potem jak równy z równym robią wzajemne starania w Brooklynie o przyznanie „koncesji” na wydawanie Strażnicy w Polsce. Na koniec autor kończy „olkową” karierę groteskowym komitetem sądowniczym oskarżając ostatecznie o nieobyczajność, o co oskarżyć można byłoby wtedy prawie każdego stojącego na tych wysokich szczeblach, jeżeli usilnie się tego chciało i szukało dowodów, nie gardząc pogłoskami.

Jeżeli w publikacji „Wierni Jehowie”, autor, mimo wszystko nie może znaleźć koronnego dowodu i ciągle ucieka się w sferę domysłów i przypuszczeń, to warto poszukać tych oskarżeń w materiałach pochodzących z poza Organizacji. Takim ciekawym opracowaniem jest IPN-owskie opracowanie pt. >NAJDŁUSZA KONSPIRACJA PRL<. I czego tam się dowiadujemy? Ano czytamy że:


                         >Służba Bezpieczeństwa stosowała wobec Świadków Jehowy metody wykorzystywane wobec innych wspólnot: rozpowszechniano nieprawdziwe informacje na temat liderów wyznania i sugerowano istnienie rozłamu (niektóre teksty sygnował tajemniczy „Komitet Dwunastu” –nieistniejący w rzeczywistości twór, wymyślony na użytek tej prowokacji przez funkcjonariuszy SB)<.

Pytanie narzuca się samo: kim, lub czym był „Komitet Dwunastu”? Czy był to twór, jak pisze autor, tworem SB, czy jak podają przekazy zbliżone do WTS, twór świadkowskich dysydentów (w domyśle z „Olkiem” na czele). Jeżeli „Olek” w tym czasie gdy stał na czele Organizacji Św. J. w Polsce, współpracował ze Służbami Bezpieczeństwa, to te służby całą strukturę podziemną tej Organizacji miały na dłoni. Tymczasem z cytowanego już internetowego zapisu dowiadujemy się, że:

                        >Problem Świadków Jehowy nadal pozostawał w sferze zainteresowań najwyższych władz państwowych i partyjnych. W maju 1963 r. na specjalnej konferencji w Wydziale Administracyjnym KC PZPR zwrócono uwagę na rozwój liczebny i organizacyjny wyznania, nowoczesną technikę łączności i poligrafii oraz niechęć Świadków Jehowy wobec PRL. <

Już na początku lat 60-tych, prowadzący tw. „kłosa”, por. Henryk Król raportował do swoich przełożonych, że przy jego („kłosa”) pomocy, uda się rozpracować ośrodek krajowy Św. Jehowy w Polsce. Ze źródeł około świadkowskich „wiemy”, że Aleksander Rutkowski, stojący na czele Organizacji w Polsce, wprawdzie nie wiemy od kiedy, ale o wszystkich szczegółach informował Służbę Bezpieczeństwa, a te niegramotne ciućmoki z IV-go wydziału, wciąż szukają miejsc rozlokowania drukarń i czasem ze zmiennym szczęściem przy pomocy t. w., udaje im się coś wykryć. Na domiar w tym samym czasie następuje wymiana starego sprzętu maszyn ze starego na nowy, do druku oddaje się już nie tylko czasopisma, ale nawet książki. I to wszystko dzieje się wtedy, gdy „Olek” jako pierwszy po bogu w Polsce donosi służbom na samego siebie. Czy ktokolwiek rozumie coś z tego? Jedyny logiczny wniosek to ten, że IV wydział mając podaną przez „Olka” Rutkowskiego na tacy całą Organizacje, nie poinformował o tym swoich mocodawców, aby nie stracić wygodnej posady ścigania króliczka, którego nie ma się zamiaru nigdy złapać. Tak należałoby spuentować „Olkowe” donosy do władz, ponieważ innego wyjaśnienia nie sposób zrozumieć, bo te „jedyne prawdziwe” opowieści pochodzące od Wiernego Niewolnika, są funta kłaków warte!

CDN

Tytuł: Odp: Na początku był Olek… Zanim rzucę ten „kamień”
Wiadomość wysłana przez: Lebioda w 19 Grudzień, 2015, 05:46
Organizacja w pierwszej dekadzie lat 60- tych ub. wieku



Sprawa „Olka” i donosy „kłosa”

Na podstawie –„donosów”, nie można rozpoznać prawdziwej sylwetki autora, ponieważ sam tekst „donosów” pochodzi spod ręki prowadzącego „kłosa” czyli por. MO, Henryka Króla. Są to raporty sporządzone na podstawie zeznań, lub notatek dostarczonych przez donosiciela. Raport pochodzący jakby z drugiej ręki, nie odzwierciedla sylwetki autora tych donosów, a szczególnie jego własnego wnętrza, dlatego jako człowieka nie jesteśmy wstanie go „rozpoznać”. Możemy ustalić tylko jego „techniczną” sylwetkę, na podstawie, której bez większego trudu można by wskazać palcem kto był tym „kłosem”. Konfident nie był tuzinkową postacią. Był wysoko postawioną osobistością, a może nawet najbliższym współpracownikiem sługi okręgu I a, samego Tadeusza Chodary vel „Tomek”. Nie wiemy jaką pełnił tam funkcję, ale mając do własnej dyspozycji sekretarkę „Ruta”, stawia go bardzo wysoko w tej hierarchii. (Uwaga! Tu jest pewne światło, skąd wywodzą się słynne „kobitki”, na których „poślizgnął” się „Olek”) Na podstawie donosów, wiemy, że „kłos” miał swobodny dostęp do archiwów, a ponadto brał udział w odprawach na najwyższym szczeblu zarządzania. Zachodzi pytanie, które postawi każdy kto czyta te doniesienia, dlaczego i jak doszło do tego, że ów osobnik został „kłosem”.

Trudno tu spekulować, i nie mam zamiaru wgłębiać się w te przyczyny, bowiem znając z autopsji tamten okres, przyczyn mogło być wiele. Moim zdaniem, przyczyna tkwiła w nim samym. Sposób zaangażowania się do współpracy, świadczyłoby raczej na jego „przewartościowanie wewnętrzne”, przekonanie się o beznadziejnym tkwieniu w konspiracji, tym bardziej, że takie trendy pojawiały się w samym najwyższym kierownictwie. Chciałbym zwrócić na jeden bardzo istotny moim zdaniem szczegół –oprócz bardzo dokładnych i szczegółowych doniesień, te dane były rzetelne bo nawet sprawdzone przez ówczesne organa ścigania, te doniesienia dostały wysoką notę w ocenie jego rzetelnych przekazów, a tym samym nie ma podstaw do zarzucenia „kłosowi”, że cokolwiek skłamał, lub przekazał wersie celowo nieprawdziwą i ten szczegół, moim zdaniem potwierdza prawdziwość, o jego „przewartościowaniu wewnętrznym”.

Te donosy są bardzo cenne dla naszej (mojej) wiedzy ponieważ pośrednio dowiadujemy się co działo się w Organizacji, jakie były nastroje na wysokich szczeblach zarządzania, stanowiska, struktury zależności, a ponadto osobiste (ludzkie) wzajemne zaufanie, czy nawet podejrzenia. Przyznaję, że sam ocieram moje oczy i z ciekawością czytam o tym, o czym wtedy niemiałem nawet zielonego pojęcia, pomimo, że byłem wprzęgnięty w tę konspiracyjną orbitę. Od „kłosa”, ku naszemu (mojemu) zdziwieniu, dowiadujemy się, że na tych wysokich szczeblach była mocno zarysowana „szorstka” przyjaźń i rywalizacja, kto kogo. A ja, wtedy dałbym się za nich pokroić -za ich „świętość”, ale o tych „szorstkościach” w „Wierni Jehowie”, już „zapomniano” dopisać, że tak „wierni” Jehowie, już wobec siebie, tę wierność bardzo wykoślawiano. Gdyby autor – autorzy, w publikacji „Wiernych Jehowie”, chociażby nawet szczątkowo tę nie wygodną prawdę wydobyli na powierzchnię, można by do tej publikacji mieć chociażby odrobinę zaufania.

Już bardzo wcześnie, bo składający zeznanie w 1960 roku, „kłos” wyraźnie wskazuje na istniejące dwie frakcje. Moim zdaniem, te frakcje musiały zarysować się o wiele wcześniej, a nawet przypuszczam, że pierwsze symptomy nastą piły już w 1956/57, gdy nastąpiły pierwsze zwolnienia czołowych działaczy z wiezienia. Nic nie powstaje spontanicznie, wszystko podlega ewolucyjnemu rozwojowi. Konkretnie chodzi o zwolenników, czyli „konserwatywny” nurt -Scheidera, oraz „umiarkowanych”, oscylujących w kierunku dogadania się z władzą. (Z tego mniej więcej okresu pochodzi napisana prośba do władz sygnowana przez Wiesława Rejdycha (brata Jakuba) i Czesława Stojaka dotycząca legalizacji. Taki akt faktycznie został podpisany przez Urząd do spraw wyznań, z tym, że został anulowany. Powód…?) Z relacji ”kłosa” dowiadujemy się, że w dniu 15 października 1960 roku odbyło się konspiracyjne Krajowe Forum Świadków Jehowy we Wrocławiu. Temu Forum przewodniczył zastępujący Scheidera ( Scheider przebywał ponownie w wiezieniu, wkrótce miała się odbyć jego rozprawa), Stawski pseudonim „Roman”. Należy rozumieć, że Stawski v. „Roman”, przejął tę funkcję, z racji przewodniczenia pierwszego zespołu okręgów, drugim z tego samego powodu został Rutkowski Aleksander v. „Olek” jako, że przewodniczył drugiemu zespołowi okręgów. Trzecim był Kulesza Jerzy v. „Waldemar”, jako przewodniczący trzeciego zespołu okręgów. (Ta kolejność nie jest jednoznaczna, ponieważ w innych zestawach, (według „Wierni Jehowie”) „Olek” jest trzecim zespołem -lub ja czegoś tu nie rozumiem)

Na tym forum krajowym, jako jedną z pierwszych wiadomość, „Roman” podał jakoby instrukcję od samego Knorra polecającą przerwanie wydawania książki pt. „Bądź Wola Twoja” (dlaczego akurat ten tytuł?), „Roman” opatrzył to komentarzem, jako kierunek kierownictwa z zagranicy, dążący do poprawy stosunków między Organizacją, a rządem PRL. Autor tego donosu nie precyzuje, czy ta wiadomość rzeczywiście pochodziła od Knorra, czy jest to tylko własna interpretacja „Romana”. Taka dwuznaczność rozumowania pochodzi stąd, że parę akapitów dalej, „kłos” podaje:

                  >„Analizując członków Komitetu Krajowego należy stwierdzić, że Stawski Roman posiada decydujący głos we w sprawach sekty i prawdopodobnie cieszy się zaufaniem kierownictwa zagranicznego sekty. Opinia sług poszczególnych okręgów na temat osoby Stawskiego jest podzielona. Jest on skłonny iść na pewny kompromis z rządem”,( i dalej cytat) –„ Natomiast Rutkowski reprezentuje kierunek polityki Scheidera”.<

Pozostałe dużego formatu postacie wg „kłosa”, tacy jak Chodara Tadeusz, Pałka Franciszek, Świątek, Lorek Jan i niejaki Michał, stracili zaufanie komitetu krajowego. Natomiast zdaniem „kłosa”, Kwiatosz Edward podziela zdanie Stawskiego (?), aczkolwiek tak samo jak Zenon Adach i Harald Abt, w tym również Janusz Scheider nie mają głosu, ale cieszą się zaufaniem kierownictwa. Z raportu „kłosa” nie wynika jednoznacznie czy ci pierwsi wymienieni (oprócz Chodary) stracili zaufanie jeszcze przez Wilhelma Scheidera, czy jest to już decyzja Stawskiego. Wiem natomiast z pogłosek, które do mnie dotarły w latach 60-tych (?), że Jan Lorek w tym czasie wyemigrował do Niemiec, z czego wynikałoby, że „szorstka przyjaźń” na „górze” była powszechna i nie oszczędzała nawet najwierniejszych. Wczytując się w doniesienia „kłosa”, dowiadujemy się, że również Chodara v. „Tomasz” należał do „umiarkowanych” i został prze Scheidera potraktowany dość „szorstko”, pozbawiając go wpływu na centralne decyzje. Powodem takiego potraktowania Chodary, była podobno jego żona, z którą się ożenił nie będącą w prawdzie. W/g mnie, jak na Chodarę, był to wyczyn dość postępowy, z którym Scheider nie mógł się pogodzić. Przeciw Chodarze, być może nie z tego samego powodu, był również A. Rutkowski v. „Olek”, przyszły antagonista Scheidera. Do tego nurtu konserwatywnego, należał również „Jakub” Rejdych, który w/g „kłosa”, był najbardziej antyrządowy i wyjątkowo nadgorliwy dybiący na schedę po Chodarze. Tu nasuwa się dość istotna uwaga. Ani „Jakub” Rejdych, ani też Rutkowski „Olek”, późniejsi antagoniści „Scheiderowców” nie mogli być wydawcami „pseudo strażnicy”, o którą są posądzani przez „rocznik” 1994 str.234, bowiem 25 listopada 1960 roku na odprawie sług obwodów, „Jakub” osobiście udzielał instrukcji, jak należy postąpić w przypadku doręczenia takiej przesyłki przez listonoszy. Tak zwane „strażnice olkowe”, to już zupełnie inna bajka o czym już pisałem, ale jeszcze wrócę.

Mam tu poważny dylemat. pisząc powyższy akapit, zastanawia mnie jak to się stało, że oddani wierni Scheiderowi, A Rutkowski „Olek” i „Jakub” Rejdych, niebawem stali się jego adwersarzami. „Jakub” już za kilka miesięcy, a „Olek”, około trzech lat później. Nie wyobrażam sobie takiej radykalnej zmiany, w tak krótkim czasie bez istotnej przyczyny. Jeżeli wykluczyć pomyłkę „kłosa”, który jednak operuje konkretnymi datami, to jedynym logicznym wyjściem jest doszukanie się drugiego dna, które jeszcze nie zostało odkryte, pod którym to dnem, mówiąc bardzo delikatnie, braterska „szorstkość” zrobiła już znaczne postępy. Takim „dowodem”, może być gorliwy i pracowicie oddany Organizacji Rejdych „Jakub”, który wraz z bratem, w krótkim czasie zmienił front i bądź co bądź, również oddany Organizacji Jan Lorek, opuszcza kraj. Cokolwiek mogłoby to znaczyć, znając osobiście Lorka i poniekąd Jakuba, była to „ucieczka” ludzi ze świecznika.

Moim zdaniem, Chodara był człowiekiem nietuzinkowym, poważnie traktujący każdą rzecz, a ponadto długoletnim Świadkiem J. i działaczem w Organizacji na wysokich szczeblach zaufania. Mogę się mylić co do cech osobistych, ale takiego zapamiętałem go z Sieradza. Jeżeli ten człowiek został pozbawiony wpływu na decydowanie w zarządzie krajowym, odsunięty na boczny tor, a powodem jak o tym donosił „kłos”, były jakieś antagonizmy pomiędzy nim, a „Olkiem”, i że Scheider odsunął już sprawdzonego Chodarę, a zatrzymał przy sobie dopiero wschodzącą gwiazdę „Olka”, świadczyłoby o jakiejś głębszej przyczynie. Tą przyczyną mogły być nabyte związki poprzez ożenek „Olka”, którego żona była pochodzenia narodowości niemieckiej, co mogło w oczach Scheidera dodać mu splendoru jeżeli wzmianka o VD, autora z „listu X” miałaby głębsze zakotwiczenie. Chyba, że potwierdzają się tu zarzuty z tego samego listu, gdzie wytyka się Scheiderowi jego samodzierżawie. Jakakolwiek byłaby przyczyna, ta decyzja wepchnęła Chodarę w łapska porucznika Henryka Króla, który upatrzył sobie jego, jako kandydata otwierającego listę ewentualnych tw.

Nie wiemy co działo się na najwyższym szczeblu zarządzania pomiędzy omawianym okresem aż do ponownego powrotu Scheidera. Na podstawie raportów opracowanych przez H Króla wiemy, że oprócz rutynowych zatrzymań działaczy „rodzinnych” w okręgu I a, „kłos” dostarczał dość dokładną wiedzę, o działalności Organizacji w okręgu I a, a pośrednio, w całym kraju, z czego wynika, że działalność ta przynosiła niezłe wyniki, czym prawdopodobnie „Olek” zyskał w zagranicznych oddziałach na duże uznanie. Za „kłosem” musze też potwierdzić, że pierwsza połowa lat 60-tych była znamienna w działalności głoszenia. Już nie jednokrotnie opisywałem te plejady pionierów, które pojawiły się w tym okresie. Wielu pionierów o różnym okresie swojego zaangażowania, przemieściło się również przez moje mieszkanie. Taka mobilizująca akcja musiała dać rezultat, jeżeli nie bezpośrednio w pozyskaniu głosicieli, bo na tych trzeba zawsze trochę poczekać, to już w godzinach przypadających na głosiciela, musiał być wzrost imponujący. Ta aktywność została też zauważona przez ówczesną władzę, bowiem nawet w KC PZPR na to zwrócono szczególną uwagę, jak o tym mogliśmy się już przekonać.

Idąc tym tokiem myślenia, zastanowić się wypada, jak doszło do tego, że Brooklyn jednak postawił na „Olka”, a nie na Stawskiego „Romana”, pomimo, że jak już wiemy, po aresztowaniu Scheidera, „pierwszym” z urzędu został Stawski „Roman”, dopiero drugim był A Rutkowski „Olek”. Tutaj mam pewien dylemat. Skąd inąd wiemy, że zgodnie z wewnętrznym „regulaminem”, „Olek” mógł dostać „pierwszego” dopiero wówczas gdyby, Stawski „Romam” wraz z komitetem w padł w ręce SB. Tymczasem o wpadce Stawskiego nic nie wiemy – (nie wiem), a na czele, prawie z nikąd pojawia się Rutkowski „Olek”. W/g „listu X”, to prężność „Olka” była tą przyczyną tej zamiany. Ta „prężność” wprawdzie dała się zauważyć ale dopiero już po jego awansie, natomiast wcześniej na pewno nie spędzała snu z oczu Knorra, bo jeżeli nawet jakaś „prężność” istniała, to na pewno była zaliczana na konto Scheidera. Nie mając innej możliwej wiedzy, musimy się pokusić na pewną spekulację. Najprawdopodobniej tej „skłonności” Stawskiego „Romana” do ułożenia się z władzą o której wyżej, domyślał się już wcześniej Scheider, dlatego na najwierniejszego z wiernych upatrzył sobie właśnie „Olka”, i taka wzmianka na wszelki wypadek, została przekazana do Brooklynu. Czy tak było? Nie wiadomo, ale jak na razie jest to jedyna logika.

Proszę nie zarzucać mi niekonsekwencji o czym napisałem w powyższym akapicie udając się w sferę spekulacji. Wprowadzam z rozmysłem ten zgrzyt, aby unaocznić jak trudno jest dojść do sedna, jeżeli obracamy się w całkowitej próżni opierając się na literaturze WTS-u. Poniżej przytoczę kilka fragmentów pochodzących z publikacji „Wierni Jehowie”, w większości napisanych ręką Michała Bojanowskiego.

W publikacji „Wierni Jehowie”, w rozdziale 10. Rozłam w latach 1964-1966, podana jest tam wzmianka, że „Olek” przejął „pierwszego” dopiero jesienią 1964 roku.

                      >10. Rozłam w latach 1964-66
Jak już wspomniano o tym przy okazji zatrzymania Mariana Brodaczewskiego, w Polsce – podobnie jak i w innych krajach obozu socjalistycznego w tej części Europy – funkcjonował awaryjny system nadzoru. Powołano trzy komitety. Na wypadek aresztowania pierwszego komitetu jego zadania natychmiast przejmował komitet drugi, a w wypadku zatrzymania członków tego komitetu – trzeci. Po aresztowaniu w roku 1960 W. Scheidera, a potem w kolejnym roku M. Brodaczewskiego (a także innych członków komitetów), doszło jesienią 1964 roku do sytuacji, w której zarządzanie organizacją Świadków Jehowy przejął trzeci Komitet Kraju253. Na jego czele stał pochodzący z Łodzi Aleksander Rutkowski, popularnie zwany Olkiem albo (z uwagi na zakaz działalności) „Andrzejem”. Stało się tak bez względu na fakt, że opuścili już więzienie bracia W. Scheider i E. Kwiatosz. Mimo ich doświadczenia nie zostali zaproszeni do pracy organizacyjnej przez członków III komitetu.<

Mała dygresja. I tu mam poważny zgrzyt w uszach z powodu niedomówień autorów „Wierni Jehowie”. Jak to się dzieje, że Stawski „Roman” pomimo, że miał ciągotki w kierunku władz PRL, jakoś bezboleśnie mógł sobie pozwolić na odstawkę takich postaci jak Chodara, Pałka, Świątek, Lorek, natomiast Kwiatosz, Adach, Abt i Janusz Sheider, pozbawieni zostali głosu. Nikt nie rozdzierał szat, że tak doświadczeni działacze nie są zapraszani do współzarządzania. Stawskiego nie postawiono pod pręgierzem. Skąd taka odmiana i rozgoryczenie w stosunku do Rutkowskiego „Olka”, który był pro Scheiderowski, i był jednocześnie anty PRL-owski? Pozostawmy ten niezrozumiały zgrzyt.

Mnie intryguje inne pytanie. Po co był powołany „Olek”, jeżeli to Kierownictwo mogli przejąć Scheider i Kwiatosz. Jeżeli natomiast, jak można się tylko domyśleć, przez swoją (chaotyczność?) autor „Wiernych Jehowie” nie sprecyzował tego zapisu, bo już przed ich zwolnieniem „Olek” był powołany, logiczną konsekwencją było czekać na dalszą decyzję Brooklynu, ale logiczne mogło być też to, że apodyktyczny charakter Scheidera, nie mógł pozwolić na splendor, który spływałby nadal na jego adwersarza. Knorr w tym przypadku, mógł nie być jeszcze skłonny na zamianę młodego źrebaka, na starą szkapę. Pewnie coś w tym musiało być, bo w tym sam źródle mamy taką wzmiankę:

                             >„Nowo powstały komitet reprezentowali m. in. E. Kwiatosz i H. Abt– W. Scheider w tych wydarzeniach (według M. Bojanowskiego) stał raczej na uboczu i nie angażował się bezpośrednio w działania organizacyjne.”<

Nie wiadomo jaka była przyczyna braku tego zaangażowania, czy z własnej woli czego raczej nie podejrzewam, a może była to inspiracja Brooklynu i Wiesbaden, a być może mimo wszystko cokolwiek by nie było, to jak się dowiadujemy:

                          >„W związku z tymi niepokojącymi pogłoskami sprawą Olka zajęli się bracia z I komitetu kraju, m. in. W. Scheider, E. Kwiatosz, H. Abt i inni, którzy podjęli w oparciu o dostępne dowody decyzję, że należy przejąć odpowiedzialność za prowadzenie działalności Świadków Jehowy w Polsce, pozbawiając jednocześnie tego przywileju brata Olka.”<

Ostatecznie nie wiemy, z Scheiderem czy bez, ale z dalszej relacji autora „Wierni Jehowie”, zawiązany opozycyjny komitet (w stosunku do „Olka”) rozpoczął zajmować się pogłoskami (dosłownie), przeciw swojemu adwersarzowi, podpierając się cytatem listu Tytusa 1,6 …że mężczyźni, którzy mieli przewodzić w zborach, mieli być wolni od oskarżeń. Idąc za tą radą, z doświadczenia każdy kto miał z takim komitetem pewne relacje, wie, że komitet sądowniczy wydaje swój werdykt na podstawie donosów, oskarżeń i domysłów. „Olek” nie musiał doświadczać komitetu na sobie, on znał jego „możliwości”. Pomimo tego, jak się okazuje, już w pełnej zgodzie i prawie braterskim uścisku dłoni, nikomu nie przeszkadza żeby:

                               >„Oba ośrodki nadzoru ( Olkowy i Scheiderowy – dopisek mój) zabiegały o uznanie czynników zagranicznych: biura w Niemczech i centrali w Brooklynie.”<

No niestety, autor tych doniesień nie jest konsekwentny i nawet nie próbuje dociec i skonfrontować, to o czym sam pisze. Jeżeli autor, naoczny świadek tamtych wydarzeń, współpracownik „Olka”, nie wie w jakim okresie „Olek” pełnił przywilej „pierwszego”, bo musi się posiłkować „dowodem” pośrednim, którym jest korespondencja z Knorrem o czym świadczy poniższy cytat:

                        >„W świetle korespondencji z Knorrem, Olek R. przez całe lata uwięzienia Scheidera pełnił funkcję „odpowiedzialnego”, czyli najwyższe stanowisko w hierarchii kraju.”<

Autor ma bardzo poważne luki w pamięci i to nie tylko tej odległej, ale nawet tej, w której pisze przedstawiając dwa sprzeczne okresy pełnienia funkcji przez „Olka”.

Jeżeli przyjąć na podstawie „listu X”, że opinia dotycząca charakteru Scheidera jest trafna, a wiele na to wskazuje, że tak, to na zasadzie tej „szorstkości” w zależności od potrzeby i okoliczności, te domysły i donosy służyły do utemperowania „Olkowych” zapędów. Wszystkie przedłożone zarzuty jakie wytoczono „Olkowi”, są tylko >niepokojącymi pogłoskami<. Nie będę się tu szczegółowo ustosunkowywał do bezpodstawności tych zarzutów, bo o tym już tu na forum pisałem, tym bardziej, że te najpoważniejsze „winy” nie zostały mu nigdy postawione, ani nawet szczegółowo opisane. Jeżeli jestem już przy winach, na chwilę tylko wrócę do poważnego zarzutu obarczającego „Olka” w sprawie zajścia w Lublinie dotyczącego mieszkania Miazgów. W/g. wersji „Wierni Jehowie”, To dybiący na mieszkanie Miazgów „Olek”, doniósł na właścicieli mieszkania do prokuratury, aby przejąć to mieszkanie dla swoich „pań”. Tak się składa, że i tw. „kłos” zna ten epizod i potwierdza taką rozmowę „Olka” z lubelskim prokuratorem, lecz „kłos” przedstawia te dwie postacie i nie tylko te dwie, w odwróconych rolach. Aby zrozumieć w czym rzecz, przytoczę ten dosłowny fragment donosu „kłosa”:

                         >„Informacji o zamierzeniach Milicji dla św. Jehowy udziela maszynistka zatrudniona w Milicji, która spotyka się z "Waldemarem". Wymieniona jest panną i sympatyzuje ze św. Jehowy. Ponadto sympatyzuje ze Św. Jehowy pracownik Prokuratury zam. przy ul. Okopowej w domu razem z Julią Grudzińską. Wym. rozmawiał z "Olkiem" po wsypie u ;Miazgi. Udziela on różnych informacji dla Św. Jehowy przez Julię. Wyraził się, że odrzuca protokóły rewizji przeprowadzonej przez MO, przedstawianych do. zatwierdzeń la. Również w Warszawie żona jakiegoś Ministra jest Św. Jehowy i dostarcza wiadomości do Centralnego Ośrodka Św. Jehowy - konkretnie nazwisko Scheidera. Świadkiem Jehowy jest również żona jakiegoś wysokiego oficera-MO. kpt. - płk. -komendanta, która udzielała i udziela informacji Chodarze”.<

O mamma mija, gdy przestawi się kilka „przecinków” w tym donosie, a na przestawianiu przecinków w WTS-ie się znają, to nie wiem dlaczego Scheiderowi i Chodarze nie postawiono zarzutu współpracy z MO? Acha, już wiem: Scheider i Chodara byli wolni od „niepokojących pogłosek”!

Po przeczytaniu w/w donosu, opadło mi resztę łusek z moich kaprawych oczu. Teraz dopiero zdaję sobie sprawę z zasłyszanych na górnych szczeblach, wtedy dziwnych nie zrozumiałych dla mnie maksym: „kto nie jest przeciw nam, z nami jest”. Jakoś gryzło to się z innym powszechnym zaleceniem: „doskonale nienawidzić każdego światusa”. Teraz zrozumiałem dlaczego dom siostry „Basi”, o którym już wspominałem w „Mojej przygodzie z Organizacją”, był owiany dziwną tajemnicą, której w tamtym czasie nie znałem. Nie piszę powyższego z wyrazem goryczy, bowiem doceniam to nawet dzisiaj, że konspiracja wymagała pewnych zasad, nie wtajemniczania osób w temat, których to nie dotyczy.

Autor „Wierni Jehowie”, usprawiedliwiająco wyjaśnił, że postawienie „Olkowi” zarzutów zdrady, w tamtym okresie PRL-u było niemożliwe. Teraz domyślamy się dlaczego! Jest to kuriozalne wyjaśnienie, ale jak na świadkowską rzetelność –rewelacyjne. Posługiwanie się półprawdami i „przestawianie przecinków”, nie miałoby tu większego znaczenia, gdyby za tymi pomówieniami nie stał odarty z czci i z piętnem zdrajcy -człowiek. Publikacja „Wierni Jehowie” w większości autorstwa M. Bojanowskiego jest warta tylko tyle, ile kosztuje papier zużyty na jej napisanie i tyleż samo wart jest w ocenie tamtej rzeczywistości „Rocznik” z roku 1994. Są tam niedomówienia, pomieszane fakty z fikcją połączone ze sobą, aby obronić przed skandalicznymi błędami i wpadkami członków CK i zdjąć z nich odpowiedzialność za cierpienie i śmierć wielu oddanych Organizacji.

Oskarżenie „Olka” o zdradę byłoby zbyt ryzykowne, mogło ciągnąć za sobą poważną lawinę. Pozostały osądzone zasady moralności, bo wyrok za jedno i drugie przewinienie jest identyczny –„kara śmierci” -innych wyroków się nie wydaje nawet za mniejsze przewinienie, więc po co babrać się w donosach i zdradach, gdy mogłoby się też coś przylepić tym pilnującym szat. Temat o stosunkach damsko-męskich jest bardziej „wdzięczny” i „przyjemniejszy”. W tę „niemoralną” sprawę, wepchnęli go jego adwersarze usiłując odebrać „Olkowi” nadzór nad Organizacją w Polsce. Po podstępnym odebraniu znanych im „piekarń”, została tylko jeszcze jedna nie przejęta na terenie Wrocławia, gdzie powstawały tzw. „Olkowe Strażnice”, a że pańskie oko konia tuczy, to i „Olek” musiał doglądnąć swojej „piekarni”( z tzw. „piekarń” „Olkowych”, skąd wychodziły spod prasy te same strażnice co z „piekarń” „Scheiderowych”, a różniły się tylko tym, że pochodziły od dwóch różnych zespołów tłumaczy z języka angielskiego –w tym czasie działały „legalnie”, dwa komitety krajowe). I tutaj wpadł. Nie zdawał sobie sprawy, że co mu uchodziło, zresztą nie tylko jemy, doglądając „piekarń” Scheidera, nie uchodzi przy doglądaniu swoich własnych. Został „namierzony” we wrocławskim hotelu z siostrą towarzyszącą, i sprawa potoczyła się już tylko z górki na jego zgubę. Sprawę „Olkowej” zdrady, dołożono później już po jego wyrzuceniu, gdy ten nie miał już szansy cokolwiek powiedzieć i tak by nikt nie uznał jego racji.

Moralne prowadzenie się u Świadków Jehowy, „było zawsze priorytetem”. Nie można pobłażać nikomu, tym bardziej sługom z najwyższego szczebla. Rzeczywiście nie pobłażano, ale wybiórczo…? Na temat tej przesadnej i podejrzliwej moralności już pisałem, więc nic tu nie dodam, sam byłem pod tym względem „prześwietlany” gdy pełniłem obowiązki sługi obwodu, ale moje deklaracje na „niewygodne” pytania były raczej „honorowane”, co nie znaczy, że byłem już po za podejrzeniem. Wszelkie moje nieformalne pobyty z płcią odmienną stanu wolnego, podlegały analizie co do rzeczywistej konieczności. Tak więc nie było lekko. W mojej sytuacji, każda taka nie do końca wyjaśniona sytuacja, mogła się skończyć „zwolnieniem” ze służby, co niektórym sługom się zdarzyło. W mojej sytuacji równałoby się z pójściem na najbliższy posterunek MO, wyciągnąć obie ręce i pozwolić założyć sobie kajdanki. W najlepszym przypadku zgodzić się na odesłanie do jednostki wojskowej i odbyć zasadniczą służbę wojskową. Byłaby to jedyna rozsądna decyzja, ale to nie był jeszcze „ten mój czas”.

Moi zwierzchnicy, słudzy z okręgu, znajdowali się już na „niższym poziomie zagrożenia”, tam niemoralność nie „zbierała takiego żniwa”, więc i ich zażyłość wzajemna była „rodzinna”, a jeżeli już…, to jak „brat” z „siostrą”. Wyższa konieczność wymagała czasem towarzyszenia pionierki w podróży i nie tylko w podróży. W „Mojej Przygodzie z Organizacją”, Opisałem pewien epizod gdy siostra „Basia” -tak ją tam nazwałem, nie wiem dlaczego (teraz już się domyślam, że był to rodzaj testu) ale pokazała mi zdjęcia brata „Olka”, potem brata „Romana”, w sytuacji w jakich ich nigdy nie widziałem w realu. No cóż, co wolno wojewodzie, to nie tobie smrodzie. Był to dla mnie cios poniżej pasa, ale jeszcze nie do tego stopnia żeby wywrócić moją wiarę w zbawienie wieczne w Bożym Królestwie. Jak widać, niektórzy moi przewodnicy, namiastkę tego królestwa zaliczali już przed Armagedonem. A może po prostu ich zupełnie źle oceniam …?

Donosy „kłosa”, znacznie pobudzają moją wyobraźnie, i zdaję sobie obecnie sprawę jakie było zapotrzebowanie okręgów w co atrakcyjniejsze pionierki. Spotkania „rodzinne” okręgów uzmysławiają potrzeby i możliwości tej machiny. Wszyscy wybrańcy tam zatrudnieni, to młodzi ludzie ze wszystkimi ludzkimi potrzebami tego wieku. Żadne zakazy, ani nakazy, nie są wstanie utworzyć i uruchomić jakieś antyciała obronne, aby przeciwstawić się naturalnej (boskiej) potrzebie. Nie ma takiej siły, aby pracując w ciasnych pomieszczeniach, lub przebywać w sytuacjach przymuszonych, nie zetknąć się, nie uchwycić innej dłoni i przytrzymać trochę dłużej niż wymaga to wymuszona konieczność. Nie mam zamiaru generalizować, ale sytuacje sprzyjają i wyzwalają te naturalne bodźce. W tamtym czasie nawet nie przychodziło mi przez myśl, aby tam wysoko jakiekolwiek fluidy swobodnie się przemieszczały. Czytając współczesne przeżycia zwierzających się Forumowiczów w dziale „Moja Historia”, nie czuję się nawet na siłach skomentować tych zaistniałych sytuacji, po prostu nawet po tylu latach nieobecności w Organizacji, zaczyna brakować mi wyobraźni. Ostatecznie dochodzę do wniosku, że kiedyś musiało się to zacząć. Warunki tamtego okresu były sprzyjające, a następnie po przez obozy pionierskie, już w nowoczesnej formie się umocniły. Nie można się dziwić, że współcześnie komitety sądownicze wybiórczo osądzają jednych, a zupełnie nie zauważają innych. Dla Organizacji lepiej było poświęcić jednego człowieka niż wymieniać kolejno vel „Romków”, vel „Tadeuszów”, vel „Sławków”, vel „Pawłów” i innych vel., jeżeli mógł tych wszystkich zastąpić, jeden vel. -„Olek”. To było pogrożeniem palcem dla innych, uważajcie bo na was też znajdą się >niepokojące pogłoski<.


„kłos” i „kłoso–podobni”

Na początku tych moich przemyśleń, postawiłem pytanie –kim, lub kto był „kłosem”? Na podstawie składanych przez niego donosów i znającym tamto środowisko okręgu I a, nie potrzebuje być wyjątkowo zdolnym detektywem, aby bezbłędnie wskazać nań palcem i wymienić jego imię i nazwisko. Niestety nie wskazano jak zrobiono to z „Olkiem”. Zidentyfikowany „kłos” nie byłby w Organizacji do niczego potrzebny. On bardziej Organizacji jest potrzebny jako „kłos”, niż zidentyfikowany „Józef”, „Franek” czy „Władek”. Za brata „Józefa, „Franka”, „Władka”, Organizacja musiałaby się wstydzić, iż mimo bezpośredniej opieki samego Jehowy i zastępów aniołów, w Organizacji dobrze funkcjonowała wtyczka samego Szatana. Anonimowy „kłos” jest synonimem zdrady, cierpienia, a w zależności od potrzeby, może być częścią doświadczeń, zsyłanych przez Jahwe na lud boży, mogący się wykazać swoją wiernością i oddaniem dla Organizacji z przywołaniem Hiobowych przypadków włącznie. Zdrajcy w służbie bożej byli ciągle obecni, a nawet niezbędni już od dawna. Bez tych negatywnych postaci, biblijne opowieści, byłyby mniej dynamiczne, a jednocześnie w wielu przypadkach nudną biblijną fabułę, potrafiły ożywić i popychać akcję do przodu, ba nawet wpleść do boskiego planu ratowania ludzkiej populacji. Nie można sobie wyobrazić ewangelicznej fabuły bez Judasza, któremu przyszło stać się niechlubnym, ale cennym i bezwarunkowo potrzebnym ogniwem zbawienia ludzkości!!!

Gdy czytam donosy „kłosa”, ta postać coraz staje się bardziej potrzebna, a nawet nieodzowna. Skąd dowiedzielibyśmy się jak funkcjonowała Organizacja w okresie PRL. Tych przekazów nie otrzymamy z roczników WTS-u, a jeżeli, to te przekazy są ukierunkowane apologetycznie mające na celu gloryfikowanie Organizacji. Nawet tak nietuzinkowa postać jak Wilhelm Scheider, nie doczekała się specjalnego opracowania, a jedynie kilka zdań w roczniku. Życie na ogół pisze inny scenariusz z prawdziwymi ludźmi w tle, z ich wzlotami, ale i upadkami. O takiej normalnej prozie życia dowiadujemy się właśnie z donosów „kłosa”. Zastanawiam się ile mogło być takich „kłosów” w ogóle, podczas tych długich lat zakazu. W brew temu co na ogół myśli się o donosach, mam wrażenie, że pomimo wielu bezpośrednich skutków negatywnych, wniosły też wiele pozytywów.

Żaden organ śledczy nie jest wstanie wywiązywać się ze swojego zadania bez donosicieli, o czym doskonale wiedzą nawet świadkowskie komitety sądownicze. Na mnie też doniesiono, aby komitet mógł dokonać swojego uprawnienia, o wyłączeniu i pozbawieniu mnie łączności, ( w domyśle „karę śmierci”) tak określało się wtedy, a pewnie i teraz ten ostateczny werdykt. Państwowe organa ścigania robiły niesłychane wolty, aby wyeliminować Organizację Świadków Jehowy z polskiej przestrzeni. Pierwszy na podstawie spreparowanych „dowodów” o szpiegostwie i dość spektakularny proces, przeciwko kierownictwu z domaganiem się przez prokuratora nawet kary śmierci dla W. Sheidera. W roku 1951 byłem w Warszawie na procesie niejakiego brat G. ze wsi Żółkiewka koło Krasnego Stawu –Lubelskie. Brat był sługą obwodu w Warszawie, i został zgarnięty w czasie lipcowej akcji 1950 roku. Na procesie miał postawione zarzuty szpiegowskie, bo jak „ujawnił” trwający proces, on „wydobywał” od siostry pracującej w hurtowni jajek, ile to jajek dziennie zjadają Warszawiacy. Inny zarzut, to siedział na skarpie kolejowej w Ursusie i liczył ile to traktorów pociągami wywożono w Polskę. Wszystko to przekazywał podobno Amerykanom. W tej sprawie wypowiadał się nawet świadek biegły, który na podstawie literatury Św, J. obwiniał podsądnego, jako winnego zdrady Państwa. Nie będę pisał jak to się stało, że na tym procesie byłem, tu nie jest to istotne. Procesy te były nie dostępne dla ogółu obywateli, ja też miałem trudność dostania się na sale rozpraw brata G., ale udało mi się oszukać żołnierza wypisującego przepustki. Procesy te miały pomóc uporać się z tą niepokorną Organizacją. Drugi proces przeciw kierownictwu, czyli Chodarze, Lorkowi, Szklarzewiczowi i Cyrańskiemu, pomimo, że odpowiadali za działalność jakby niebyło już nielegalną, wyeliminowano oskarżenie o szpiegostwo, wyroki były też w miarę łagodniejsze, bo „tylko” skazano na 12 lat. W procesie członka kierownictwa Brodaczewskiego, pomimo zaangażowaniu dyżurnego prokuratora, zapadł wyrok już „tylko” 4 lata. Po 1960-tym, Scheider był przetrzymywany bez wyroku. Wiele innych wyroków, to już „tylko” prawie symboliczne w większości w zawieszeniu, lub zamieniano na kare grzywny. za nielegalne drukarnie i dystrybucje literatury.

Taka niwelacja wyroków począwszy od kary dożywocia, a kończącym się zawieszeniem, musiała z czegoś wynikać. Śledczy, prowadzący dochodzenia we wszystkich Świadkowskich sprawach byli początkowo dość mocno przekonani, że mają do czynienia z głęboko zakonspirowaną organizacją dążącą do obalenia siłą rządzącego system. O tym sam się przekonałem podczas przesłuchań w Urzędzie Bezpieczeństwa Publicznego w Sycowie, gdzie śledczy wciskali we mnie przynależność do organizacji podziemnej mającą na celu obalenie ustroju w Polsce. Ich zdaniem, to nieświadomie, poprzez religijne otumanienie stałem na usługach imperializmu amerykańskiego. Oni w to wierzyli, bo tak uczyła partia, i trudno mieć do nich pretensje, bo wspólnie wierzyliśmy w nasze ideały, które okazały się dla nas taką samą mrzonką. Aby w nich i we mnie nastąpiła przemiana i potem przewartościowanie naszych ideałów, potrzebny był czas i przemyślenia wynikające z faktów. Oczywiście inne fakty były potrzebne dla mnie, których szukałem na własną rękę. Dla tych drugich, te fakty znalazły się w doniesieniach takich tw, których synonimem był „kłos”.

Nawet najbardziej gorliwi i usłużeni śledczy, których synonimem był por. Henryk Król, po tak wnikliwie opracowywanych raportach, w pewnych chwilach przemyśleń, musiał dojść do wniosku, że ta ich mozolna praca, nikomu i niczemu nie służy. Wprawdzie udało mu się wykryć kilka nielegalnych drukarń, zarekwirować kilka set egzemplarzy Strażnic, śpiewników i innych wydań książkowych, aresztował niektórych Świadków J. zaangażowanych w tę pracę…, i co? Ani to szpiedzy, bo nawet w najtajniejszych archiwach tej organizacji, nie ma raportów wysyłanych do CIA, nie znaleziono ani jednej sztuki broni wyprodukowanej w tajnych pracowniach mającej służyć do obalania polskiej władzy, nawet odmowa służby wojskowej, dyskwalifikuje ich o podejrzewanie o takie niecne czyny. Najbardziej zakuty tępak wreszcie zrozumie, że od tych ludzi nie może grozić to, co przez lata im zarzucano.

Trzeba dodać, że w początkowych latach 80-tych, wielu śledczych, tudzież funkcjonariuszy MO, którzy jeszcze nie dawno śledzili każdy krok funkcyjnych Świadków Jehowy wskazanych przez „kłoso-podobnych”, teraz już na dobre odpuścili sobie tych przez lata ściganych, bo na horyzoncie pojawił się inny zajączek, za którym ruszyli w pogoń.

Tacy „kłoso-podobni”, to nie tylko ofiary, totalitarnego systemu w PRL, ale to też ofiary, którzy bezwzględnie i zupełnie na oślep uwierzyli Organizacji w nieomylność Ciała Kierowniczego, w bliskość końca tego systemu rzeczy i powszechne wtłaczanie w umysły, że prześladowanie jest częścią boskiego planu zbawienia, a kto wytrwa aż do końca ten zbawiony będzie. Dla ludzkiej słabości, będącą normalną cechą samozachowawczą przynależną każdej istocie żywej, nie ma tu miejsca -albo połkniesz tę pigułkę bez zmrużenia oka, albo wypluję cię z ust moich, bo Jahwe pomimo swojego miłosierdzia, nie wybacza nikomu. Normalny ludzki instynkt samozachowawczy, nie jest wstanie zachować się irracjonalnie w sytuacjach ekstremalnych, zachowując postawę obronną. Niestety, starcy z CK, nie pozostawili swoim „poddanym” w ich sumieniu alternatywnego wyboru zbawienia, oni też jak Jahwe, nie wybaczają ludzkim słabościom, nie mają normalnego ludzkiego zrozumienia dla tych, którym przyszło stawać przed obliczem swojego prześladowcy i zwykle po ludzku się załamać. Dla wielu było to rozdroże, lub inaczej mówiąc znaleźć się między młotem i kowadłem. Co bardziej myślący, nie byli skłonni kłaść samego siebie na ołtarzu całopalnym. Jestem pełen uznania dla tych, którzy w tamtych czasach potrafili zachować się odważnie, ale jestem też ostatnim, który rzuciłby kamieniem w „kłoso-podobnych”.

CDN
Tytuł: Odp: Na początku był Olek… Zanim rzucę ten „kamień”
Wiadomość wysłana przez: Lebioda w 20 Grudzień, 2015, 05:19

Dekada lat 1960-tych –Rozłam(y)



Dekada lat 60-tych jest o tyle ważna nie tylko dla pokolenia Gedeona i mojego, ile w rzeczywistości dla współczesnej Organizacji w Polsce. Ruch „Komitetu 15”, miał realne szanse wyprowadzić Organizację Świadków Jehowy z podziemia. Byłby to ewenement na skalę Europy Wschodniej. Może nie byłoby jeszcze tego, z czego Organizacja byłaby usatysfakcjonowana, ale przynajmniej obyłoby się bez wielu represji i innych zakłóceń. Mniej więcej mogło to funkcjonować tak samo jak każde inne ugrupowanie religijne w tamtym czasie. Ale,… No właśnie. To „ale” jest tu dość istotne. Czy w tym przypadku, nie doszłoby do bardziej radykalnego rozłamu typu rumuńskiego -„Świadków Jehowy – Wiary Prawdziwej”… ?

Nie musimy się domyślać, ale już wiemy, że legalizacją nieoficjalnie był zainteresowany również Brooklyn, a osobiście Natan Knorr. N. Knorr musiał zdawać sobie sprawę z tego, że raz zapoczątkowany ruch jakiego podjął się Rejdych „Jakub”, może wybuchnąć ponownie, ale już lepiej zorganizowany i bardziej skuteczny tym bardziej, że władze ówczesnego PRL-u, były skłonne podjąć się rozmów. Wszystkie zabiegi penetrujące Organizację od strony władz, miały na celu utorować sobie drogę i znaleźć odpowiedni grunt do ewentualnych rozmów w przypadku, gdy obie grupy zasiądą naprzeciw siebie przy wspólnym stole.

Nie wyobrażamy sobie jak bardzo rozlegle władze przygotowywały się do tego i jaką posiadały wiedzę o polskiej podziemnej Organizacji Świadków Jehowy w Polsce. Przywołany tu „t w kłos”, o którym już tyle z zachwytem pisałem w poprzednich odcinkach, to mały pikuś. Władze przechwytywały wszelką korespondencję pomiędzy ośrodkiem kierowniczym tu w kraju, a Brooklynem i odwrotnie. Nie uchodziła im nawet prywatna korespondencja wysyłana przez zakamuflowanych adresatów. Dla władz była znana wewnętrzna charakterystyka prawie każdego decydenta w Polskiej Organizcji. W tym czasie władze PRL, miały już w miarę rozpracowaną organizację od wewnątrz i wcale nie chodziło im o powtórkę z roku 1950-tego. Władzom marzyło się wysłanie swoich funkcjonariuszy do wnętrza i zrobić tam odpowiednią „zmiękczającą” „robotę”, nawet był już opracowany odpowiedni „podręcznikowy program” rozpisany w szczegółach. Oczywiście ten osobliwy instruktaż nie mógł zakończyć się powodzeniem ponieważ, autor tegoż „podręcznika„ pomimo, że miał olbrzymią wiedzę encyklopedyczną na temat Organizacji Świadków Jehowy, nie przewidział będących w powszechnym użyciu swoistych świadkowskich „idiomów” nie koniecznie jezykowych.

Że toczyły się rozmowy sondażowe na bardzo wysokim szczeblu, możemy się domyśleć czytając o przemytnikach biblii na teren ZSRR, o których pisze nieoceniony autor Julian Grzesik. Wiemy, że świadkowscy emisariusze na teren ZSRR, zaprzestali przemycać biblie, czego dość kategorycznie zakazał Brooklyn by nie drażnić Niedźwiedzia, aby ten nie wywierał nacisku na Warszawę. Nie było to niczym nadzwyczajnym, że emisariusze Brooklynu udawali się do rządów państw, gdzie taka działalność była zakazana. Taki trend porozumiewania się z władzą w Polsce nie był wcale kamuflowany na najwyższych szczeblach zarządzania Organizacją o czym dowiadujemy się z donosów t. w. „kłosa”. Takim zwolennikiem porozumienia był przecież nie kto inny jak sam Roman Stawski, który objął „pierwszego” po aresztowaniu Scheidera. Jak bardzo był już wtedy posunięty ten nurt dogadania się, świadczyłby fakt, że temat ten został poruszony zaraz potem gdy Scheider został aresztowany. Znane jest też to, że Roman w tym czasie słał listy do Knorra skarżąc się przed nim jak bardzo nie układa(ła) się współpraca z Scheiderem. Nie można wykluczyć, że Knorr wraz z Aleksandrem Rutkowskim za pośrednictwem emisariuszy, próbowali w tym okresie rozwiązać tego pata z władzą. W tym względzie, zarzuty Scheiderowców o współpracę „Olka” z władzą mogły być zupełnie uzasadnione. Zaistniał poważny problem w tym, że władza Scheidera w Organizacji wymykała się z jego rąk, natomiast „Olek” czując oddech poparcia Knorra na swoich ramionach był pewien, że mógł bez obawy jemu się postawić. Nie wyobrażam sobie, aby w innych okolicznościach „Olek” podjął te rękawice.

Przypuszczam z pewną dozą prawdopodobieństwa, że aresztowanie Scheidera w tym czasie nastąpiło nie tyle z potrzeby jego ukarania, ile pomożenia uporania się w tym czasie Romanowi Stawskiemu i jego ekipie z legalizacją. To co napisałem w powyższym zdaniu, nie wyssałem z palca, lecz są przesłanki do tego, że taka ewentualność mogła wchodzić w grę. Istnieje taka wzmianka w dokumentach IPN-u, jakoby przedstawiono osadzonemu (Scheiderowi) następującą propozycję: -osadzony może zostać zwolniony natychmiast z dalszego tu przebywania, otrzyma wystarczające środki do życia (rentę) na wolności, pod warunkiem, że po wyjściu, nie podejmie się dalszego kierowania Organizacją w Polsce. Na tym tle, w/g raportującego to wydarzenie, pracownika SB, powstała poważna konsternacja na spotkaniu ze sługami okręgów, którym Scheider po opuszczeniu więzienia osobiście zdawał relacje na tę okoliczność. Miało tam paść z ust Scheidera stwierdzenie, że osobiście nie wierzył ówczesnej władzy, aby ta dotrzymała takiego zobowiązania. Nawet raportujący tę wypowiedź SB-ek uważa za przejęzyczenie i tłumaczy to tym, że takiej propozycji nigdy zainteresowanemu nie przedstawiono, ponieważ nie istnieje w dokumentach żadna zapisana wzmianka o takiej treści. Oczywiście skoro niema zapisu, nie istnieje też problem, co wcale nie jest równoznaczne, że takiej propozycji nie było. Scheider takiej rozmowy na pewno by nie wymyślił, natomiast to, co przy tej okazji działo się na spotkaniu w przypadku sług okręgu, sporządzający taką notatkę „tw”, mógł przedstawić nie zbyt precyzyjnie.

Bezkompromisowy charakter Scheidera, nie mógł przyjąć takiej uwarunkowanej propozycji. Podkreśliłem celowo wyraz bezkompromisowy, który cechował jego charakter, do którego jego podwładni musieli się dostosować pomimo, że nie zawsze się z nim zgadzali. Człowiek bezkompromisowy jest postacią trudną w relacjach międzyludzkich, a ta bezkompromisowość stała się jego obsesją, z którą przyszło mu się zmagać i ciągle walczyć o swoją rację. Pozostawiony na peryferiach, odcięty od decydowania o Organizacji, Organizacji, którą tu w Polsce z trudnościami budował od podstaw, nie pozwalała mu tak zwykle odejść do pisania pamiętników. Końcówka jego lat życia, zeszła mu na pisaniu zgorzkniałych listów do tych przyjaciół w kraju i zagranicą, którzy jeszcze go nie opuścili. Czasem ktoś zobowiązał się iść z jego listem do Natana, ale bez przekonania o skuteczności tego wstawiennictwa. Normalny los starego człowieka…, który nie może pojąć, że czas już ustąpić miejsca innym.

Wilhelm Leopold Scheider jest postacią tragiczną z epoki romantycznej, który sięgał tam gdzie wzrok nie sięga i łamał to, czego rozum nie złamie - w przenośni i w dosłownym tego słowa znaczeniu. Uwierzył w swoje, niebiańskie posłannictwo. Ta wiara stała się jego dewizą życiową. Pewnie na podstawie znaków na niebie i na ziemi, wierzył też w bliskość Armagedonu i w swoje cierpienia, które wpisał w końcówkę tej bezkompromisowej wojny toczonej z Szatanem. Pewnie wierzył, że tą swoją bezkompromisową postawą, z którą innym nie było po drodze, tą „jego” Organizację, szczęśliwie przeprowadzi przez Armagedon do Nowego Świata. Scheider był typowym mickiewiczowskim romantykiem, co pozostało mu jeszcze z okresu będąc jeszcze szkolnym pedagogiem, który widział jasną przyszłość Świata przez pryzmat cierpienia i kosmicznej katastrofy. Tego cierpienia nie oszczędzał sobie, ale tego też wymagał od innych. Kto tej jego wartości nie podzielał, lub chociażby na chwilę zwątpił w jej sens, potrafił go odrzucić bez względu na wcześniejszą wspólną drogę, włożony trud i zasługi. Nie miał też najmniejszych oporów aby potraktować go jak celnika i poganina.

Z przykrością napisałem te powyższe gorzkie słowa o człowieku, który w pewnym okresie mojego życia był też moim idolem. Te wyrazy nie pochodzą z mojego wnętrza powstałego z buntu w wyniku czego pękły moje wymarzone ideały, lecz z faktu zakulisowych bezwzględnych przepychanek, zapisanych i utrwalonych na maszynowych odbitkach, teraz ogólnie dostępnych również w elektronicznym odbiorze. Ta Organizacja, którą zawsze zaczynam pisać dużą literą, teraz została zupełnie odteokratyczniona, stała się normalną ludzką korporacją ze swoimi wzlotami i upadkami i został człowiek w mojej pamięci, w prawdzie już bez nimbu, ale chcę go darzyć moim zwykłym ludzkim szacunkiem.

Upór Scheidera ,doprowadził do tego, że dwie następne dekady, dla Organizacji były stracone. Proreformatorski nurt zapoczątkowany przez braci Rejdychów zainspirował „Romana” – „Olka” i wspierany przez Knorra, miał szansę się utrwalić. Pełniący w tym czasie obowiązki „Pierwszego” -„Olek”, pomimo swojej wcześniejszej proscheiderowskiej postawy, otrzymał od brooklyńskiego kierownictwa, a konkretnie od Natana Knorra zapewnienie, że nie dopuści już Scheidera do przejęcia kierownictwa nawet, jeżeli ten zostanie zwolniony z wiezienia. To porozumienie z Brooklynem dawało nadzieję. Odstawiony Scheider do pisania pamiętników nie powinien już być przeszkodą.

Nie zemną te numery Brunner! parafrazując Hansa Klosa. Pomimo, że od roku 1964 formalnie Scheider nie pełnił żadnej funkcji, to jednak wbrew Brooklynowi, już w roku następnym przez kilka miesięcy kierował akcją przejmowania władzy dla ekipy proscheiderowców. Teraz dopiero w pełni rozumiem dlaczego tę akcję, M. Bojanowski nazywa nieformalnym przejmowaniem władzy przez zamach stanu. Reszta i wszystko co się stało później, to już tylko zabieg techniczny i poszukiwanie uzasadnienia tego zamachu. To posunięcie było pstryczkiem w nos Prezesowi Knorr’owi w Brooklynie, który ostatecznie zaparafował ten zamach, w tym również spreparowane oskarżenia -dla dobra Organizacji oczywiście. Knorr poświęcił „Olka” i sprawę zamknął, ale względem Scheidera i jego samowoli, nigdy nie przeszedł do porządku.

Tylko do 1966 roku udawało się jeszcze „Olkowi” pełnić swoją funkcje do chwili, aż sam doszedł do wniosku, że Knorr spisał go na straty. Rozłam został dokonany. Dotychczasowi wierni wyznawanym ideałom i sobie, bracia rozdzielili się na „Scheiderowców” i „Olkowców”. Gdy „Olek” jeszcze dysząc, leżał już na łopatkach, w Jeleniej Górze, Scheider tryumfował swoje zwycięstwo obejmując „prawowitą władzę nad działalnością w Polsce”. W/g „Haka”, trzy godziny trwało inauguracyjne przemówienie promujące jego zwycięstwo. Było to już tylko pyrrusowe zwycięstwo, ponieważ władza wykonawcza nie była już w jego rękach, a jedynie honorowe przewodzenie, co przejął raczej niechętnie. W prawdzie rozłam się zakończył, ale Organizacja pod względem swojego „ducha” już nigdy nie powróciła do pierwotnego stanu. Filary działaczy i każdy z nich osobno, jak mitologiczny Atlas, tę Organizację podtrzymywał na swoich barkach w najtrudniejszym okresie, nagle stali się balastem jej historii i jak odrzucony „odpad”, przestał dla tej Organizacji cokolwiek znaczyć i posiadać imię i nazwisko –teraz jest tylko odstępcą, a głównym selekcjonerem dzielącym na tych „dobrych” i tych „złych” w Organizacji, był Scheider.

Wytworzyła się bardzo dziwna sytuacja dwuwładzy. Wcale się nie dziwię, że Scheider niechętnie „przejął przewodzenie”. Pomimo tego, od zespołu wykonawczego, Scheider domagał się dla siebie wpływu na podejmowane decyzje. Zdecydowanie nie cierpiał oprócz „Olka”, i Stawskiego co oczywiste, także najwierniejszych z wiernych -Kwiatosza, Abta, i Adacha, których uważał za osoby mu nieprzyjazne. Sugerował również wyłączenie z Organizacji takie postacie jak: Lorka, Chodarę, Dębskiego i Szyców. Ich wysiłek i trudy cierpienia dla Organizacji, były już tylko funta kłaków warte. Narzucał aby do pracy w kierownictwie krajowym z głosem decydującym dokooptować Owsiankę oraz Przybysza i jeszcze paru innych. Naciskał na ówczesne kierownictwo, aby wśród głosicieli nie propagować telewizji, tudzież tańców i podobnych bratersko-towarzyskich spotkań. W prawdzie wszystkie te fakty zostały uznane za niedopuszczalną ingerencje, ale nikt tu w kraju nie odważyłby się wystąpić otwarcie przeciw Scheiderowi i zarzucić mu samodzierżawie. Również Brooklyn w osobie Natana Knorra, po prostu przełkną ślinę i chusteczką wytarł sobie usta. Niech nas zatem nie zmyli treść zamieszczona w „Roczniku” z 1994 roku, w którym, formalnie jest tam zaprzeczeniem tych faktów, o których możemy dowiedzieć się z ipeenowskiej lektury. W tych latach „Blok Wschodni” legł już w gruzach, nikt kto chciał zachować swoją twarz i pozycję, nie miał odwagi uchodzić za jego współpartnera w poufnych relacjach. Brooklyn nie był w tym odosobniony, a że poświęcił po drodze „Olka”, no cóż, nie był on pierwszym i zapewne nie będzie też ostatnim, któremu Organizacja odcina pępowinę, o innych po prostu „zapomniano”.

CDN

Tytuł: Odp: Na początku był Olek… Zanim rzucę ten „kamień”
Wiadomość wysłana przez: Lebioda w 26 Grudzień, 2015, 04:22
                   Tej lektury, nie polecam głosicielom Królestwa!


                   Nowe Światła

Zaczynam coraz bardziej dostrzegać walory „Nowego Światła”, które tak bardzo pomagało brooklyńskim redaktorom wychodzić z niejednej opresji. Kończąc poprzedni cykl rozważań na okoliczność zdarzeń  początku lat 60-tych ub. wieku, zaznaczyłem, że do tamtych poruszonych wątków będę wracał, jeżeli natknę się na nowe wiadomości. No to są! Wszystko co poniżej tu piszę nie jest wyssane z mojego własnego palca, lecz są to przemyślenia pochodzące z zasobów materiałowych znajdujących się w archiwach IPN. Do wglądu znajdujących się tam teczek otrzymałem uprawnienie od Stanisława Chłościńskiego naszego Forumowego Gedeona, który jest ich uprawnionym posiadaczem.


>Upoważniam L******* K***** do przeglądania i komentowania pozyskanych przez Stanisława Chłościńskiego dokumentów z IPN. Dokumentacja z IPN jest pozyskiwana przez Stanisława Chłościńskiego zgodnie z otrzymaną zgodą na kwerendę naukową w temacie Świadkowie Jehowy w Polsce w latach 1945 do 1989.Kwerenda nr BU Po III-55110-16(5)/14 z dnia 06 03 2014 <


Będę korzystał również z innych źródeł, i wtedy nie omieszkam wskazać to źródło. Zachodzi poważna obawa, że ipeenowskie materiały pochodzące z archiwów SB, mogły być odpowiednio spreparowane na własny użytek tych służb, związku z czym nie mogą być wiarygodne. Zupełnie się z takowym twierdzenie zgadzam, dlatego każdorazowo jeżeli będę się na nie powoływał, uprzedzę, że materiał taki jest opracowany przez te służby, ale z tych materiałów raczej będę korzystał oszczędnie. Większość tych materiałów pochodzi z donosów tajnych wywiadowców oznaczonych roboczo przez te służby jako t. w.. Kim byli i skąd się rekrutowali t. w., szczegółowo napiszę w głównym materiale niniejszej pracy. Może powstać pytanie czy, i na ile można zaufać donosom tajnych wywiadowców, pospolicie zwanych szpiclami, kapusiami, czy jak kto woli zdrajcami, co może sugerować iż donosy były celowo złośliwe, a może nawet zmyślone, aby zemścić się za jakieś tam powstałe kiedyś nieodpowiednie potraktowanie. Służbę bezpieczeństwa interesowało wszystko co miało bezpośredni związek z Organizacją lub osób za nią odpowiedzialnych i najdrobniejsze szczegóły z ich życia -upodobania, zachowania, słabości też. Jeszcze bardzo ważny dział pozyskiwania wiedzy o Organizacji i osób nie tylko w kraju, ale i zagranicą, to przechwytywanie korespondencji –wyjątkowo ciekawa wiedza, bo bardziej osobista i bardziej szczera, na pewno niezmanipulowana.

Czytanie tych zasobów, wymaga dużej cierpliwości, ponieważ są to materiały o słabej przejrzystości, a czasem trzeba się po prostu poddać, bo jest prawie zerowa możliwość cokolwiek odczytać. W większości są to stare maszynowe przebitki, z którymi trzeba trochę popracować, aby wydobyć zawartą w nich treść. Większość tych materiałów dotyczy głównego prezesa Świadków Jehowy w Polsce - Wilhelma Leopolda Scheidera. Ta postać zostanie tu wyeksponowana, tym bardziej, że w sztandarowym „Roczniku Świadków Jehowy  Rok 1994”, przekazywaną za jedyną prawdziwą historię tego ruchu w Polsce, tę postać zamknięto prawie dosłownie w kilku zdaniach. To i tak zbyt dużo, bo o innych znamienitych postaciach nie wspomniano w ogóle. Na postawione przeze mnie pytanie głosicielkom, które po raz pierwszy po około pół wieku, przyszły do mojego mieszkania z dobrą nowina o królestwie Bożym, skąd tak skąpo o tych ludziach w tym roczniku? Odpowiedź była natychmiastowa: -bo my głosimy chwałę bożą, a nie ludzką, jak czynią to inne religie. Nie zastanawia ich, że takie rozumowanie powinno ograniczyć biblię do wielkości zaledwie jednej Księgi -Rodzaju. W brew takiemu rozumowaniu, moje przemyślenia dotyczyć będą w szczególności tylko tej jednej postaci, a jak się okaże, jest o czym pisać i pomimo to nie zakończy sprawy. Do innych postaci chciałbym też wrócić, jeżeli znajdą się jakiekolwiek wiadomości, a o Olku nie zapomnę.

Scheider jest postacią kontrowersyjną i w zależności od tego w jakich relacjach poszczególni ludzie z nim byli związani, będą mieli swój pogląd. Najbardziej znamienne „dzieło” jakiego dokonał „swoją ręką”, w „roczniku” jest określone, jako „niewielkie zamieszanie”, chociaż nie podano z imienia i nazwiska jego autora. Hmmm! O tym „niewielkim zamieszaniu” i jak do niego doszło, napiszę poniżej. Zanim jednak zdecydowałem się podjąć napisanie tego tematu, miałem poważny dylemat czy podołam oddzielić Scheidera sługi bożego, od Scheidera człowieka. Nie dane było mi poznać tę postać osobiście, a jeżeli cokolwiek o nim wiem, pochodzi zawsze, w najlepszym przypadku z drugiej ręki. W pierwszym przepadku był dla mnie idolem i niedoścignionym przeze mnie sługą bożym, którego dotknięcie mnie jego ręką, przyprawiłoby mnie o dreszcz na całym ciele. Taką miałem wyobraźnie jego osobowości. O Scheiderze człowieku, dowiaduję się najwięcej z trzeciej, czwartej ręki, ale o wiele więcej wiedzy otrzymałem z doniesień t. w.. Ale wybrałeś sobie Lebiodo dostarczycieli wiedzy –pewnie dostanę reprymendę od wszystkich, którym ten temat nie będzie leżał. Cóż poradzę jeżeli prawdziwej rzetelnej biografii niema, a Scheider jako postać nietuzinkowa i publiczna, jest i będzie częścią zainteresowania w kręgach świadkowsko – badackich, ale i nie tylko. T. w., to ludzie swojej epoki, to ludzie, którzy stali się ofiarami systemu politycznego, ale też korporacji, której uwierzyli w głoszoną niekwestionowaną prawdę. W pewnym, tylko im znanym momencie, stanęli na rozdrożu bez możliwości powrotu lub pójścia do przodu. Oby taka epoka nie powtórzyła się nigdy, no ale skoro byli…, niepowetowaną szkodą byłoby tą zgromadzoną przez nich wiedzę pozostawić swojemu losowi, tylko dlatego, że stali się „wrogami” Świadków Jehowy.


Pomimo, że okres, który dotyczy właśnie tego opisu, powinien być dla mnie znany z autopsji, tymczasem czytając donosy t. w., odkrywam tamten „świat” w zupełnie innej rzeczywistości. Nie tak wyobrażałem sobie moich braci tam na górnych szczeblach gdzie duch boży był bliżej, gdzie miłość braterska była bardziej z cementowana. Niestety musiałem dużo doświadczyć, żeby się przekonać, że człowiek jest tylko człowiekiem ze swoimi pozytywami i negatywami, tudzież wzlotami i upadkami i to bez względu, jakie hasła głosi na swoich szyldach jego korporacja, którą reprezentuje. Opisując tu sylwetkę Sługi Kraju, nie mam zamiaru rzucać w niego kalumnii czy kamieni, i dlatego nie wykorzystam wpisów i donosów, uwłaszczających godności człowieka. Nie będzie to opis kronikarski lub historyczny w pełnym tego słowa znaczeniu, dlatego, że wydarzenia jakie tu opiszę zazębiają się pod względem tematycznym w różnym czasie co wymaga też wychodzenia do przodu, ale też cofania się w czasie. Mam z tego powodu pewną obawę aby czytający się w tym nie pogubił.

Trudno byłoby znaleźć w Polsce człowieka, który nie słyszał czegokolwiek o Świadkach Jehowy. Dla wielu jest to jakaś tam religia należąca raczej do mniejszych związków wyznaniowych, których w Polsce możemy spotkać. Jeżeli o innych związkach wyznaniowych słyszy się więcej czy mniej, to Świadkowie Jehowy raczej o sobie nie pozwolą zapomnieć pukając do naszych drzwi, na ulicy rozdających swoje publikacje, a ostatnio dyżurujących przy ruchomych stojakach z wyeksponowanym internetowym adresem JW.ORG. Gdybyśmy chcieli się bliżej zapoznać z tym ruchem religijnym, poznać jego genezę, strukturę wyznaniową, a szczególnie wierzenia, w brew pozorom, nie dowiemy się od głosicieli tego wyznania, bo ci nastawieni są raczej na pozyskanie zainteresowanych, by w późniejszym czasie przekształcić w takich samych głosicieli jak oni sami. Pomimo pozornej ich wiedzy biblijnej, polegającej w szczególności na żonglowaniu wersetami z poszczególnych ksiąg biblii, w większości cytatami wyjętymi z kontekstu, zupełnie nie przylegające do omawianego tematu. Bardzo trudno przychodzi rozmawiać z dziedziny dogmatu i eschatologii. Ta dziedzina ulega zmianie, lub modyfikacji w czasie i przedstawiane jest jako „nowe światło” zrozumienia.

Na tej podstawie dochodzi do swoistego nieporozumienia między pokoleniowego, co owocuje tym, że „weterani” są izolowani od „młodzieży”, którym przyczepia się w „miękkich” przypadkach przydomek np. „stary badol” i skrzętnie się go izoluje, a w przypadku bardziej drastycznych, po prostu wyrzuca się ze społeczności bez względu na jego wcześniejsze zasługi, przebyte cierpienia w więzieniach np., czy nawet utrata zdrowia z tych samych powodów. Te konflikty międzypokoleniowe są też główną przyczyną dlaczego żaden głosiciel, który puka do drzwi, nie jest wstanie powiedzieć nic konkretnego o historii swojego wyznania. Na konkretną wiedzę historyczną o Organizacji Świadków Jehowy, nowojorskie kierownictwo w USA, postawiło „zaporę ogniową”, a to co jest dawkowane dla wierzących w Strażnicy, jest mizerną namiastką przeznaczoną dla maluczkich. Często wybrane fragmenty tej historii dość sprytnie są wplatane we fragmenty tekstów biblijnych, przedstawianych jako dzieło Boże wypełniających się proroctw. Takim przykładem są na przykład wywołane przez samego Rutherforda kłopoty prawne, z których musiał się potem wycofywać i wiele stron z książki swojego autorstwa wycinać (ale o tym głosiciele dobrej nowiny, już nie wiedzą). Potem dla osłody, podał dla wiernych, iż będą nosili nowe imię (Świadkowie Jehowy), wymyślone podczas bezsennej nocy, aby wypełniło się proroctwo Izajasza.

Wiele podobnych historii o „wypełniających” się proroctwach i nie tylko, można dowiedzieć się więcej w publikacjach autorstwa naszego Forumowego Roszady, a prywatnie Włodzimierza Bednarskiego http://watchtower.org.pl/bednarski.php. Dla bardziej ciekawych wszelkich nauk brooklyńskiej korporacji, tudzież wycofujących się z już uznanych aksjomatów, są publikacje autorstwa Piotra Andryszczaka - http://www.piotrandryszczak.pl/. Przy okazji, autor demaskuje największego wroga Świadków Jehowy, którym o dziwo nie jest Szatan Diabeł, którym straszył Rutherford, lecz ich własna literatura. O tym, że ta literatura szkodzi głosicielom prawdy, przekonało się też CK, czego dowodem są robione przez „komisarza” Moritza porządki w archiwach, jak i nakaz wyzbywania się starszych wydań. Dla chcących przyswoić historyczną wiedzę o Świadkach Jehowy, polecam stronę http://www.jw-ex.pl oraz „HISTORIA RUCHU BADACZY PISMA ŚWIĘTEGO”  Tom  III  Juliana Grzesika.

Ponieważ na okoliczność różnych wątków historycznych dotyczących WTS-u na Forum już się ukazało, zwłaszcza w dziale Historia napisanych prze Forumowego Gedeona, postaram się tym razem bardziej zawęzić temat i odniosę się tylko do samego Prezesa Oddziału w Polsce, do postaci, którą każdy głosiciel prawdy o Królestwie Bożym, powinien znać. Z przykrością muszę stwierdzić, że zanim postanowiłem w ogóle coś napisać w tym wątku, zapukały do drzwi (o czym wspomniałem już wcześniej) mojego mieszkania dwie głosicielki z tą dobrą nowiną. Poprosiłem aby opowiedziały mi coś z wydarzeń o Świadkach Jehowy w Polsce. Bardzo zostałem zaskoczony, gdy dowiedziałem się, iż począwszy od 1939 roku, bracia byli prześladowani, niektórzy byli w hitlerowskich obozach zagłady, a od roku 1945 bracia cierpieli w komunistycznych więzieniach aż do lat 80-tych, a teraz jest już zupełna swoboda. Z ważniejszych nazwisk wymieniły trzy osoby, o dwóch pewnie już z młodszego rocznika nic nie słyszałem, w tym „Janusza” Scheidera. Jak na głosicielki prawdy, to i tak dużo wiedziały bo, nawet zaproponowały mi do wglądu „Rocznik 1994” (z czego chętnie skorzystałem i częściowo wykorzystałem w niniejszej pracy), jako sztandarową wiedzę o historii Świadków Jehowy w Polsce i nie tylko. Gorzej było już z Wilhelmem tegoż samego nazwiska co „Janusz”, po prostu z nikim i niczym się im nie kojarzył. Tę lukę wiedzy postanowiłem tu wypełnić, chociaż mam przeświadczenie, że owe głosicielki ze względu na lojalność do CK, na tę stronę tu nie zabłądzą, ale bracia z Nadarzyna…? Pewnie tak.

Wilhelm Leopold Scheider nie jest postacią anonimową. Wystarczy wystukać w Googlach to nazwisko i zaraz dowiemy się, że jest to postać nietuzinkowa, a przynajmniej dla polskich Świadków Jehowy -wybitna. Zastanawiam się nawet, dlaczego dotąd, nie ukazał się żaden pamiętnikarski opis spisany jego własną ręką, chociażby z serii opowiadań >Zmierzając do celu mojego życia<?. Byłby to bardzo uzupełniający wątek zapoczątkowany przez Jego osobistego wiernego przyjaciela – Feliksa Borysa, która to przyjaźń zapoczątkowana w roku 1943 w obozie koncentracyjnym w Stutthofie, z cementowała ich i przetrwała ponad czasem. Tę przeżytą razem obozową hekatombę, F. Borys opowiedział we swoich wspomnieniach, gdzie wiele miejsca poświęcił swojemu przyjacielowi Leopoldowi. Borys, jeszcze wiele osobistego wkładu w życie Leopolda włożył w latach 60/70 ub. wieku, ale czy mu wtedy pomagał, czy tylko tak mu się wydawało? Nie wiem. Tej odpowiedzi będę szukał.

Wilhelm Leopold Scheider urodził się 16 listopada 1898 roku, syn Mikołaja i Anny w Łazowskiej Woli powiat Brzeziny narodowość i obywatelstwo polskie. Pochodzenie społeczne robotnicze. (Czytałem inne dane, które mówią o jego rzekomym gdańskim pochodzeniu). Mała dygresja: taki zapis znalazłem w dokumentach sporządzonych, przez władze bezpieczeństwa ówczesnego państwa polskiego w latach 50-tych ub. wieku. Inne dokumenty potwierdzają narodowość niemiecką i ta wiadomość jest najbardziej prawdziwa, ponieważ o tym świadczy jego dalszy życiorys. W roku 1916, w innym miejscu podany jest rok 1918, ukończył seminarium pedagogiczne i podjął pracę jako nauczyciel w jednej ze szkół w województwie łódzkim gmina Ciosny pow. Brzeziny. W roku 1920 Scheider złożył podanie do jednej z zagranicznych uczelni biblijnych. Otrzymał skierowanie do wydziału Teologii Uniwersytetu w Warszawie. Studiów jednak nie podjął. Nigdzie nie doczytałem się co było powodem jego zainteresowaniem się studiami teologicznymi, ale też tego, dlaczego z tych studiów zrezygnował. Przypuszczam, że przyczyna tego tkwi w jego wahaniach co do potrzeby dalszego zgłębiania wiedzy teologicznej na Uczelni, ale jednocześnie pod wpływem ideologii Badaczy Pisma Świętego, z którymi zetkną się właśnie w tym samym roku, doszedł do wniosku, że ten ruch daje mu wiedzę bezpośrednio od samego Jehowy, a nie poprzez teologów uniwersyteckich.

Nie jest znana data ożenku Scheidera z Amelią córką Augusta Zyss, urodzoną 25 marca 1902 roku w Rokitnie pow. Sarny obecnie Ukraina –pochodzenie społeczne robotnicze. (Ślub Amelii i Wilhelma odbył się w Warszawie lub w Łodzi, 1929 lub 1930 roku. Ponieważ W. Scheider był już mianowanym sługą strefy w Polsce, na taki ślub musiał dać zgodę sam Rutherford –to wiedza z ostatniej chwili). Córka Ewa Scheider urodziła się 20 marca 1931 roku. Syn Jan Paweł vel „Janusz” Scheider, urodził się 04 kwietnia 1936 roku. Bracia Wilhelma - Leopolda Scheidera, to: Karol –Richard –Otto. Wszyscy mieszkają, lub zamieszkiwali w Niemczech. Karol wyjechał z okupowanej Polski jeszcze podczas wojny w roku 1944. Nie znamy imion rodzeństwa Amelii, ale pojawia się siostra przyrodnia bez imienia i nazwiska. W dokumencie (IPN BU 01283/1478) Znalazłem wzmiankę iż imię siostry to Eugenia, nazwisko Kőnig mieszkała z mężem w NRD. Przed 1939 rokiem najprawdopodobniej mieszkała w Gdańsku.

Badacka kariera W. L. Scheidera rozpoczęła się zapoznaniem przyjezdnego w roku 1920 z USA niejakiego Czesława Kasprzykowskiego,  będącego związanym z ruchem Rutherforda. Jego grupa przyjęła oficjalną nazwę „Stowarzyszenie Badaczy Pisma Świętego w Warszawie” Kasprzykowski, to niesforna dusza, będąc daleko od nowojorskiej Centrali, już w roku 1924, poróżnił się ze swoim pryncypałem Rutherfordem. W tym czasie jakby nagle pojawia się niejaki Wacław Worowski i chce zarejestrować związane z ruchem Rutherforda „Międzynarodowe Stowarzyszenie Badaczy Pisma Świętego”, ale odmówiono mu rejestracji. Powstały ruch Kasprzykowskiego w 1925 roku zostaje przeniesiony do Łodzi i wybiera Scheidera Prezesem. Jednak Scheider opowiedział się za stanowiskiem Wacława Worowskiego, co spowodowało, że Scheider został usunięty z przewodzenia tej grupie. Scheider (związany już z Worowskim) zakłada łódzki oddział „Międzynarodowe Stowarzyszenie Badaczy Pisma Świętego” i staje się jego przewodniczącym – obejmuje stanowisko –duchownego. W roku 1930 powstaje „Międzynarodowe Stowarzyszenie Strażnica” i przenosi centrale z Warszawy do Łodzi. Powstał pierwszy problem związany z odpowiednim pomieszczeniem i wyposażeniem do takiej działalności.

Stanęło na tym, że brak odpowiednich środków jest głównym hamulcem. Według oficjalnych wiadomości tę lukę załagodziła żona Wilhelma –Amelia, bowiem zaciągnęła dług u swojej przyrodniej siostry (prawdopodobnie Eugenii), ale nie znamy jej możliwości dysponowania takimi środkami. W ten sposób odpowiedni dom w Łodzi przy ulicy Rzgowskiej 24, stał się centralą i główna siedzibą „Międzynarodowego Stowarzyszenia Strażnica” w Polsce, a Wilhelm Leopold Scheider jego prezesem. Inna wersja, bardziej prawdopodobna udokumentowana przez Gedeona, świadczy, że posiadłość ta jest zakupiona ze składek wiernych. Dlaczego stała się własnością rodzinną Scheiderów? Te dwie wersję znane są przynajmniej mnie, dopiero dzisiaj. Jeszcze w okresie powojennym na ten temat nigdy nie było żadnej oficjalnej wzmianki, w związku z czym krążyły różne opowieści jakoby W. L. Scheider przybył z Niemiec jako misjonarz, że od skromnego głoszenia zdobył pierwszych zwolenników, a potem po prostu był adres Biura w Łodzi i już, nawet osobiście wierzyłem w to jeszcze dość długo. Jak widać legenda dawała lepszy efekt, więc nikt nie próbował tego prostować. Ale jakby nie było, sprawa pożyczki na rzekomy zakup posiadłości w Łodzi, moim zdaniem jest nieco tajemnicza, a i zbycie tej posiadłości po 80-tych latach ub. wieku, jest również zamglone. Pojawia się tu tajemnicze nazwisko Smoleń. Z seniorem Smoleniem spotkałem się w dość osobliwych okolicznościach już w początkach lat 50-tych i gdyby pewna „transakcja” doszła wtedy do skutku, pewnie znałbym teraz więcej szczegółów na okoliczność obecnego statusu byłego domu betel w Łodzi -to taka mała dygresja, zemną w tle. „Zjednoczenie Badaczy Pisma Świętego”, przetrwało do roku 1939, pomimo, że od 1931 roku, jak chlubnie głoszą głosiciele Królestwa, obowiązywała nowa nazwa „Świadkowie Jehowy”. Po wojnie do 1950 roku oficjalna nazwa to: Świadkowie Jehowy (Badacze Pisma Świętego). Powyżej opisana przeze mnie historia korporacji nie jest dokładna za co przepraszam, ponieważ w tym wątku skupiłem się raczej na sylwetce samego prezesa. Gdzie szukać szczegółów historycznych korporacji, wskazałem już w poprzednim wątku.


Krótkie uzupełnienie


Kilka tygodni temu, otrzymałem bardzo ciekawy list (skan) pisany osobiście przez Amelię żonę Wilhelma, do starszej krewnej naszej Forumowiczki bardzo czynnie udzielającej się na tym Forum. Bardzo przepraszam, że nie wymieniam nadawczyni tego obszernego listu. Fragment tego listu dotyczy właśnie tej posiadłości przy ulicy Rzgowskiej 24. Mam wrażenie, że ostatecznie wyjaśni się status tego korporacyjnego wątku. Nie zamieszczę tu (celowo) dosłownego opisu (skanu), ale postaram się dokonać dość dokładnej parafrazy tego fragmentu listu.

                   >Około roku 1930/31, Wilhelm Scheider wraz z Amelią, wkrótce jego żoną, prowadzili działalność korporacyjną w Warszawie w domu przy ulicy Mariensztat. Zachodziła potrzeba rozszerzenia działalności, ponieważ Wilhelm otrzymał nominację sługi oddziału na Polskę. Warszawa była miastem zbyt drogim, aby raczkująca dopiero polska korporacja mogła wynająć lub kupić odpowiedni budynek w tym mieście. Prezes nowojorskiej korporacji, F Rutherford podpowiedział, że siedzibą polskiego oddziału nie musi być Warszawa, ale każde inne miasto. Najbardziej rozwijającym się miastem pod względem korporacyjnym, było miasto Łódź, a i ceny były o wiele niższe. Przeniesiono działalność do tego miasta. Siedziba znajdowała się w wynajętym pomieszczeniu fabrycznym przy ulicy Piotrkowskiej. W tym samym mniej więcej czasie, Scheider wystąpił do władz polskich o zarejestrowanie tej jego formacji religijnej o już nowej nazwie -„Świadkowie Jehowy”. W między czasie był wystawiony do sprzedania dom w Łodzi przy ulicy Rzgowskiej 24 z w miarę przystępną ceną 70.000 złotych. Korporacja swoich pieniędzy posiadała tylko 20.000 złotych, ale za włożony remont domu w Warszawie przy ulicy Mariensztat 20.000 złotych, właściciel zwrócił podwójną cenę w wysokości 40,000 złotych. Ciągle brakuje jeszcze 10.000 złotych.

O tę sumę Scheider, jako szef polskiej korporacji zwrócił się do wiernych, aby w postaci pożyczki, złożyli się na ten brak. Czas naglił, a pieniądze w dostatecznej ilości jednak jeszcze nie spłynęły. Właściciel kamienicy będący w tarapatach bankowych, wydłużył jeszcze ostateczny termin o trzy dni czekania, tym bardziej że kupnem kamienicy zainteresowali się Żydzi, którym ten obiekt bardzo się spodobał ze względu na handlowe położenie. W tym samym mniej więcej czasie, pojawił się nowy, ale bardzo istotny problem. Władze polskie odmówiły zarejestrowania związku wyznaniowego o nazwie „Świadkowie Jehowy”. W tej sytuacji nie można było nabyć nieruchomości na własność korporacji. Ponowna interwencja u Prezesa Rutherforda, który ostatecznie wyraził zgodę aby tę nieruchomość nabył prywatnie obywatel Polski –W. Scheider, ponieważ tylko taka zaistniała możliwość. Problem brakującej równej sumy 10.000 złotych wciągu trzech dni, musiał być rozwiązany natychmiast, lub w ogóle przestać myśleć o transakcji kupna. Tego zadania prawie nie do załatwienia podjęła się Amelia. Tylko jej siostra dysponowała taką gotówką ze względu na prowadzony przez nią jakiś bliżej nie określony interes. Scheider początkowo nie wyrażał zgody, ale ostatecznie doszedł do przekonania, że jest to jedyna alternatywa. Siostra Amelii nie chciała w ogóle podjąć tematu i o niczym słyszeć, ponieważ była przeciwna, że Amelia zmieniła religie, w wyniku czego wyszła za mąż i to za Wilhelma, a w ogóle, to była ateistką. W takiej sytuacji Amelia użyła bliżej nie znanego nam fortelu, co spowodowało natychmiastową zmianę nastawienia do sprawy. Siostra odliczyła potrzebną sumę, i wręczyła Amelii. W ten sposób posiadłość w Łodzi przy ulicy Rzgowskiej 24 stała się własnością Wilhelma Scheidera, zasiedlenie budynku nastąpiło w roku 1932. Dom jednak miał pewien mankament. Mieszkał tam uciążliwy lokator, który nie tylko że, mieszkał, ale by uchem i okiem władz.<

Na tym opis o nabyciu łódzkiej posiadłości się kończy

O uciążliwym lokatorze w łódzkiej posiadłości było ogólnie znane, ponieważ od po wojny, były działania o jego wykwaterowanie, niestety te bezskuteczne starania przetrwały do lat 50 -tych. Nie znamy natomiast co stało się z pieniędzmi, pożyczonymi od współwyznawców. Na pewno poszły na spłatę zaciągniętego długu u siostry Amelii, nic ponadto nie wiemy. Pewne jest natomiast to, że prawowitymi spadkobiercami łódzkiej posiadłości, było rodzeństwo Ewa i Jan Paweł Scheiderowie.

CDN

Tytuł: Odp: Na początku był Olek… Zanim rzucę ten „kamień”
Wiadomość wysłana przez: Lebioda w 05 Styczeń, 2016, 06:05
Wróćmy jednak do roku 1939. Tak naprawdę to nie znamy co działo się z Organizacją zaraz od września, ale możemy się tylko domyślać, iż działalność jako taka musiała ustać. Nie wiemy gdzie mieszkał Scheider z rodziną i co działo się z posiadłością w Łodzi przy ul. Rzgowskiej 24. Jest to dość istotne, bo w tej nowej rzeczywistości niemieckie władze okupacyjne pewnie do tej posiadłości musiały się odpowiednio ustosunkować. Jakby nie było, właściciel tej posiadłości był narodowości niemieckiej. Wiemy, że 16 listopada 1939 roku Scheider został zatrzymany prze Niemców (z jakiego powodu?), lecz krótko potem został zwolniony i następnie został zatrudniony w charakterze księgowego w magistracie w Pabianicach, lub Rudzie Pabianickiej (w opisach IPN występują te dwie miejscowości). Zatrudnienie go w urzędzie administracyjnym okupanta, świadczyłoby, że okupant uznał go, za swojego lojalnego rodaka. Aby jednak był w pełni wiarygodnym obywatelem tej nowej rzeczywistości, musiałby podpisać wymagany dokument, czyli Volkslistę. Na temat tej decyzji, niema żadnej wzmianki ze strony samego zainteresowanego, a nawet zaprzeczenia. W dokumentach IPN zachował się zapis dokonany przez KMO w Łodzi, jakoby 19 sierpnia 1940 roku ( druga data to, 10 czerwca 1940), Scheider podpisał Volkslistę kat. II. Sam zainteresowany zaprzeczył i miał stwierdzić, iż widniejący podpis na liście, jest podpisem jego brata -Otto. Aby nie było wątpliwości, widniejący podpis poddano badaniom grafologicznym dwóm biegłym: inż. St. Szymkiewiczowi i biegłemu Fr. Dolowskiemu. Ten pierwszy wypowiedział się, że prawdopodobnie podpis został wykonany ręką W.L. Scheidera. Fr. Dolowski w dniu 8 sierpnia 1945 roku, miał stwierdzić autentyczność podpisu Scheidera. Powyższe świadczyłoby, że jego problemy z Volkslistą były już na wokandzie zaraz w pierwszych miesiącach po wojnie.


Osobiście byłbym ostrożny, aby uznać sprawę za ostateczną. Dokument, o którym mowa, sporządziła Komenda MO w Łodzi do celów prowadzonego śledztwa przeciwko Scheiderowi w roku 1950. Wszelkie „dowody” winy przeciw niemu, były po prostu fabrykowane na potrzeby prokuratury, aby obciążyć oskarżonego. Po roku 1956 z większości zarzutów na mocy wniesionej rewizji, został zrehabilitowany, za co otrzymał odszkodowanie. Po tym okresie do sprawy VD, już nie powracano. Ale ta sprawa nie została zakończona, chociażby dla tego, że w listopadzie 1942 roku, Scheider zostaje uwięziony i skierowany do obozu w Stutchoffie. Nie znam powodu dlaczego służący Niemcom księgowy (stanowisko prestiżowe), nagle zostaje uwięziony w Obozie. (Pojawiają się opinie na tym Forum, że przyczyną tego, było głoszenie czyli działalność). Nie znalazłem jednoznacznie stwierdzonego powodu, ani też nie spotkałem się z jakimkolwiek oficjalnym oświadczeniem samego zainteresowanego. Przypuszczam, że chodziło o zakamuflowanie powołania do odbycia służby w Wehrmachcie, a tym samym formalne przyznanie się do podpisania Volkslisty. O losach obozowych, więcej szczegółów pisze jego przyjaciel Feliks Borys, on sam nie wypowiada się nigdzie.(?) Tego rodzaju dylemat musiał rozwiązywać nie jeden mieszkaniec w Polsce po wrześniu 1939 roku będący narodowości niemieckiej. To były trudne czasy dla tych ludzi i nie nam osądzać za ich postawę. Na okoliczność tamtych czasów już pisałem, więc proszę tam sięgnąć. Cokolwiek by nie było, Scheider nie miał powodu, aby ten szczegół ze swojego życiorysu zataić przynajmniej wobec swoich współwyznawców. Czyżby? Dla przeciętnego Świadka Jehowy, na pewno nie, ale dla postaci jaką osobę reprezentował osobiście Scheider, była znacząca, tym bardziej jak możemy to stwierdzić w późniejszym okresie jego życia, sam dla innych był dość surowym sędzią.


Na podstawie opisu z charakterystyki sporządzonej w dniu 20 stycznia 1958 roku (Tajne specjalnego znaczenia), znajduje się zapis /dane z dokumentu IPN L. W Scheider (1) 4 12 2014/ strona 5 istnieje taki zapis:


                  >„Natomiast 24 II (19)46r sam zeznał, że do obozu został skierowany 1 lutego 1942 roku.
Z innych źródeł wynika, że Scheider i jego rodzina przyjęła Volkslistę, lecz za odmowę służby wojskowej w 1940 roku został aresztowany przez władze okupacyjne i osadzony w obozie koncentracyjnym w Stutthofie blok 15 k/ Gdańska oraz, że pracował tam w wydziale politycznym „Politiche Abteilung” –był tłumaczem
                                                                   o/o
Żona Scheidera w 1945 roku w czasie wyzwalania Polski, usiłowała zbiec do Niemiec. W okresie okupacji korzystała ona z przywilejów przysługującym Volksdeutschom.”<


Zapis ten pozostawiam bez komentarza.


Nie. Nie pozostawię bez komentarza. Powyższy tekst odczytany w roku 1945, znaczy co innego niż ten sam tekst odczytany w roku 2015. W roku 1945, łatwiej było zrozumieć dylemat człowieka, który musiał rozstrzygnąć, czy utopić się zaraz teraz, czy rozłożyć to na raty. Poradzenie się psychologa nie wchodziło w grę ponieważ takiej specjalności nie było w powszechnym użytku, a niejednokrotnie, gdyby nawet, to taki specjalista od ludzkich dusz, w podobnej sytuacji często nie potrafiłby radzić sobie samemu. Znałem inne wydarzenie z tamtego okresu, zresztą już opisałem ten przykład na tym Forum. Ksiądz – Pastor ewangelicki –jego nazwisko - Wendt –porównanie podobnego wymiaru. Odmówił podpisania Volkslisty, za co władze niemieckie wydaliły go z parafii i miasta. Jego miejsce pobytu i okoliczność przetrwania okupacji nie jest mi znane. W roku 1945, powrócił do swojej parafii i do końca swojego życia wykonywał swoje obowiązki. W obydwu przypadkach, obaj zapłacili jednakowo wysoką cenę i przed każdym z nich można pochylić głowę. W moim odczuciu dylematem Scheidera nie było samo podpisanie Volkslisty, ile samo ukrywanie tego faktu.


Ten osobisty jego problem nie skończył się wraz z zakończeniem wojny, bo nie pozwalał Schneiderowi rozwijać skrzydeł. Pierwszym powojennym oficjalnym prezesem został niejaki Płoznarek (jeżeli to nazwisko odczytałem prawidłowo, osobiście to nazwisko nigdy nie było mi znane), imienia brak, nie znamy też nic o dalszych losach tegoż osobnika. Dla Organizacji nie miało to istotnego znaczenia, ponieważ faktycznym decydentem był jednak sam W. Scheider i nikt tego nigdy nie kwestionował, natomiast sam fakt tuszowania przed wyznawcami tego nazwiska, splendoru Scheiderowi nie dodaję. Można nawet stwierdzić, że po zakończonej II-giej wojnie światowej, oficjalnym prezesem Organizacji Świadków Jehowy w Polsce, Scheider już nigdy nie był. Świadczy o tym zapis w dokumentach IPN, że dopiero w 1948 roku Prokurator wydał Scheiderowi pismo lub dokument, potwierdzający ostatecznie jego polskie obywatelstwo. W tym samym roku, ale jeszcze przed wydaniem tego dokumentu, została przeprowadzona rozmowa z Ministrem Świątkowskim w sprawie legalnej działalności „Świadków Jehowy – (Badaczy Pisma Świętego)” w Polsce. Temu Komitetowi do spraw rozmów z ówczesnymi władzami RP przewodniczył Edward Kwiatosz jako oficjalny Prezes. Jak można się domyśleć, podpisy -(faksymile) na legitymacjach dla głosicieli były nielegalnie sygnowane nazwiskiem Scheidera jako prezesa.


16 kwietnia 1950 roku rozpoczęła się bardzo głośna akcja zbierania podpisów pod tzw. „Apelem Sztokholmskim”. Ówczesne Grupy, a dzisiaj zwane Zborami, zostały uprzedzone przez sług obwodów i zborów, że żaden Świadek Jehowy takiego Apelu nie może podpisać ze względu –sumienia. To wydarzenie było preludium do tego, co miało w krótkim czasie zaważyć na losach Organizacji i jej członków, na długie trzy dekady lat. Organizacja przygotowywała się do przejścia, do podziemia. Trzeba przyznać, że ogólnie, to przejście w odpowiednim czasie zadziałało wyjątkowo sprawnie. Nie będę tu opisywał jak to wyglądało od strony technicznej i jak to funkcjonowało już w praktyce, widziane od strony Zboru i Obwodu, ponieważ w tym temacie wypowiedziałem się już na tym forum w „Mojej Przygodzie z Organizacją”. W niniejszej pracy chciałbym przejść, a może zajrzeć, aby zobaczyć co działo się po drugiej stronie lustra. Zapewniam, że nie jestem bajkową Anią, więc nie będzie też bajkowych czarów, lecz będzie to przykra rzeczywistość, o której autor, lub autorzy słynnej publikacji „Wierni Jehowie”, a i w „Roczniku 1994” po prostu „zapomnieli” napisać. Wróćmy jednak do głównego wątku, czyli faktycznego prezesa W. Scheidera.


Powojenną działalność organizacyjną, Schejder rozpoczął bardzo wcześnie, bo zaraz po powrocie z obozu -19 kwietnia 1945 roku. W następnym miesiącu czyli maju, zwołał pierwszą odprawę sług Okręgu zwanych jeszcze wtedy Sługami Strefy, a już od około 19 czerwca 1945 roku, rozpoczął normalną działalność, ale kilka miesięcy później, w lutym 1946 roku zostaje aresztowany przez władze polskie. Nie posiadamy żadnej wzmianki dlaczego, lub z jakiego powodu ani też na jak długo, nastąpiło to zatrzymanie. Istnieje natomiast wzmianka, że wkrótce został zwolniony na skutek interwencji Ambasady Szwajcarskiej.


Ten lakoniczny zapis wskazuje na bardzo energiczny ruch w sprawie Scheidera najbardziej prawdopodobnie poprzez Międzynarodowy Czerwony Krzyż w Genewie. Istnie jeszcze inny zapis tego samego wydarzenia i jest to podbno wypowiedziane prze samego zainteresowanego, jakoby bracia w Szwajcarii interweniowali w Ambasadzie Polskiej w Bernie. W broszurze wydanej przez WTS –„ Rocznik Świadków Jehowy 1994”, jest natomiast wzmianka, że w lutym 1946 roku oprócz Scheidera zatrzymani zostali wszyscy mężczyźni, którzy w tym dniu znaleźli się w Domu Betel w Łodzi przy ul Rzgowskiej 24. Dom został otoczony przez żołnierzy Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego. Przypadkowo jednej ze sióstr udało się zmylić czujność strażnika i ta wysłała telegram do Ambasady do Szwajcarii.(czyżby nie do szwajcarskiej ambasady w Warszawie?). Tyle lakonicznych wiadomości w jednej i tej samej sprawie, bez jakiegokolwiek wątku przyczynowego. Można przypuszczać, co nie jest niczym potwierdzone, że powojenne władze polskie mogły mieć poważne zastrzeżenie do jakby niebyło nieformalnego obywatela rozpoczynającego bez żadnych uzgodnień, działalność organizacyjną prawie na drugi dzień po wojnie. Być może, była to dalsza reperkusja dotycząca wątku VD.(?)


Znamiennym dniem dla wszystkich Świadków Jehowy w Polsce, był dzień aresztowania Wilhelma Sheidera 22 kwiecień 1950 rok. Tutaj już wiemy, że aresztowanie tego dnia związane było bezpośrednio z Apelem Sztokholmskim, a przynajmniej było pretekstem do jego zatrzymania. Organizacja była już przygotowana na ten cios i w takim kalekim kształcie w Łodzi przy ul. Rzgowskiej 24, przetrwała jeszcze do lipca tego samego roku. Po 3-cim lipcu 1950 roku (występuje jeszcze inna data tego samego wydarzenia), nastąpiło aresztowanie pozostałych członków Domu Betel, a w całej Polsce, w nocy zostali zatrzymani również różni słudzy znani władzom. 16 marca 1951 roku odbyła się rozprawa centralnego kierownictwa biura Domu Betel, na której to rozprawie głównym oskarżonym był Wilhelm Leopold Scheider pomimo, że formalnym prezesem był Kwiatosz Edward. Wyrokiem woj. Sądu wojskowego w W-wie, na postawie tzw. Małego Kodeksu Karnego został skazany na dożywocie


                          <Art. 7--Kto, działając na szkodę Państwa Polskiego, gromadzi lub przekazuje wiadomości, dokumenty lub inne przedmioty stanowiące tajemnicę Państwową lub wojskową, podlega karze wiezienia na czas nie krótszy od lat 5 lub dożywotnio albo kary śmierci. <


W wyniku uchwalonej amnestii z dnia 28 kwietnia 1956 roku, oraz wniesionej skargi rewizyjnej do sądu Wojewódzkiego w Warszawie, został w roku 1956 z powyższego zarzutu uniewinniony. Scheider został zwolniony z odbywania kary wiezienia, w dniu 25(?) VIII 1956 roku.


W związku z powyższym akapitem, należy się pewne sprostowanie.


W prawdzie Scheider został uniewinniony od zarzutów politycznych, a konkretnie –szpiegostwa, za co prokurator żądał nawet kary śmierci, to jednak pozostały na nim zarzuty natury kryminalnej i tę karę odsiedział z nadwyżką. Aby wyjaśnić na czym polegały te zarzuty „natury kryminalnej” , powrócimy do cytowanego już w poprzednich moich wejściach na Forum, pewnego listu nazwanego tam przeze mnie „listem X”. W tym liście widnieje pewna lakoniczna wzmianka, która w dosłownym brzmieniu jest wyrażona tak:


                      >„Kiedy ów jegomość (mowa jest o W. Scheiderze) powędrował na kilka lat za kratki (i to nie za dzieło głoszenia), Centrala w Brooklynie wyznaczyła na jego zastępcę niejakiego Aleksandra Rutkowskieg.”<


Nie ustosunkowałem się w tamtym wejściu do tego cytatu, ponieważ autor powyższego cytatu napisał to nie zbyt jasno. Cała rzecz polega na pewnej niewiedzy autora, lub kogoś, kto jemu nieodpowiednio to zrelacjonował, dlatego w powyższej wstawce połączono dwa czasowo odrębne wydarzenia w jedną całość co wprowadziło pewien niepotrzebny zgrzyt. Aby uzmysłowić sobie w czym jest rzecz, z konieczności musimy się wrócić do lat powojennych, kiedy organizowano od nowa całą infrastrukturę zarządzania Organizacją. Żadna instytucja, Organizacja jaką jest związek religijny Świadków Jehowy też, nie może się obejść bez porządnego księgowego, czy jak go tam zwać -ekonomem. Scheider jak się okazało był dobrym apologetycznym organizatorem swojej Organizacji, ale nie leżała mu ekonomia. Dość wcześnie poznał, może nie najgorliwszego wyznawcę, ale ekonomistę jak najbardziej. Był nim niejaki Iwański imienia mi nieznanego. Dla ogółu wiernych braci mało znany, ponieważ jego nazwisko nie pojawiało się w jakiś tam zbożnych relacjach, ale Scheider wiedział, że w sprawach finansowych może na nim polegać, stąd jego braki natury poprawności „duchowej” były mniej dostrzegane a nawet przypuszczam, że ów jegomość nie był stricte członkiem betelczyków, stąd nawet nie ma w obiegu chociażby lakonicznej wzmianki o jego istnieniu.


W roku 1949 jakimiś swoistymi przeciekami, doszło do wiadomości iż szykuje się wymiana pieniędzy, tzw. „lubelskich”. W tym mniej więcej czasie zwrócono się nie zupełnie oficjalnie do wiernych, o pewne finansowe wsparcie. Ta niezaksięgowana nadwyżka wymagała odpowiedniego „zagospodarowania”, tym bardziej, że nie były to wyłącznie dary w postaci papierowych banknotów. Dlatego Iwański postanowił tę pulę zwiększyć poprzez skup obcych walut, złota i biżuterii. Władze państwowe nie były tak bardzo w ciemię bite, więc coś niecoś wiedziały o takich transakcjach, zresztą działo się to w wielu podobnych organizacjach. Część tych przedmiotów znaleziono, podczas rewizji w domu betel, tak przynajmniej głosiła fama -jak pamiętam. Niewiadomo ile tego było i czy tę część pozostawiono tylko po to, żeby zaspokoić władze, tego nie wiem. Ostatecznie sprawą, władze obciążyły Zarząd przy ulicy Rzgowskiej 24, a konkretnie Scheidera. O Iwańskim wiem tylko tyle, że taki był, a o reszcie dowiedziałem się dopiero, gdy zapoznałem się z odpowiednimi kserokopiami IPN.


Czy za ten czyn, (natury kryminalnej) jak pisze autor z „listu X”, słusznie należy się ostra reprymenda, a nawet kara? Powiem inaczej, tak zachował się nie tylko Scheider, ale zachowało się wielu różnym podmiotów prywatnych struktur, którym groziła dewaluacja na skutek wymiany pieniędzy, w tym wiele kościołów. Scheider nie tylko, że odpowiadał karnie za to przedsięwzięcie, ale nawet zakupione precjoza nie zostały odpowiednio zdeponowane i zachowane, a tak naprawdę nie wiadomo jaką wartość przedstawiały i co się z tym stało. Tu powinniśmy w zasadzie sprawę zakończyć, ale nie zakończymy, bo ta sprawa miała dalszy ciąg w roku 1965, a konkretnie 3 października. Datę warto zapamiętać.


W/g notatki służbowej Sporządzonej na podstawie doniesienia t. w. „Władek”, dowiadujemy się, że tego dnia odbyła się narada Zarządu Krajowego. Tam pytano, właściwie już tylko retorycznie (ponieważ na tym spotkaniu Scheidera nie było, był tylko jego syn Janusz), co stało się z pozostałą częścią organizacyjnego majątku. Wiadomo, że kilka kryjówek odkryły władze, ale nie były to wszystkie kryjówki i na tę okoliczność Scheider nie potrafił, lub nie chciał odpowiedzieć i być może jak należałoby przypuszczać, jego nieobecność na tym spotkaniu, była przemyślana. Istotne było zachowanie samego Janusza Scheidera, który był na tej naradzie i wg tej notatki, dotyczącej tej sprawy, ostatecznie wyraził się negatywnie o swoim Ojcu. Postawa Janusza daje dużo do myślenia, bo przynajmniej jakakolwiek inna postawa syna w tym przypadku, zupełnie by go usprawiedliwiała. Podobno wiedzę w tej sprawie mógł znać też Iwański, który według wszelkiego prawdopodobieństwa, mieszkał gdzieś na peryferiach Warszawy, ale „nikt”(?) nie znał jego adresu. Nastąpiła dość nieprzyjemna wymiana zdań, bowiem potraktowano to jako zaprzepaszczenie majątku należącego do Organizacji, a Błaszczyk (osoba Błaszczyka i jego funkcja w Organizacji, nie jest mi znana) wysunął nawet sugestię aby za to zaniedbanie wykluczyć Scheidera z Organizacji. Tej radykalnej postawie sprzeciwił się Olek, gdyż uważał, że tę sprawę należy przedstawić Knorrowi, ponieważ tylko ten może zająć stanowisko dotyczące osoby Scheidera. Tę postawę Olka warto też zapamiętać.


Takie wpadki z zaginięciem pieniędzy to nie pierwszyzna, bo zdarzały się i w późniejszym czasie i przy takim ogniu władze swoją pieczeń też podstawiały do upieczenia. O jednym takim przypadku pisze „Hak”. Oto ten wpis:


                           >„Stąd wywodzi się też jeden ze znanych działaczy współpracujący pod kierownictwem Olka (jako sł. Okr. na tereny wrocławskie) Stefan Waligura, któremu chłopaki z naszego okręgu z zaskoczenia podebrali ciężki radzieckiej produkcji motocykl z przyczepą, służący do przewożenia sprzętu drukarskiego i literatury, urządzenia "piekarni", a także pewnie kasę z wcześniej zebranego "owocu". Sytuacja na tym się nie skończyła, gdyż za każdą jego prośbą składaną na piśmie (o przyłączenie do zboru, gdyż tego typu zdrajców wykluczało się w trybie przyspieszonym) odpowiadano ustnie - "rozliczysz się, to się zastanowimy". Brat Stefan odpowiadał zgodnie z prawdą, że nie ma się z czego rozliczać, bo jest po prostu goły (czysty), to znaczy nie wie, jak to wszystko się stało, ale czuwającym nad czystością zboru "scheiderowcom", nomen omen jego kolegom!...,to nie wystarczało... Z jakich powodów "brat Stefan został przyjęty na łono Organizacji" dopiero rok przed śmiercią, tego dziś nie bierze pod uwagę nikt, nawet prawowierne, żyjące do dziś, wspomniane na początku  pionierki...”<


Pozostawiam ten powyższy wpis bez komentarza, bo oto inne podobne wydarzenie, też komunikacyjne, które miało miejsce jesienią 1965 roku. Wg tajnego współpracownika „Władka”, została nadana robota związana z zakupem nowej drukarni. Ostateczny zabieg polegał na zorganizowaniu transportu, przewiezieniem gotówki w ilości 50.000 złotych i odebraniu trefnego „towaru”. W akcji brał udział sługa okręgu III-go Kalinowski, oraz Ferenc. Współuczestnikiem był „Niewiadomski” z Krakowa, pełniący dwie role w tym przedsięwzięciu, po pierwsze jako kierowca samochodu i pewnie jego właściciel, po drugie jako pełniący obowiązki t. w. W drodze samochód uległ wypadkowi, a „Niewiadomski” z urazem wylądował w ośrodku zdrowia gdzie udzielono mu pomocy lekarskiej. Nastąpiły trzy straty: -ranny kierowca, rozbity samochód i 50.000 złotych diabli wzięli. W Zarządzie Krajowym była dość poważna zadyma, bowiem wszyscy byli podejrzani, a Kalinowski nawet był zdecydowany zejść z terenu. „Niewiadomski” miał być w tej sprawie dodatkowo „prześwietlony” przez swojego prowadzącego oficera SB, tym bardziej, że był to już ostatni jego „kurs” przed odejściem do „cywila”.


Przypuszczam, że data narady w dniu 3 października nie jest przypadkowa dla omawianej sprawy. Achillesową piętą w Organizacji był zawsze mieszek noszony przez jakiegoś Iskariotę. Jest to dział okrywany zawsze najściślejszą tajemnicą przed swoimi wyznawcami. Na ogół zwykli wyznawcy znają tylko wymogi i ewentualne opodatkowanie na zaanonsowaną potrzebę, po za tym są przekonani, że ich krwawica idzie na zbożny cel, a nie na złoty sygnet i Rolex dla członka CK. Tych i podobnych spraw nagromadziło się już tyle, że trzeba było złapać wreszcie byka za rogi i wygarnąć nie oszczędzając nikogo. W. L. Scheider wolał swoją nieobecność zasłonić synem, aby nie musiał „przypominać” sobie odpowiedzi na niewygodne pytania. Pomimo, że osobiście chciałbym usprawiedliwić pewne zachowania dysponentów skarbu Organizacji, że pewnych sytuacji nie można było się ustrzec już z samej specyfiki tamtego okresu, to nikogo, a tym bardziej samego Scheidera, nic nie usprawiedliwiało, aby przemilczeć ten „złoto-brylantowy” interes. Ostatecznie nie widziałbym w tych i podobnych przypadkach nic nadzwyczajnego, ponieważ tam gdzie są jakiekolwiek pieniądze, „wpadek” ustrzec się jest trudno. Nieuczciwość jest ponad podziałami, nie omija też takiej zbożnej Organizacji jaką jest WTS, a szczególnie jej oddanych wiernych Sług (Nadzorców).


Tytuł: Odp: Na początku był Olek… Zanim rzucę ten „kamień”
Wiadomość wysłana przez: Lebioda w 05 Styczeń, 2016, 10:59
Ciąg dalszy ze strony poprzedniej


Aby wejść głębiej w działalność organizacyjną po 1956-ym roku, chciałbym zająć się samą główną postacią tego całego przedsięwzięcia, którym jest osobiście Wilhelm, Leopold Scheider. Byłoby nie stosownym, aby tę postać potraktować tuzinkowo, jako jedną z wielu. Z tego co wiem, sam zainteresowany napisał swoje pamiętniki lub pamiętnik, z prośbą aby opublikowano to w Strażnicy, najpierw zagranicą, a po jego śmierci także tu w Polsce. Nie wiem czy coś takiego miało miejsce, a byłby to świetny materiał porównawczy w wielu aspektach życia tego wyjątkowego człowieka. Ponieważ nie posiadamy żadnych (przynajmniej ja nie mam) danych biograficznych, z konieczności musimy sięgać po te dane z jego życiorysu jakie posiadamy, może nie zawsze prawdziwe, czasem celowo tendencyjne, ale też te, które dotarły poprzez ludzi, którzy byli z nim na co dzień. Osobiście nie miałem okazji go poznać, co nie przeszkadzało, że w pewnym okresie był też moim idolem. Dzisiaj, z perspektywy czasu, doświadczeń życiowych i samej normalnej ludzkiej ciekawości, zachodzi wewnętrzna potrzeba przyjrzenia się tej sylwetce, jako osoby ze wszystkimi wzlotami i upadkami, bo tylko w tych momentach człowiek odkrywa samego siebie.


Urodził się w końcówce dziewiętnastego wieku w Zaborze Rosyjskim. Nie wiemy nic o jego latach najmłodszych, ale wiedząc, że jego ojcowie byli narodowości niemieckiej, miało to bardzo duży wpływ na jego edukacje. W tym samym czasie analogiczne polskie dziecko nie miało takiej możliwości chociażby chodzenia do szkoły podstawowej, nie mówiąc już o szkole ponadpodstawowej. Zastanawia mnie stwierdzenie, że jego ojciec był robotnikiem, czyli bardzo niska pozycja społeczna. Nie wiem co przez to należy rozumieć, ale jeżeli był faktycznie robotnikiem, musiał utrzymywać bardzo ścisłe związki ze społecznością narodowości niemieckiej, dlatego mały Wilhelm mógł się uczyć bez większych trudności. Ukończył szkołę, lub jak wtedy zwano -seminarium pedagogiczne, w tym, obok języka polskiego, znał –niemiecki, tudzież rosyjski. Jako syn robotnika, to osiągnięcie niebywałe, niczym Andrzej Radek z „Syzyfowych prac” Stefana Żeromskiego. To tyle z najwcześniejszej młodości. Nic nam niewiadomo co się z nim działo w latach wojny bolszewickiej jako młodym inteligentem, jak na tamte lata wielki prestiż społeczny, ale też pewne obowiązki wobec Ojczyzny. Nie mam podstaw czegokolwiek sugerować, ale ten epizod z jego statusem duchownego w tamtym okresie, wymagałby pewnego wyjaśnienia. Miał charakter przebojowy i nie załamywały go normalne porażki z których wychodził zawsze z tarczą. Był świetnym organizatorem. Jak na człowieka, który złapał tylko wątek tej amerykańskiej korporacji, a potem poprze piętrzące się trudności, tę Organizację trzymał żelazną ręką i pomimo, że czasem upadał, to szybko się podnosił, co świadczy o wielkim harcie ducha i woli zwyciężania.


Scheider był niestrudzonym bojownikiem o swoje ideały, a jednocześnie wierzył w słuszność tych ideałów, ba on wierzy w powierzoną sobie misje przez samego Jah. Należał do grona pomazańców, i tym legitymizował swój każdy krok, który uważał za nieomylny. Nie zrażały go cierpienia, wręcz odwrotnie, dodawały mu siły w tym „dziele” w którym nikt nie mógł go zastąpić, on uwierzył w swoją niepowtarzalność. Przywołując tu mickiewiczowskie zawołanie, sięgał tam gdzie wzrok nie sięga i łamał, czego rozum nie złamie. W dalekosiężnej wizji, widział siebie jako jedynego, który jest wstanie prowadzić to „jego dzieło”, nie tylko w Polsce, ale też na wschodzie Europy. Przedstawiał siebie jako znawcę tego rejonu. Już w latach międzywojennych wyjeżdżał na dalekie kresy, aby ewangelizować tamtych ludzi. Spotykamy się też z zapisami, że nawet swoją pomocą służył braciom w Czechosłowacji (tak, było kiedyś takie państwo).


Pewnie też nie wyobrażał sobie „Dzieła Pańskiego” w Polsce bez jego udziału i czynnie dawał temu wyraz, a w swojej dalekowzroczności widział siebie w następstwie Janie Pawle vel Januszu. To mogło jedynie gwarantować, że to „jego dzieło” nie zejdzie z drogi, którą wytyczył, że Organizacja zostanie prowadzona według jego własnej wizji zakotwiczonej jeszcze na przełomie dziewiętnastego i początku dwudziestego wieku. Tylko Organizacja kierowana po dyktatorsku, zarządzana jedną ręką, może spełnić swoje zadanie, a co mogłoby przeobrazić się w nowotwór, trzeba z całą stanowczością usuwać aż do zdrowej tkanki, a jeżeli jest to niemożliwe, po prostu odrzucić. Scheiderowi nie przeszkadzało iż jego nazwisko nie stało w pierwszym szeregu hierarchii zarządzania, nie przeszkadzała mu taka żywa ludzka atrapa, jeżeli to on pociągał za trzymane w swoich dłoniach sznurki władzy. Tak naprawdę, to po 1939 roku, już nigdy formalnie nie pełnił funkcji pierwszego w polskiej Organizacji, jeżeli nie licząc około czterech lat pomiędzy rokiem 1956 do roku 1960, gdzie taka formalność i tak by nikomu nie była do niczego konieczna. Posiadanie władzy faktycznej, było dla niego ważniejsze niż błyszczenie na świeczniku. Ciężko wypracowany jego prestiż, wśród ogółu wyznawców, nigdy od niego nie odstępował. Wywołane jego nazwisko przecinało wszelkie dywagacje nawet wtedy, gdy jego zwierzchnik miał zdanie odrębne. Jednym słowem: >Roma locuta, causa finita< - Rzym przemówił, sprawa zamknięta.


Był postacią przewrażliwioną na własnej osobowości. Bezkrytycznie oceniał samego siebie jako jedyną doskonałość, do którego przemawia Jah i tak bezkrytycznie wierzył w swoje posłannictwo, że w ogóle nie dopuszczał do swojej świadomości aby mogło być inaczej. Nie wyobrażał sobie aby ktokolwiek przewyższał go inteligencją. To stało się jego zgubą, nie tyle dla niego samego ile dla Organizacji, której bronił i oddawał wszystko, w tym samego siebie. Nie zdawał sobie sprawy, że ostanie cztery lata 1960-1964, jego pobytu w więzieniu we Wronkach, zaciążyły na Organizacji i to nie dlatego jak mniemał, że z dopustu Jehowy mścił się na nim Szatan bo jego koniec był bliski, lecz dlatego, iż tam został tak rozpracowany wewnętrznie przez SB, że po wyjściu, to właśnie te służby podsuwały mu odpowiedni kierunek działania, lecz on był przekonany, że wypełnia wolę Bożą. Nie miał litości do każdego kto staną na jego drodze. Nie liczył się z czyjąkolwiek zasługą dla Organizacji. Każda niesubordynacja wobec niego i jego wytycznych stawiała delikwenta na straconej pozycji. To „od jego kaprysów zależało”, kto był przez niego w danym momencie przemiennie faworyzowany, lub odrzucany.


Po tzw. odwilży, w roku 1956 z więzienia, oprócz Scheidera, powróciło wielu innych Świadków Jehowy, którzy odsiadywali wyroki zafasowane za działalność konspiracyjną już po 1950 roku. Do tej grupy osób należało przede wszystkim kierownictwo, pierwszego rzutu, którzy rozkręcali działalność tuż po pierwszym szoku. Byli to: - Lorek Jan, Chodara Tadeusz, Cyrański Mieczysław, Szklarzewicz Władysław i inni.


Po wyjściu z więzienia, Scheider ponownie zajmuje się działalnością organizacyjną i przewodzi wyznaniu. Zmienia jedynie sposób zarządzania, które kontynuuje poprzez łączników – kurierów i działaczy składających mu wizyty w domu. Na czym technicznie polegała ta innowacja, nie mam pojęcia. Najprawdopodobniej w tym czasie mieszkał w Łodzi przy ulicy Piotrkowskiej, stąd łatwiejszy mógł być kamuflaż osób kontaktujących się w jego mieszkaniu, ale czy o to chodziło? Do wybranego grona osób zaliczali się Edward Kwiatosz, Czesia Piotrowska Tatarczuk Maria, Kulesza Jerzy, Adach Zygfryd z żoną, Czesław Stojak, Harald Abt, Lutrowski, Wiktor Matajczak (?), Jakub Rejdych, Wydrzyńska i inni. Przyglądając się tej liście zaufanych i wiernych, brakuje tu kogokolwiek z byłego pierwszego kierownictwa wyłonionego po zakazie, którzy w tym najtrudniejszym okresie wzięli odpowiedzialność za Organizację po Scheiderze. Czyżby brak zaufania dla osób, których władza po około trzech lat pracy dość równo potraktowała, rozdzielając wyroki po 12 lat? Zadałem tu wprawdzie pytanie retoryczne, ale pozostawiam to pytanie w zawieszeniu.


Scheider był człowiekiem czynu, więc nie dziwmy się, że w roku 1956, analogicznie jak w roku 1945, prosto z więzienia, prawie bez odpoczynku wchodzi w nurt pracy organizacyjnej. Oczywiście stery władzy natychmiast płynnie trafiły w jego ręce. Czyżby przejęcie kierownictwa było tak mało istotne i samo przez się zrozumiałe, że nie wymaga nawet najmniejszej wzmianki? Wycięto jedno pełne ogniwo z ciągłości tego samego łańcucha i wyrzucono w niebyt, tak po prostu? Ten ciekawy epizod, w moim odczuciu dość istotny, jak dotąd, to –„noc i mgła”. Co znajduje się za tym za(prze)krętem? Jedyne co w tej chwili wiemy to, to, że Scheider trafił w swój żywioł, tam czuł się wyśmienicie, był na czele. Uwierzył w swoje powołanie do misji, którą po raz kolejny otrzymuje od Jehowy. Uwierzył, że wygrywa z Szatanem, którego czas się kończy, prawie widzi już jego koniec, a tam dalej jest już cel jego wędrówki, ale w tej końcówce musi wykonać już ostatnią, ale ważną robotę. Więc ją wykonuje jak może najlepiej, bo jest naprawdę co robić.


Bardzo istotną rzeczą i jak najbardziej zawsze aktualną potrzebą jest tłumaczenie literatury z angielskiego co (podobno) czyni osobiście (?). W tym powyższym zdaniu może istnieć nieścisłość, ponieważ znający osobiście Scheidera, stwierdzają, iż ten nie posiadał znajomości języka angielskiego. (Ponieważ takie stwierdzenie padło, zaczynam spekulować –czy nie wyręczał go w tym dziele Janusz?) Wiele czasu zajmuje mu utrzymywanie korespondencji z centralą i niemieckim biurem strefy. Do rozwiązania należą też sprawy techniczne wydawnictwa. Zachodzi potrzeba zwiększenia nakładu wydawniczego, do czego potrzebne są nowe maszyny drukarskie i odpowiednie tusze drukarskie, papier i wiele innych rzeczy potrzebnych w poligrafii. W wielu sprawach wyręcza go Janusz, ale i tu potrzebne jest każdorazowe omówienie strategii przemieszczania się, kamuflaż w celu zmylenia przeciwnika. Scheider pomimo pewnej odwilży, zdecydowanie przekształcał Organizację do ponownej działalności konspiracyjnej. Wierzył (a przynajmniej nie dążył do zalegalizowania Organizacji), że tylko ten kierunek dla Organizacji jest odpowiedni. Chciał tę Organizację przygotować, aby w razie konieczności, działalność nie ucierpiała, bo liczył się z tym, że on będzie pierwszą zwierzyną łowną. Już w roku 1957 przeszedł na działalność stricte konspiracyjną. Spotkania i narady ze sługami okręgów były zakonspirowane. Osobiście przemieszczał się samochodami prywatnymi, gdzie był dowożony. Rozwiązał siedmioosobowy komitet ciała kierowniczego, a sam osobiście przejął kierownictwo jednoosobowo. Przygotował też awaryjny sposób zarządzania Organizacją. Pierwotne trzy okręgi, zostały poszerzone o dalsze dziewięć, co w sumie podzieliło kraj na 12 okręgów, z tym, że 3 okręgi były super okręgami i do każdego z nich przyłączono po trzy zwykłe okręgi. Na czele każdego z tych trzech super okręgów stał jeden z czterech okręgów jako super sługa. Tym trzem super okręgom przypisano kolejne  cyfry 1, 2, 3. Super sługa, 1-go super okręgu pełnił funkcje Sługi Kraju. Gdyby wpadka nastąpiła w super Okręgu 1, Sługą Kraju zostaje Super Sługa okręgu drugiego. Potem w razie potrzeby 3-go. Spotkałem się też ze stwierdzeniem, przynajmniej tak przekonuje Hak, że ten system „trójkowy” nie był jego oryginalnym pomysłem, ale narzuconym przez centralę, jako „nowe światło”. Hak pisząc:


>Po odwilży w roku 1956 „podziemne biuro Oddziału słusznie spodziewało się raczej gorszych niż lepszych dni w działalności, stąd utrwalenie się aż trzech komitetów (trzeba dodać, że dopiero w tych latach doszło do polski „światło” brooklyńskich ustaleń o „Organizacji” opisanych w Strażnicy z roku 1938 pod tym samym tytułem, co wpłynęło na ustawienie trójkowych komitetów<


Scheider wprowadził też współzawodnictwo i szeroko rozpropagował kuriozalne zobowiązania, a nawet stosowano (o ile to były oryginalne pomysły lokalnych sług), ślubowania w poszukiwaniu nowych głosicieli. Zarządził roczne sprawozdania dla sług obwodów gdyż uważał to za pewną formę osobistej łączności z tymi sługami, oraz mobilizowanie ich do pracy misyjnej. Pragnął aby Organizacja w Polsce pod względem pracy misyjnej była co najmniej na drugim miejscu po USA. Na temat tego wyciskania głosicieli na wszelki możliwy sposób pisałem już nie raz i bardzo dużo, przy innych okazjach więc tu po prostu pominę ten wątek. W swoich przewidywaniach Scheider sięgał daleko w przyszłość i wierzył, w swoją przezorność. Moim zdaniem ta „przezorność” w przypadku reorganizacji okręgów zupełnie go zawiodła i stała się przyczyną wszelkiego zła, które spotkało go w latach 60-tych. Nie przewidział, sytuacji, że w przypadku mianowania przez centralę jednego ze super sług okręgu, „Sługą Kraju”, od tej chwili przy jednoosobowym kierownictwie, jego osoba w określonych warunkach może zostać przesunięta w hierarchii na miejsce podrzędne. Również Knorr z brooklyńskiej centrali pewnie nie przypuszczał, że z tego powodu -zawsze lojalnie oddany Organizacji, Wilhelm L. Scheider nie będzie skłonny pogodzić się z odesłaniem go do pisania pamiętników.


Według danych operacyjnych SB, w latach około 1957, władze robiły wysiłki w celu uregulowania legalności wyznania. Na pewno strona rządowa chciałaby wynegocjować najlepsze warunki dla siebie co jest zupełnie zrozumiałe, ale drzwi do rozmów nie zatrzaskiwano. Jeżeli ktokolwiek pamięta jeszcze ten okres z autopsji, nawet jeżeli nie miał dostępu do wiedzy poufnej wewnątrz Organizacji, może się domyślać dlaczego Scheider nie był skłonny z tej możliwości skorzystać. Był to okres tych tabunów sług wszelkiego asortymentu, nie wiadomo od czego każdy z tych był, tudzież pionierów pełnoczasowych, okresowych, wakacyjnych, czternastodniowych i jednodniowych także. Z werbowanych w wyniku tych kuriozalnych ślubowań, na specjalnie zwoływanych „spotkaniach” na „osobiste zaproszenia” Sług. Wszyscy wieszczyli wszem i wobec koniec zbliżającego się systemu rzeczy. Na palcach dłoni liczono i przekonywano opornych, ile to lat najwyżej pozostało do zagospodarowania dóbr pozostawionych przez tych bałwochwalców, których ciała użyźnią poarmagedonową glebę. Dla bardziej opornych, wielu gorliwych sług było skłonnych poświęcić swoje własne dłonie jako poletka pod kiełkujące kaktusy. Ci przekaziciele tej „dobrej” nowiny, nie wymyślili zbliżającego się milowymi krokami Królestwa Bożego, oni tylko uwierzyli Słudze Bożemu z najwyższego szczebla w kraju w jego przeświadczenie i dobre kontakty z Najwyższym. Ale co najważniejsze, w tę wizję zbliżającego się końca, uwierzył sam pryncypał. Scheider nie był skłonny uznać za równorzędnych partnerów do rozmów na okoliczność rozwiązania legalności Organizacji, on widział w nich tylko Szatana, który jemu, za ich pośrednictwem, jak niegdyś ewangelicznemu Jezusowi rozdawał Królestwa tego Świata. On był niereformowalny.


Na podstawie wypisów operacyjnych SB dowiadujemy się że: aresztowany w Giebułtowie w dniu 21 IV 1960 roku, potem skazany przez sąd wojewódzki dla miasta Łodzi, w dniu 16 XII 1960r. z art.23 24 i 36 mkk na karę 6 lat więzienia. Art. 7 MKK art.23 par.1


                      >–Kto rozpowszechnia lub w celu rozpowszechniania sporządza, przechowuje lub przewozi pisma, druki lub wizerunki, nawołuje do popełnienia zbrodni lub pochwalające zbrodnie, lub, których treść ma pozostać tajemnicą wobec władzy państwowej, mogące wyrządzić istotną szkodę interesom Państwa Polskiego, bądź obniża powagę jego naczelnych organów, podlega karze więzienia na czas nie krótszy od lat. 3 Art. 24 par. 1 –Kto przechowuje pisma, druki lub wizerunki, wymienione w art. 23, podlega karze więzienia do lat 5.  <


W wyniku wniesionej do sądu Najwyższego rewizji, kara została częściowo obniżona do 4 lat. Scheider został zwolniony po odbyciu kary w dniu 21 IV 1964 roku. Nie wiem dlaczego, ale „Rocznik Św. J. 1994” o tym wydarzeniu z życia Scheidera zupełnie milczy. Mam wrażenie, że te cztery lata pobytu w więzieniu nie zupełnie wpisują się w dalszą dość zagmatwaną treść „Rocznika”. Ciekawie przedstawia się opinia o Scheiderze oceniona przez władze więzienne we Wronkach z tego okresu, bo nie odbiega ona od naszych spostrzeżeń. Oto kilka zdań na podstawie spostrzeżeń władzy więziennej, co udało się odczytać z fotokopii zapisów.


                       >Rozmowa z pozycji siły, czy też na podstawie argumentów, nie przynosi żadnych rezultatów. Wszystko ocenia z punktu widzenia wiary i wszystko od tego uzależnia . Scheider jest wierzącym fanatykiem. Jego pomyślność zależy i zawdzięcza Jehowie Bogu. Porównuje się do proroków, a nawet wierzy w możliwość rozmowy z Bogiem.>


21 kwietnia 1964 roku, Scheider powrócił do innej Organizacji, niż ta, którą „przekazał” Romanowi Stawskiemu, zgodnie zresztą z opracowaną przez siebie reorganizacją okręgów. Nie wiem czy ta poniższa kolejność jest prawidłowa, ponieważ ten okres jest trochę zamulony. Jak dotąd nie spotkałem się z jednoznaczną kolejnością przejmowania kierownictwa przez „super kierowników okręgu” W prawdzie w między czasie Stawski, potem prawdopodobnie Brodaczewski, również zaliczyli odsiadkę. Pierwszym po bogu, był teraz „super sługa” trzeciego „super komitetu”, a na jego czele:


                          >(…) „stał pochodzący z Łodzi Aleksander Rutkowski, popularnie zwany Olkiem albo (z uwagi na zakaz działalności) „Andrzejem”. Stało się tak bez względu na fakt, że opuścili już więzienie bracia W. Scheider i E. Kwiatosz. Mimo ich doświadczenia nie zostali zaproszeni do pracy organizacyjnej przez członków III komitetu”.(…) (cytat z „Wierni Jehowie”)<


Nie wiem dlaczego, ale tego powyższego akapitu, pomimo, że pochodzi z WTS-sowskiego źródła, nie zamieszczono w „Roczniku 1994…”, zastępując jakimś enigmatycznym stwierdzeniem, iż powstało jakieś bliżej nieokreślone „zamieszanie”. Właśnie o tym „zamieszaniu”, chciałbym poniżej napisać.


Pozostawmy na razie A Rutkowskiego vel Olka, bo zanim ten znalazł się na placu boju w pojedynku z scheiderowską mentalnością, wcześniej było jeszcze dwóch poprzedników. Brodaczewski jakoś nie zaznaczył się czymś szczególnym w tych bojach i zszedł ze sceny. Wyłomu dokonał Roman lub Romuald (takie imię też się pojawia). Nic dziwnego, że zapisał się w dużej niełasce w obrębie Szajderowców, jeżeli otrzymał ksywę „ten z krzywą brodą”. Z tej brody był rzeczywiście rozpoznawalny, nawet ja osobiście czytając czy pisząc na tym Forum o Romanie, nie zupełnie byłem pewny jego tożsamości, bo Roman, Romanowi nie zawsze był równy i w tamtym czasie mógł kogo innego przedstawiać. Ta jego broda nie była krzywa, jedynie dolna żuchwa była nieco wydłużona do dołu, no ale zawsze rzucała się w oczy i przy odrobinie złośliwości, mogła uchodzić za krzywą. To tyle o brodzie Romana.


Nie trudno domyśleć się przyczyny, dla której Roman w korespondencji z Knorrem zbyt „wyraziście” opisał sylwetkę Scheidera i jego pieczę nad Organizacją. Pewnie główną przyczyną był nagły i dość zauważalny spadek głosicieli w Polsce (wg danych z IPN spadek ten był dość istotny, bo spadł z 80 tysięcy do około 50 tysięcy, przy czym te 50 tysięcy mogły zostać odczytane nie precyzyjnie z uwagi na dość nieczytelną kopię, z której korzystałem). Pewnie Knorr zażądał szczegółowego wyjaśnienia, więc ta lawina musiała ruszyć, a do Brooklynu popłynęły dodatkowo wszystkie dotąd nagromadzone od lat zawieszone w „chmurze” sprawy. Największym problemem dla większości, była działalność konspiracyjna, która w przeciągu czasu dawała się już we znaki. Wszelkie przejawy w kierunku wyjścia z tego stanu, Scheider zdecydowanie odrzucał. Zaczęły się przejawiać i działać oddolne, ledwie dostrzegalne zarysowane struktury, tępione przez Scheidera z całą zaciętością. Odchodzili starzy wypróbowani wartościowi weterani, którzy z dnia na dzień stawali się „wrogami” Organizacji. Knorr nie mógł nie zareagować gdy tej korespondencji z taką treścią przybywało. Przypuszczam, że dalszy ciąg tej samej sprawy w korespondencji z Brooklynem podtrzymał następca Romana, A. Rutkowski -„Olek”. Korespondencja między Olkiem a centralą, musiała mieć dość istotny wpływ na dalszy ciąg wydarzeń, ponieważ jak czytamy w lakonicznym zapisie tego samego dokumentu:


                          >”Ponadto kolejny kierownik organizacyjny A. Rutkowski podczas swoich rządów spowodował, że centrala wypowiedziała się, iż po powrocie z więzienia, Scheider nie będzie pełnił kierowniczej funkcji z polecenia centrali, miał on zająć się leczeniem i napisaniem swoich przeżyć jak również historii Świadków Jehowy w Polsce”.< (cytat pochodzi z fotokopii zasobów IPN)


Zacytowałem ten zapis w pełnym brzmieniu, żeby co do tego nie było żadnej wątpliwości, iż jakiekolwiek posunięcie Olka w stosunku do Scheidera i innych jego zwolenników, było zupełnie poprawne i zgodne z poleceniem i wiedzą Knorra. Przytoczę jeszcze fragment zapisu tej samej sprawy wg M. Bojanowskiego, w celu porównania jak się mają do siebie te dwa zapisy.


                                >„(…)-doszło jesienią 1964 roku do sytuacji, w której zarządzanie organizacją Świadków Jehowy przejął trzeci Komitet Kraju. Na jego czele stał pochodzący z Łodzi Aleksander Rutkowski, popularnie zwany Olkiem albo (z uwagi na zakaz działalności) „Andrzejem”. Stało się tak bez względu na fakt, że opuścili już więzienie bracia W. Scheider i E. Kwiatosz. Mimo ich doświadczenia nie zostali zaproszeni do pracy organizacyjnej przez członków III komitetu.(…),<


M. Bojanowski w swojej apologetycznej rozprawie chcąc usprawiedliwić bezprawne działania swojego umiłowanego brata Scheidera, wypisał szereg bzdur, nie próbując nawet tego logicznie uzasadnić. W tej chwili posiadamy już więcej wiedzy o tym co działo się po powrocie Scheidera. Przede wszystkim M. Bojanowski nie wiedział, że: > Scheider został zwolniony po odbyciu kary w dniu 21 IV 1964 roku.<, a powinien o tym wiedzieć. Nie wiedział, że Olek sprawował swoją funkcje na długo przed zwolnieniem Scheidera, a nie dopiero kilka miesięcy po jego zwolnieniu. Nie wiedział też, że: >” Zaraz po wyjściu z więzienia chcieli się z Scheiderem spotkać takie osobistości jak, - Stawski – Kwiatosz – Abt – Adach, lecz Scheider nie życzył sobie z nimi rozmawiać ponieważ uważał ich za osoby mu nieprzyjazne i przeciwne jego osobie.”<, Nie wiedział, że napisał największą bzdurę jakoby Olek izolował Scheidera od spraw organizacyjnych. Mogę tu zaryzykować stwierdzeniem, że w wyniku zaufania do swojego byłego pryncypała, oraz udzielanej wyjątkowej pomocy i troski, ten w ostatecznym kroku wyrzucił Olka z Organizacji z piętnem zdrajcy na czole.


Nie wiem kto wypowiedział po raz pierwszy bardzo oryginalną maksymę, że jeżeli lubisz pokój, zawsze bądź przygotowany do wojny –czy jakoś tak. Olek znał to powiedzenie, bo nie raz posługiwał się tym zwrotem, ale komentował to w znaczeniu pejoratywnym w odniesieniu do „tego świata” i jego przewrotności szatańskiego zakłamania. Tak też rozumiałem i ja, ponieważ przez myśl mi nie przeszło, aby ta maksyma miałaby jakiekolwiek odniesienie do teokratycznej Organizacji. Pewne symptomy tego zjawiska, mogłem już zauważyć na styku Obwód – Okręg -to prawda, ale próbowałem to samemu sobie wyperswadować, że to sam Szatan podsuwa mi takie spostrzeżenia, aby zachwiać mnie w mojej wierze do Jehowy, a ja z tą Istotą nie miałem zamiaru zadzierać. Nie wiem jak sobie z podobną sytuacją radził Olek, ale jak dowiaduję się z wypowiedzi tych, którzy go znali, ale też z opisów IPN, miał identyczne problemy jak ja -po prostu wierzył w ludzi i tym ludziom ufał. Tego typu cechy charakteru, nie są przydatne nawet w życiu prywatnym, a już na szczeblach zarządzania, nie tylko nie przydatne, ale wręcz szkodliwe. To wiedział Schneider, tej tajemnicy strzegł.


Scheider był chorobliwie zazdrosny o Organizacje w Polsce, ale miał też ciągotki do przewodzenia krajom położonym na Południe i Wschód od Polski. Jako typowy przywódca, przewrażliwiony na punkcie swojej osoby, nie mógł dopuścić, aby ktoś przerósł jego osobowość. Jego niespokojna dusza nie pozwalała mu zapędzić siebie do kąta i żeby cokolwiek działo się bez jego zgody, nawet wtedy gdy jego zwierzchnik Knorr i cała Centrala wskazała gdzie od tej chwili jest jego miejsce. Ale jak biblijny Kore, Scheider nie miał zahamowań, aby wdrożyć swój plan odebrania Olkowi jego prerogatyw.


Po napisaniu tego powyższego odcinka postu, który w całości wpisuje się w pewną logiczną całość, nagle dostrzegam poważny zgrzyt nie pozwalający mi przejść do porządku. Zawsze kiedy łącze te dwie postacie razem, tzn. Scheidera i Olka w różnych konfiguracjach ze sobą, mam poważny dylemat ponieważ, „dziwnym przypadkiem” nie sposób dowiedzieć się, kiedy i w jakich okolicznościach nastąpił tak poważny rozbrat między tymi dwoma dość mocno się wspierającymi braćmi. Wiemy, i to nie jest kwestionowane, że Olek, czyli Aleksander Rutkowski był zawsze pro scheiderowcem. W następnym odcinku, będziemy mogli zauważyć, jak Olek w bardzo wielu przypadkach Wilhelmowi i rodzinie pomagał, czego ten nie odrzucał. Do tego wątku jeszcze wrócę, ponieważ będę chciała przeanalizować co w tej sprawie mówi nam Forumowicz Hak, jak twierdzi, że ten okres zna z autopsji. Ale na razie nie wybiegajmy zbyt daleko do przodu.


CDN
Tytuł: Odp: Na początku był Olek… Zanim rzucę ten „kamień”
Wiadomość wysłana przez: Lebioda w 06 Styczeń, 2016, 03:04
W pierwszej fazie, aby rozpoznać sytuację, postanowił rozmiękczyć przeciwnika, więc „zaufał” kierownictwu, formalnie je popierał, a nawet podszedł odpowiednio /Rutkowskiego/, iż ten podał mu poufne kontakty do centrali, potem nawiązał kontakty za pośrednictwem pewnej -prawdopodobnie siostry z Gdyni, ale już bez wiedzy Olka. Olek wprowadzał go we wszystkie zakamarki działalności organizacyjnej, przewoził go specjalnym samochodem na spotkania i odprawy Sług Okręgowych, brał udział w naradach Krajowych. Gdy Scheider zażyczył sobie z rodziną odpoczywać nad morzem, Olek w trymiga wydał 5 tysięcy złotych i polecił słudze okręgu IIa, Wiceniukowi, przygotować odpowiednie miejsce i lokum dla całej rodziny. Wszystkie koszty z tym związane pokrył Zarząd Krajowy. Scheider waz ze swoją żoną ciągle przemieszczał się do różnych miejscowości pobytu w różnych częściach kraju. Oczywiście transport i wszystkie koszty z tym związane, bez szemrania pokrywał Olek nie podejrzewając tak zacnego i powszechnie szanowanego brata, że ten we wszystkich tych miejscowościach szyje odpowiednie buty dla swojego dobroczyńcy.


Po pierwszej fazie rozmiękczania całego krajowego kierownictwa z Olkiem na czele, w drugiej fazie rozpoczęły się naciski pod względem personalnym, aby przy pomocy tegoż kierownictwa pozbawić się braci niewygodnych Scheiderowi, natomiast dopuścić do decydowania ludzi mu przychylnych. Na indeksie znaleźli się / Lorek –Chodara –Kwiatosz –Stawski-  Szycowie Dębski/. Natomiast mieli otrzymać przywileje i kierownicze stanowiska –Przybysz –Owsianko i inni. Ostatecznie trudno jest się wyznać kogo tak naprawdę Scheider chciałby mieć przy sobie, a kogo pozbyć się raz na zawsze, ponieważ w różnym czasie te „uczucia” przebiegają przemiennie. Roman Stawski, „ten z krzywą brodą”, nie dostępuje do niego, podejrzewa go o współprace z SB, co ma sugerować jego wcześniejsze zwolnienie z więzienia. Zainteresowany jest jego teczką wraz z opinią obecnego zarządu, a gdy Olek przekazał mu ją do wglądu, po zapoznaniu się, utwierdza Olka, żeby się nie przejmował, bo Stawski jest w porządku. Skąd taka nagła zmiana? Natomiast bulwersuje go sprawa niejakiego Wróbla  i żałuje, że go wcześniej nie wykończył, a tym samym ma pretensje do Chodary i Kwiatosza, iż ci nie powinni być nawet sługami. W stosunku do Szklarzewicza, Scheider ma zdanie, że ten nawet nie powinien być pionierem. Podobne stanowiska ma do aktualnego Sługi Okręgu Szyca, ponieważ ten kiedyś występował w obronie Rejdycha. Zmienność w charakterze Scheidera była uciążliwa, bo nigdy nie było wiadomo jak zareaguje w odpowiednim miejscu i chwili, a w wielu przypadkach dezorganizowało zamierzone przedsięwzięcie. Wyznaczał sobie na, które i jakie odprawy chciałby zaszczycić swoją obecnością w związku z czym trzeba było każdorazowo zorganizować zakonspirowany i bezpieczny przejazd. Nie zawsze pobyt na takim spotkaniu zadawalał Scheidera i wtedy dość ostentacyjne oznajmiał, że „nie widzi takiej potrzeby by ich “dzieło” dobrze im się rozwijało(…)”  Ale nie tylko spotkania nie zadawalały Scheidera, on chciał również ingerować w treści takich publikacji jak Strażnice, które są wydawnictwem Centrali, a te jako głos „Niewolnika” nie mogą podlegać jakiejkolwiek ingerencji i cenzurze kogokolwiek. Oto, co dosłownie dowiadujemy się na podstawie donosu tajnego współpracownika, niejakiego „ Władka”:


                           >Notatka 10 VIII 1964 t.w. „Władek”
„Scheider miał zastrzeżenie (do bliżej nie znanej nam publikacji pochodzących z Centrali Brooklyn – dopisek mój)  miał krytyczne uwagi że niektóre artykuły nie są wiernie przetłumaczone, Jego zdaniem, inne artykuły powinny być pomijane – np. dotyczące oglądania filmów w telewizji zwłaszcza przez dzieci i młodzież świadkowską sprawa tańców jedno i drugie, a przede wszystkim tańce prowadzące do zbliżeń ciała co prowadzi i demoralizuje do seksualnych zbliżeń. Olek z uwagami Sheidera  nie zgodził się, tłumacząc, że pomijanie zagadnień publikowanych przez wydawnictwa Brooklynu może odbić się ujemnie wewnątrz organizacji i bić bezpośrednio w kierownictwo, bowiem wydawnictwa zachodnie docierają do wyznawców na adresy prywatne i są dokładnie czytane. Sprawy omawiane z Olkiem bardzo niekorzystnie odbiły się na samopoczucie Scheidera /całą noc nie mógł spać/ (…)” (fragment odpisu dokonany z kopii z zasobów IPN)<


Ponieważ najcenniejsze myśli powstają podczas nieprzespanych nocy, można by dojść do wniosku, że ta noc ostatecznie przesądziła o dalszym losie krajowego Zarządu, którym kierował Olek. Olek miał czelność podważyć myśli człowieka, którego Jehowa bezpośrednio inspiruje. Już nic nie może stanąć na przeszkodzie, bo o jednego sługę kraju jest tu za dużo. Należy obmyślić plan działania i wdrożyć w czyn. Jakimi środkami? To już nie jest ważne, bo cel uświęca środki. Zwycięscy nikt sądził nie będzie, bo zwycięzca zawsze ma rację. Scheider nigdy nie pogodził się z wolą centrali czyli Brooklynu, gdzie zapadła decyzja o odsunięciu go od decydowania nad Organizacją w Polsce. Pewnie nawet sam Knorr nie wyobrażał sobie, że Scheider ma tak duże lobowanie w brooklyńskim mateczniku i dlatego w odpowiednim czasie stać go będzie pokazać Knorrowi gest Kozakiewicza i włos z głowy mu nie spadnie. Nie uprzedzajmy faktów.


W IPN-owskich zapisach spotykamy się z bardzo lakonicznymi wpisami.


                            >„Od daty wyjścia (21 IV 1964 -dopisek mój) z więzienia do grudnia 1965 roku, wymieniony nie pełnił żadnej funkcji organizacyjnej. Od połowy grudnia 1965 roku, przez dalszych kilka miesięcy Scheider kierował akcją przejmowania kierownictwa w Organizacji Świadków Jehowy przez osoby jemu uległe. Do stycznia 1966 roku, kierownictwo sprawował A Rutkowski wraz ze swoimi zwolennikami.” (odpis fragmentu pochodzący z zasobów IPN)


To znaczy, że od 21 IV 1964 do grudnia 1965 –trwało rozpracowywanie Olkowców i zorganizowanie grupy proscheiderowskiej. Sama kulminacja przejęcia władzy prze Scheiderowców trwała w zależności jak kto liczy, około półtora miesiąca. Majstersztyk! Należy jeszcze dodać, że w znacznej mierze, w swojej naiwności, lub dobrej wierze, jeszcze w październiku tego roku uratował Scheidera przed wyrzuceniem z Organizacji osobiście -A. Rutkowski „Olek”. Trzeba być niesamowicie cynicznym, żeby mieć tupet i zaprowadzić na stos swojego dobroczyńcę!


było to takie sobie małe „zamieszanie” jak po latach w „Roczniku Świadków Jehowy 1994 rok”, Brooklyn próbuje wmówić swoim czytelnikom. To był zamach na legalnie sprawującą władzę Organizacji w Polsce z rekomendacji Ciała Kierowniczego reprezentowanego przez samego Prezesa Światowej Korporacji – Świadkowie Jehowy, Prezesa Natana Knorra, wsparte błogosławieństwem Jehowy. Jeżeli wydawcy „Rocznika      1994 podpisują się jako Ciało Kierownicze pod tą publikacją, tym samym wydają o swojej Korporacji bardzo złe świadectwo i o Bogu Jehowie, którego błędy musiał naprawić dopiero W. L. Scheider. Jakie mogło to być małe zamieszanie jeżeli sięgnęło nawet Tronu Bożego?


Zastanawiałem się osobiście długo nad tym, dlaczego Scheider wykonał ten krok pomimo, iż powinien być przekonanym, że jest to wyrażeniem buntu przeciw Teokratycznej Organizacji Bożej. Za taki czyn wyrzuca się z Organizacji i skazuje na wieczny ostracyzm. Nie sposób uwierzyć, ażeby Scheider nie zdawał sobie z tego sprawy. Otóż to. Scheider dążył do aksamitnego przewrotu i tryumfalnego powrotu do sprawowania kierowniczej roli jako „Pierwszego” w kraju, ale chciał dokonać tego rekami Knorra.


Oczywiście,on znał decyzje Knorra dotyczącą pisania pamiętników, ale wiedział też, że Knorr dysponuje na jego temat wieloma zarzutami dotyczącymi zarządzania Organizacją w przeszłości. Scheider znał też postanowienie Knorra, że on nie będzie mógł kierować Organizacją, ani też mieć jakiegokolwiek wpływu na jej zarządzanie teraz, ani nigdy potem. To prawda, ale Scheider wierzył w swoją moc sprawczą. Na podstawie notatek zachowanych w IPN, wynika, że Scheider nigdy nie miał zamiaru odsunąć się od wpływania na Organizację w Polsce. Od samego powrotu z Wronek, wykorzystując podstępnie pomoc samego Olka, zbierał i zwierał swoich zwolenników, a ponadto gromadził wszelkie dowody winy przeciw Olkowi i w tym, bardzo pomocnym okazał się również Harald Apt, pomimo, że ten nie zawsze przynosił mu „zadawalające” wieści w tej sprawie i Scheider mu tego nie zapomniał.


Scheider wierzył w swoją pomyślność i pomoc Jehowy w urzeczywistnieniu swoich zamysłów. Musi tylko osobiście przedstawić swoją „wiarygodną” wersję zarzutów, odrębną niż tę, którą znał Knorr. Przystąpił do działania, wykorzystując sprzyjające warunki polityczne jakie w tym czasie zaistniały w Polsce. Był to okres wyjątkowo sprzyjający dla wszystkich, którzy mieli jakiekolwiek powiązania pro niemieckie, aby mogli otrzymać zezwolenie na wyjazd stały do Niemiec, o tych możliwościach wiedział też Olek z autopsji w swojej rodzinie. Nie wzbudziło to niczyjej konsternacji, gdy w tym czasie rozeszła się wieść, że Scheider poczuł w sobie niemiecką krew i wszczął staranie o wyjazd do Niemiec. Z zapisów jakie się zachowały, dochodzimy jednak do wniosku, że musiał to być blef, z pewnością po to, aby osłabić czujność Olkowców.


Z zachowanych notatek wynika, że rzeczywiście takie starania robił, lecz nie miał zamiaru wyjechać do Niemiec na zawsze jak by to wynikało z krążących pogłosek, lecz chciał wyjechać po to, aby spotkać się Knorrem, a w szczególności przedstawić zebrane przez jego ugrupowanie ciążących na Olku oskarżeń, a wybielić własne. Scheider był pewien, że tylko tą drogą będzie mógł przywrócić dawną przychylność Knorra i tym samym powrócić na stracone stanowisko w Polsce, a być może nie tylko w Polsce, bo miał zamiar „usługiwać” południowej i wschodniej Europie. Nastąpiły jednak komplikacje, które po części były, a przynajmniej mogły być, „dziełem” Knorra i to nie tyle jego działaniem, co raczej zaniechaniem prze niego pewnych działań.


Aby formalnie można było wtedy opuścić ojczyzny łono, potrzebne było zaproszenie, a ponadto opłacenie kosztów podróży w obydwie strony, ale i w jedną też -w dewizach. Z zapisów IPN-u wynika, że takie zaproszenie zostało wysłane, ale wystawcą tego zaproszenia była jakaś instytucja z branży turystycznej czy hotelarskiej, czego władze paszportowe w Polsce nie honorowały, a ponadto potrzebne były dewizy, które zapraszający powinien wysłać na konto Orbisu. W sprawę został włączony rodzony brat Scheidera –Otto, co miałoby sugerować wyjazd o charakterze rodzinnym, ale brat tych dewiz nie posiadał, lub po prostu nie miał zamiaru w tym uczestniczyć. (Udział w tej sprawie brata Otto, jest dość nie jasno sprecyzowany). Ostatecznie rozeszła się wieść, że wyjazd nie może dojść do skutku z powodu tego iż Scheider nie dysponuje taką ilością gotówki. Ta wersja mogłaby mieć swoje uzasadnienie, gdyby nie chodziło o taką osobistość jaką był sam W. L. Scheider.


Z tych powyższych Scheiderowych perturbacji można z całą pewnością wywnioskować, że nie chodziło tu o zwykłe wyemigrowanie do Niemiec z całą rodziną, lecz o zwykły czasowy wyjazd i powrót. To po pierwsze. Po drugie, zastanawiające jest, że organizacja tego wyjazdu była prowadzona nieudolnie od samego początku z zaproszeniem włącznie. Nie posiadamy na tą chwile jeszcze potwierdzonych danych, ale są przesłanki, aby domniemywać, że Ambasada PRL, miała kontakt dyplomatyczny z Brooklynem. Świadczy o tym chociażby to, że przemyt biblii z Polski do ZSRR, został zaniechany na skutek interwencji z Brooklynu, oraz w miarę swobodne poruszanie się specjalnych brooklyńskich emisariuszy o czym wstydliwie teraz się przemilcza. Stąd można wysnuć wniosek, że podróż Scheidera nie byłaby żadnym problemem, a władze polskie chętnie pozbyły by się niewygodnego obywatela, gdyby Knorr tego wyjazdu wyraźnie nie sabotował.


Z jednego z doniesień t. w. „Władka” z którego co prawda nie wszystkie zwroty udaje się odczytać, ale ogólny sens tego zapisu jest taki, że:


                                     >Scheider posiada już skompletowany dokument świadczący przeciwko Olkowi i pomimo, że komisja krajowa z udziałem Mariana B. (Marian B. to jeden z członków komisji do spraw dyscyplinarnych przy zarządzie krajowym - czyżby to był ów Błaszczyk, o którym już wspominałem?), nie dopatrzyła się znamion Olkowego przestępstwa, ale pomimo to, powinna zostać dostarczona do Biura Strefy i że bracia z zagranicy powinni się w to zaangażować. W związku z tym dalszy tok tej sprawy Scheider uzależnia od brata Knorra, który osobiście powinien zaangażować się w podróż Scheidera, bo –(tu ultimatum) inaczej nie zamierza odsunąć się od przejęcia spraw Organizacji. Takie jest stanowisko członków Komitetu Krajowego i zostanie przekazane na piśmie drogą teokratyczną do centrali z akcentem do natychmiastowego postanowienia, w celu bezzwłocznego odsunięcia od sprawowania władzę osobnika, który dopuścił się w przeszłości i nadal popełnia jakieś wykroczenia. <


Tyle można się dowiedzieć z donosu t. w. „Władka”. Jak można się domyśleć, Knorr do pomysłu Scheidera miał pewne obiekcje, a jeżeli mógłby spowodować przybycie jednej zainteresowanej strony, to pewnie i drugą stronę musiałby też zaprosić, a takiej pyskówki Knorr pewnie sobie nie życzył. Powyższe doniesienie wskazywałoby również na bardzo daleko posunięty rozdźwięk i działanie równoległych dwóch komitetów krajowych co pośrednio potwierdzałoby (wg A. Bojanowskiego), że oba Komitety w tym czasie ubiegały się o akceptacje Knorra. Dla scheiderowców, każda chwila zwłoki działała na niekorzyść.


Poczynania scheiderowców w celu przejęcia kontroli nad Organizacją drogą legalnych zabiegów z braku woli i zaangażowania się Knorra, nie powiodły się. Aksamitna rewolucja, w której Scheider nie musiałby brudzić swoich rąk -upadła. Pozostał jeszcze wariat „b” wynikający z „ultimatum”. Scheider po przeliczeniu bitewnych możliwości, doszedł do przekonania, że na gruncie, jego pozycja tu w Polsce, jest przesądzona na jego korzyść, ale miał też zapewne przekonywujące symptomy, działającej „piątej kolumny” w Brooklynie, która w razie czego -postawi się po jego stronie. Aleksander Rutkowski vel „Olek”, musiał zejść pokonany. Nie będę tu szczegółowo pisał dlaczego tak musiało się zakończyć, ponieważ opisałem to już niejednokrotnie. Przypomnę tylko, że (według M. Bojanowskiego) scheiderowcy wypuścili na swoje usprawiedliwienie bajkę o jakimś nigdy nieistniejącym w Organizacji demokratycznym wyborze w wyniku plebiscytu, czy może referendum, w którym podobno większość, wypowiedziała się po stronie Scheidera, co miałoby legitymizować te pozbawione już „aksamitu” poczynania. Potwierdzam to już po raz któryś na tym Forum, że nikt mnie wtedy o zdanie nie pytał, a ponadto, nikt nas (mnie) nie informował o istniejących w tamtym czasie dwóch ośrodkach władzy. Taką sytuacją Knorr mógł poczuć się zdruzgotany, ale jedynie co mógł zrobić, to usankcjonować sytuację i poświęcić Olka jako mniejsze zło. Każda inna próba wyjścia z tego klinczu jaki wytworzyła grupa „Scheiderowców”, groziła poważnym rozłamem całej Organizacji w Polsce, a być może i nie tylko. Olek, jako Aleksander Rutkowski, nie był przyczyną zaistniałej sytuacji, problemem był Wilhelm Leopold Scheider, mający ambicje być pierwszym na czele tejże Organizacji. Skutki jakie spadły na Olka, mogły spaść również na Stawskiego, czy kogokolwiek, kto stanąłby wtedy Scheiderowi na drodze do odzyskania władzy nad całością, dla którego, był to cel sam w sobie.


Główne „zło” pokonane, zdawałoby się, że wreszcie cel jest osiągnięty, Scheiderowcy osiągnęli pełnie władzy nad Organizacją w Polsce. Mozolnie wywalczone dobro, zatryumfowało. Ale nie takiego zwycięstwa oczekiwał Scheider, to nie scheiderowcy mieli przejąć kontrole nad Organizacją, tę kontrolę w założeniach Scheidera, miał przejąć Scheider. Posiadamy trochę informacji jak natychmiast rozpoczął mianowanie sług, przywracał poprzednio odłączonych, przywracał im stanowiska. Obmyślał dość intensywnie kogo należy przygotować do objęcia sługi kraju, ponadto ingerował w zarządzanie nowego kierownictwa. Nie wszystko układało się po myśli głównego inicjatora i zwycięscy, ponieważ wiemy, że na nowo był dość mocno zaangażowany w donosy do Brooklynu na nową władzę, która jego zdaniem również nie spełnia wymogów „teokratycznego zarządzania”.


Na horyzoncie zarysował się całkiem realny, nowy zamach stanu.


Scheider korzystał z wielu adresów, ale też z wielu nadawców jego listów tu w Polsce. W prowadzało to polskie służby w pewną irytację, bo nie wszystkie jego listy mogły być kontrolowane, związku z czym również my posiadamy pewne luki co nie znaczy, że interesujących nas wiadomości jesteśmy pozbawieni. Posiadamy do wglądu np. kopię listu pisanego z USA do: - Drogiego Leopolda. List jest odpowiedzią niejakiego Edwarda na kilka listów napisanych i wysłanych do niego na przełomie 1965/1966 (w pierwszym roku działającej nowej władzy). Nie wiemy kim jest Edward, ale możemy się domyśleć, że należał do wpływowych postaci z kręgu Knorra, a najprawdopodobniej, był „służbowym” ogniwem, a może sekretarzem łączącym terenowych braci z Knorem. Do tegoż Edwarda pisało wielu braci z kręgu Zarządu Krajowego z Polski, ale też Scheider. Scheidera z Edwardem łączyła nie tylko „służbowa” i braterska znajomość, ale też głębsza zażyłość prywatna. Za jego pośrednictwem Scheider dowiadywał się o wszystkich i wszystkim co działo się w Zarządzie Krajowym i kto i co pisał do Knorra na jego temat. Z treści listu wynika, że Edward cenzurował treści listów przeznaczonych do wiadomości Knorra i przekazywał mu tylko te, które uważał, natomiast korespondencję od Scheidera przekazywał bez opóźnień i bez wewnętrznej ingerencji w treść. Poniżej zamieszczam cały list, oto jego treść:


                      >„Drogi Leopoldzie Ten list co mi przysłałeś styczeń 2 – 66 to otrzymałem, ale nie miałem czasu do odpisania i to dobrze, bo dostałem też list od br. Romana i on opisał mi dużo rzeczy o tobie. Pisał mi, że on musiał ratować dzieło przed szatanem, a ty wszystkim kierowałeś i pod twoim nazwiskiem poszło dobrze i on teraz kieruje, bo ty się do tego nie nadajesz gdyż jesteś stary i chory, a on młody i zdrowy, oraz, że zrobiłeś dawniej wiele błędów i szkody. W czasie przejmowania dzieła postąpiłeś nie teokratycznie, demokratycznie od dołu i naruszyłeś zasadę Mat. 18, 15 – 11.
Brat Roman (Stawski - dopisek mój) i br. Zenek (Adach – dopisek mój) są zdania, że z tobą nie będzie można współpracować. To wszystko mi się bardzo nie podoba i jeszcze raz przeczytałem Twój list i myślę, że tymi osobami kierują siły ciemności i oni tylko pragną odpowiedzialnych przywilejów. Napisz nam co o tym sądzisz, a z twoim listem mogę pojechać do Br. Natana. Ty wspominałeś tylko o swoich przeżyciach i z tego sądzimy, że szatan szaleje, to może już nie długo skończy się ta obrzydliwość.
A więc bądź zdrów i niech was Wszechmogący Bóg  Jehowa  Chrystus Pan ma w swojej opiece.
Edward”      (odpis bez poprawek dokonany z kopii z zasobów IPN.- podkreślenie moje)


Scheider nie mógł się pogodzić, że tu w kraju, jego rad już nikt nie słucha, że młode wilki mają już swoją własną wizję Organizacji. Po prostu jest już odstawiony na boczny tor. Czas biegł, a korespondencji pomiędzy Scheiderem, a Brooklynem nie ubywało. Nawet Knorr już niechętnie odpowiadał na ciągłe donosy i utyskiwania, na jakby niebyło, Zarząd Krajowy protegowany przez niego samego, a jak można nawet przypuszczać, Knorr na pewno już tych listów jego nie czytał. Nie wypadało mu nawet powiedzieć wprost co o tych donosach myśli ze względu na Scheiderową przeszłość, ale też miał mu do zarzucenia jego samowole dokonanego przewrotu, za którą musiał już świecić oczami. Poniżej przedstawiam notatkę sporządzoną wprawdzie przez organ SB i można by uznać ją jako szkalującą, gdyby nie to, że sporządzono ją w celach operacyjnych, a ponadto nikt nie obyty w świadkowskim słownictwie, nie potrafiłby sporządzić jej tak oryginalnie. Z notatki wynika, że Scheider napisał co najmniej kilka takich skarg do Brooklynu, a pośrednio dowiadujemy się też jakie donosy pisał na swoich braci z Zarządu Krajowego. Dostaje tylko jedną hurtową odpowiedź. Tej odpowiedzi podjął się Feliks Borys, a śmiem przypuszczać że z polecenia lub prośby Knorra.


                           >Notatka sporządzona przez organa SB

Na podstawie przechwyconego listu  Sporządzoną sierpień 31 1969. F. Borys z Brooklynu informuje  Scheidera, że wie o problemach jakie go trapią.
-Scheider winien pogodzić się z tym co jest. To próba dla Św. Jeh. W Polsce poniewa Jeh. Dopuszcza te nieprzyjemności dla oczyszczenia organizacji
-Stosunek Knorra do Scheidera jest raczej pochlebny i jeżeli tego sam nie mówi to dlatego, że bóg rozstrzygnie sprawę organizacji w Polsce.
-Zaleca pełne zrozumienie oraz wytrwanie, aż bóg wyda sprawiedliwy wyrok  i prosi aby Scheider nie wyrokował i utyskiwał. Bóg najlepiej troszczy się o swoją organizację i czas zrobi swoje.
-Centrala wie również że w Polsce są osoby nie powołane przez centrale na  stanowiskach, lecz pozostawieni będą do określonego czasu, aby starali się wzmocnić organizację.
-Jednostki nie są organizacją, lecz mogą w niej przebywać, lecz nie starajmy się ich usunąć – Jeh. Zrobi  to sam.
Konkluzja:
1 Z powyższej treści wynika, że Scheider przesłał przez kogoś do Borysa, w której wyraził swoje niezadowolenie odnośnie określonych osób z obecnego kierownictwa i sugeruje ich usunięcie.
2-Opinie organizacji jednoznacznie dążą do neutralizacji rozłamowych zamiarów Scheidera. (podkreślenie –moje)
3-Używane cytaty z biblii sprowadzają się do tego, że druga osoba mianowicie /Dawid/ nie mścił się na poprzednio mianowanych /Saul/ choć dążył do zgładzenia Dawida.
1-10 -1969 roku Scheider informuje Borysa, że jest zadowolony z opinii Knorra, przypuszcza iż podobnie jak do niego zostało skierowane do obecnego kierownictwa organizacji, ponieważ zauważył zmianę na lepsze.
Notatkę sporządził -M. Furmaniak (odpis dokonany z kopii z zasobów IPN)<


Uważam, że nie tyle treść listu ile sam jego autor -Feliks Borys, spowodował, że Scheider przyjął wszystkie uwagi, za godne zaufania. Następny rozłam autorstwa Scheidera został unieszkodliwiony w zarodku. Na pewno wpłynęła bardzo stonowana treść listu, ale też obozowa zażyłość dwóch zaprzyjaźnionych dusz. Resztkę jego niespokojnego charakteru, wyciszyła biologia. Jego romantyczna wyobraźnia tkwiąca od urodzenia przynależna epoce jego młodości, nie opuściła go przez całe jego życie. On łamał to, czego mickiewiczowskim zawołaniem rozum złamać nie zdołał, cierpiał –bo wpisał to w swoją życiową dewizę. W pewnym okresie znalazł ten wymarzony dla siebie ideał, a potem temu ideałowi poświęcił samego siebie. Organizacja stała się jego ideałem i celem. Wreszcie uwierzył w swoje posłannictwo i w pewność, że jest narzędziem w rękach samego Boga Jehowy, i że tylko z Jego poręki kieruje Organizacją w Polsce. Uwierzył w bliskość końca tego „systemu rzeczy”, i że to on tę Organizację, jak Mojżesz przez Morze Czerwone, przeprowadzi ją bezpiecznie przez zakusy Szatana, a potem przez Armagedon.


Nie mógł zrozumieć, a nawet sobie wyobrazić, że jeszcze przed samym Armagedonem, przyjdą nowi, którzy odbiorą, ba -wyrwą mu tę buławę z rąk. Tych nowych również wpisał w szeregi zakusów Szatana, z którymi toczył walkę, bo oni tę jego archaiczną Organizację przestawiali na inny bardziej nowoczesny tor.


Cokolwiek by nie powiedzieć lub napisać o dokonanym zamachu, był to punkt zwrotny. Coś się skończyło, coś się zaczęło. Od tego momentu, Organizacja w Polsce nie była już taka sama jak przedtem. Powrót Scheidera na jeleniogórskim spotkaniu, był jego tryumfem, ale też końcem jego epoki. To spotkanie było cezurą kończącą pewien etap Organizacji, w której nazwisko Scheider, przestało elektryzować. Nie wiemy (ja nie wiem) czy pamiętniki zostały napisane i w czyjej znajdują się dyspozycji i czy w ogóle będziemy mieć jakikolwiek do nich wgląd


Organizacja wyszła w prawdzie na pewną prostą, ale po drodze nie pozbierała nawet rannych nie mówiąc już o pochówku poległych. Takie zachowanie nie jest pierwszyzną, w Organizacji to jest normą

CDN

Tytuł: Odp: Na początku był Olek… Zanim rzucę ten „kamień”
Wiadomość wysłana przez: Lebioda w 06 Styczeń, 2016, 03:18
Wydawałoby się, że o tym uduchowionym, niepokonanym człowieku, nic więcej napisać już nie można, bo ubezwłasnowolniony przez samego Knorra, Scheider wyczerpał już swoje witalne możliwości. Nie wiemy czy, i na ile, ten list Feliksa Borysa uspokoił jego ponowne bojowe zapędy, bo ja jestem pod wrażeniem jego własnego fenomenu i możliwości. Powiedziałbym, że jest w nim, a raczej było coś z legendarnego Syzyfa, gdy to coś wtrącało go w przepaść prawie nie do wyjścia, a potem jakby nadludzkim wysiłkiem powraca, aby od nowa toczyć ten swój kamień na szczyt skały. Wraca zawsze do swojej pierwotnej postaci i jak ten legendarny Feniks, potrafił odrodzić się z popiołu. Charakterystyczne dla tych dwóch legendarnych postaci jest to, że Scheider jest jakby ich uosobieniem –po trudnym osiągnięciu ostatecznego sukcesu, wraca do początkowego wyjścia.


Cokolwiek by można o Sheiderze powiedzieć i jak go ocenić, zawsze miał wolę walki i pomimo porażek, zawsze zwyciężał. Można postawić mu zarzut, że walczył nie czysto, że nie liczył się z ofiarami. Tak to prawda, ale sam też porządnie obrywał i często te swoje rany lizał. Wojna nie jest czystym zajęciem. Żołnierz tylko na paradzie zwycięstwa wygląda efektownie, a szczególnie generał, dumnie trzymający swoją buławę w ręku. Jakby nie było, ten ostatni zryw przełomu lat 1965 / 1966 nazwałem „majstersztykiem”, no i co by nie powiedzieć, takim był.


W miarę moich możliwości, chciałem podjąć się analizy tego spektakularnego zwycięstwa. Ja zadałem sobie pytanie: -jak to było możliwe, że schorowany i wycieńczony ostatnią czteroletnią odsiadką, wystawił wszystkich **** do wiatru, a szczególnie służby bezpieczeństwa, które właściwie wiedziały o nim prawie wszystko, nawet słyszały jego oddech podczas snu. Piszę warunkowo „prawie wszystko”, to znaczy, że nie wszystko i to „nie wszystko”, zadecydowało o ostatecznym jego zwycięstwie. Nasz wielki klasyk, były prezydent L. Wałęsa, powiedziałby, że potrafił ograć wszystkich, ale zaraz by dodał: -bo miałem asa w rękawie. W żargonie karciarzy, znaczy to tyle, że ktoś gra nie czysto. Zastanawiałem się jakiego to asa w rękawie w tym przypadku posiadał Scheider.


Na trop naprowadziła mnie lektura książki autorki Alexandry Richie „Warszaw 1944” (proszę nie mylić z „Obłęd 44”) dotyczącej wprawdzie powstania warszawskiego, którą to książkę wyjątkowo polecam, jako oddającą rzeczywistą, bez bohaterskich upiększeń hekatombę stolicy. Mnie zainteresował inny jakby oderwany od tragedii warszawskiego powstania, wątek znany w historii II wojny światowej pod nazwą „Operacja Bagration”. Co ma wspólnego Powstanie Warszawskie z Operacją Bagration, bardzo szczegółowo o tym pisze autorka wspomnianej książki.


Nie mam zamiaru opisywać na czym technicznie polegał fenomen „Operacji Bagration”, mnie interesuje filozofia myślenia dowódców obydwu przeciwnych stron frontu. Stalinowski generał Rokossowski, bo to on był autorem przełamania wschodniego frontu i wykonał ten zwycięski manewr, tylko dlatego, że utwierdził niemieckie dowództwo, iż też myśli „logicznie”, w związku z czym przerwał front w miejscu, w którym zgodnie z logiką nie powinno się tego w tym miejscu wykonać. Bardzo w to wątpię, że Scheider zaczerpną tej wiedzy z tamtego militarnego doświadczenia, ale mam przeświadczenie, iż to raczej przeciwnicy byli błędnie przekonani o jego konsekwentnej wierności swoim ideałom, a dodatkowo Scheider podświadomie wszystkich podtrzymywał w tym przekonaniu.


Dekada lat 60-tych ub. wieku, była najtrudniejszym okresem w dziejach Organizacji w Polsce. Pełne sześć lat zakazu lat 50-tych, było proste i zrozumiałe dla każdego gdzie jest wróg, a gdzie przyjaciel. Rok 1956 zapoczątkował już pewną nową epokę, lecz czy lepszą? Trudno powiedzieć, ale na pewno inną. Ja powiedziałbym: -ni to wojny, ni to pokoju. Taki stan jest najgorszy dla dowództwa i żołnierzy ponieważ żołnierzy to demoralizuje, a dowództwo się rozpija.


W takim mniej więcej stanie znalazła się Organizacja, a szczególnie jej dowództwo na najwyższym szczeblu zarządzania. Dodatkowo, z frontowego awansu, pozostało wielu generałów, każdy z nich posiadał buławę upoważniającą do sprawowania władzy, a stanowisko do objęcia było tylko jedno. Jest to typowy stan rzeczy, gdyż jest to sytuacja, gdy wszyscy są przeciwko wszystkim. Tworzą się koterie w celu pogrążenia aktualnie sprawującego władzę, po to tylko, aby utworzyć następną, gdy „nasi” tej władzy nie osiągną. Taka mniej więcej sytuacja wytworzyła się na przełomie lat 1964/66, gdy do gry dokooptował główny gracz –Scheider, a ja przypuszczam, że ten stan w tym czasie, rozpalił się do czerwoności. Początki tego wrzenia rozpoczęły się co najmniej pięć lat wcześniej. Na tę myśl naprowadza mnie dość obszerne opracowanie operacyjne SB na podstawie donosów „Władka”, ale nie tylko. Poniżej zamieszczam tylko fragment pewnej całości, który z pewną trudnością udało mi się odczytać ( co można zauważyć podczas czytania), ale sens jest w miarę zrozumiały:


                                                 >W fotokopii /P1110976/ można odczytać taki fragment:
W między czasie do Scheidera dochodziły, różne plotki, złe opinie o ówczesnym Kierownictwie. Do tych sprowadzili Scheidera … nabrał przekonania i sam na własną rękę pojeździć po terenie. Uczestniczył w odprawach niższego szczebla. Spotkał się ze starymi terenowymi wyłączonymi oraz „pokrzywdzonymi” odsuniętymi od wpływów prac Komitetu kierowanego przez Rutkowskiego. Wydał na własną rękę dyspozycję i (zarekomendował) (?) pojednanie się z Kwiatoszem, Abtem, Stawskim, Koniecznym (?), Adachem (podkreślenie moje) i stworzył opozycję przeciwników ówczesnego Kierownictwa. Na przełomie 65/66 dokonał oddolnego przejęcia władzy w Organizacji przez swoich ludzi.

Na ręce ówczesnego Komitetu Kraju i Scheidera przyszły dwa /prawdopodobnie/ jednobrzmiące listy, w których w imieniu Knorra, przewodniczący Stefy w Wiesbaden Willi Pohl przekazuje wyrazy współczucia (dla Scheidera) i prośbę, aby zajął się leczeniem oraz opracowaniem dot. Organizacji w Polsce.

„Władek” informuje, że list dotarł przez (umyślnego) turystę z Francji 10 VII 64.
(odpis dokonany z zasobów IPN)<


Z ostatniego akapitu wynika, że Brooklyn i Wiesbaden wyraźnie dążą do uspokojenia zaistniałego wrzenia. Z dalszej lektury tego opracowania wynika, że Scheider przyjął jako gest dobrej woli to powyższe podejście Knorra i w takim geście też mu podziękował, natomiast nieznane jest stanowisko Olka, czego nie udaje się odczytać. Takie stanowisko Scheidera, musiało uspokoić oba ośrodki w USA i Niemczech. Był to ewidentny podstęp Scheidera. Nikomu z tych ośrodków (a i w Polsce też, odpowiednie sygnały przemycone zostały również do Wydziału IV Służby Bezpieczeństwa), nie przyszłoby do głowy, aby Scheider sprzeniewierzył się swoim zasadom i wystąpił przeciwko „władzy” ustanowionej przez samego Jehowę.


„Operacja Bagration”, w teokratycznym wydaniu powiodła się, ale nie do końca po myśli na miarę marzeń głównego autora tego przedsięwzięcia. Brooklyn go nie pochwalił, a na otarcie łez otrzymał tylko honorowe zwierzchnictwo bez pełnomocnictw do wywierania jakichkolwiek nacisków na ustanowione władze przez Brooklyn. Nie po to, w tej bitwie odsuwał Olka od władzy, aby wszystko pozostało jak przedtem. Wprawdzie pokonał Olka, jednak dotychczasowi jego sprzymierzeńcy stanęli mu w poprzek drogi. Powstały nowe koterie, ruszyły z obydwu stron oskarżające się na wzajem listy do Brooklynu i Wiesbaden, a Scheiderowi zamarzył się nowy zamach stanu.


Co by o tym zamachu powiedzieć, czy nie powiedzieć, władze SB, poniosły też poważny uszczerbek, ponieważ przyszło odbudowywać nową kadrę t. w. W prawdzie podstawowy trzon tej kadry pozostał, a Scheider z tej strony znalazł się w poważnych tarapatach, ponieważ poważnie rozważano możliwość użycia przeciw niemu i jego najbliższych, zgromadzonych materiałów, które były odłożone na odpowiedni czas. Służby Bezpieczeństwa nie byłyby sobą, gdyby nie korzystały z każdej nadarzającej się sposobności, aby poznać każdy szczegół z jego życia i rodziny. Nie robiono też z tego tajemnicy w jakim celu gromadzono te materiały, oficerowie operacyjni rozważali nie tyle czy, ale kiedy ich użyć. To mogło stać się w każdej chwili. Z tych materiałów w tej pracy, a pewnie i w innej nie będę korzystał, a jeżeli wspominam, to tylko dlatego, że chcę uzmysłowić jak blisko były usadowione służby specjalne wokół Scheidera i jego rodziny, których pomimo swojej „przenikliwości” on ich tu nie dostrzegał.


Nie wiemy w jakiej kondycji duchowej i psychicznej doczekał swoich dni, z Wikipedii, a nie w roczniku Świadków Jehowy 1994, doczytujemy się, że zmarł 19 sierpnia 1971 roku. Nie oceniam Scheidera, nie stawiam kropki nad „i”. Starałem się pokazać tylko Scheidera jako człowieka i jak meandry jego osoby, wpływały na losy Organizacji Świadków Jehowy w Polsce. Ta Wielka postać  nr 1  w Polsce, wymaga gruntowniejszego i obszerniejszego opracowania. Materiały z których korzystałem są mimo wszystko jednostronne i jemu nie przychylne, stąd i mój opis przyznaję, mógł być nie zawsze odpowiednio rzetelny. Obawiam się z pewną dozą pewności, że nigdy nie poznamy wszystkich meandrów jego osobowości, ponieważ tak naprawdę Organizacji na tym nie zależy chociażby dla ich własnych nawet apologetycznych potrzeb, a szkoda, bo wspólnie moglibyśmy dokonać w miarę obiektywny obraz tej dość burzliwej epoki.



Żywy człowiek nie jest towarem, którego można położyć na półce i sięgnąć po niego dopiero wtedy gdy jest potrzebny. Odrzucanie weteranów, a stawianie na nowy narybek, stał się zasadniczą strategią w Organizacji. To prawda, weteran nie jest podatny na zastraszanie go i nie pozwala się postawić w szeregu do musztry razem z rekrutami.  Aby nie „demoralizować” nowo pozyskanych głosicieli, Organizacja woli się takich starych „badoli” pozbywać. Niema to większego znaczenia w warunkach w miarę poprawnie rządzonego państwa politycznego. W warunkach totalitaryzmu w jakim swego czasu znalazła się również Polska, taki rodzaj zarządzania teokratycznego w Organizacji, może zostać skierowany przeciw jej samej, tym bardziej, że Organizacji nie strzegą legiony walecznych aniołów, jak wmawiano to nam, a my wierzyliśmy w jej mądrość, roztropność, nieskazitelność i anielską ochronę. Tymczasem, ani się spostrzegliśmy, gdy w takich ekstremalnych warunkach, w pewnym okresie w Polsce, Służby Specjalne przejęły znaczną kontrolę wewnątrz Organizacji, zanim którykolwiek niebiański legionista zdążył wyciągnąć miecz z pochwy i pomimo, że naczelnym wodzem tej niezwyciężonej „Armii”, był królujący od 1914 roku sam Jezus Chrystus. Taka jest geneza przyczynowo skutkowa tych służb o czym już pisałem. W okolicy Komitetu Krajowego i działających okręgów naliczyłem około dziewięciu tajnych współpracowników, znane są też ich pseudonimy. Oto zaledwie kilka z nich: - AGAMEMNON Władek, Kalinowski, Marian, Wacek, Amigo, Sokół, Kaflarz, Kłos…


W materiałach IPN-u jest mnóstwo zapisów mających charakter donosów do komórek SB. Trzeba przyznać, że materiał przekazywany przez tajnych współpracowników do dyspozycji ich prowadzących oficerów operacyjnych, był wyjątkowo rzetelny, dokładny, a co najważniejsze, to ci t. w., byli dobrze obeznani ze świadkowską atmosferą panującą wewnątrz Organizacji, potrafili się w niej poruszać nie zdradzając swojej dodatkowej działalności. Zwroty jakimi się posługują w pisanych donosach, wskazują na ich nabyte długoletnie doświadczenie i staż w Organizacji. Tych cech nie można nabyć nawet na rocznym kursie, czego wyjątkowo zdolni kursanci mogliby stanąć na wysokości zadania, ale żeby znaleźć się w gronie pracowników okręgu czy Komitetu Kraju, nie mogli przyjść z nikąd. Do tak wysokich szczebli, prowadziła droga po przez pewne stopnie stażu na różnych stanowiskach sług.  To z tych szczebli kariery teokratycznej, swoimi mackami zdejmował Szatan  odpowiednich ludzi, aby zatrudnić ich do własnych niecnych celów.


Można się jedynie zastanawiać nad tym, co spowodowało, iż ludzie z tak wysokiego szczebla byli skłonni tak radykalnie zmienić swój stosunek do Organizacji. Organizacja to wie i potrafi też przekonująco swoim wiernym wyjaśnić, ale my nie będziemy się zagłębiać w tę „wiedzę”. Nie wykluczam, że wielu znalazło się w sytuacji, przeciwko, którym SB użyło normalnego szantażu, ale mam też przeświadczenie, że wielu robiło też ze zwykłego ludzkiego odegrania się, ale też z przyczyn zupełnie prozaicznych, przewartościowali swój stosunek do Organizacji właśnie dlatego, że z takiej wysokości widać więcej, czego przedtem nie dostrzegali. Cokolwiek byłoby przyczyną, „dzięki” (jeżeli to słowo tu użyte jest właściwe), tym donosom, możemy poznać wnętrze tej Organizacji, którą podgryzał robak pozostawiając po przeżarciu zdrowej tkanki, toksyczną substancję. Użyłem tu tej „tajemniczej” toksycznej pozostałości nie bez kozery. Tą toksyczną substancją jako motto, przekonywał nas Scheider w schyłkowych latach 1950-tych we wszystkich zborach, poprzez krążące wykłady, jak skutecznie używając antytoksyny obronić się przed zatruciem. Ta toksyczna substancja już w tamtym czasie rozpoczęła swoją niszczącą funkcję, tylko kto z nas wtedy znał sens tej aluzji. Dopiero dzisiaj uzmysławiam sobie, że rok 1956 zapoczątkował to, co dopiero miało nastąpić, a antytoksyczna substancja produkcji samego Scheidera stała się nieskuteczna wobec nowoczesnej „toksyny życia”, która po przekształceniu w wyspecjalizowany „herbicyd”, nieodwracalnie zniszczyła siłę kiełkowania nasion kaktusów zasianych na dłoniach co niektórych hodowców tych sukulentów na tych specyficznych osobistych poletkach.


Przeciągająca się działalność konspiracyjna dawała się porządnie we znaki. Dla wielu, straszak jakim był bliski Armagedon przestał już oddziaływać mobilizująco, wielu chciało już żyć normalnie, założyć rodzinę, mieszkać we swoim własnym mieszkaniu, po prostu korzystać z życia teraźniejszego, takiego z jakiego korzystają wszyscy dookoła. Wielu miało też własne aspiracje życiowe a utrzymujący się stan, stawał w poprzek tym marzeniom. Tych przyczyn, marzeń i oczekiwań, mogło być o wiele więcej niż te, które powyżej wymieniłem. Zbiegły się tu sprzeczności starego pokolenia romantyków mających swoje życie już za sobą, których wyrazistym przedstawicielem był W. L. Scheider, oraz młode pokolenie wilków, których przedstawicielami byli „Roman” i „Olek”. Pomiędzy tymi różniącymi się pokoleniami przebiegała wyraźna linia podziału. To drugie pokolenie, to przede wszystkim dzieci wojny, których życie, aby przeżyć chociażby o jeden dzień dłużej, przebiegało w ciągłej, mniej czy bardziej doskwierającej wojennej konspiracji. Zgodzili(śmy) się na jeszcze jeden wybryk Szatana, jeżeli jak nas zapewniano, miał to być już ostatni jego „wyczyn”. Z euforią poszli(śmy) w „teren”. Karmili(śmy) się przeciekami nowojorskich kongresów skąd płynęły słowa pociechy i nadziei na zbliżającą się milowymi krokami ostatnią wojnę Goga z Magog, która miała rozstrzygnąć ostateczne zwycięstwo „Dobra” nad „Złem”. Kazano nam zakładać okulary ducha i preparować wg podanych recept „maść” na oczy, aby to zobaczyć (nic tu nie zmyślam, takie „recepty ducha” krążyły wśród wykładowców podtrzymujących braci na duchu -ja byłem jednym z nich). Wiara nasza uzbrojona w te kolorowe „szkła” i „maść” ducha, kazała nam widzieć koniec tego teraźniejszego systemu rzeczy. O dziwo! Myśmy tymi oczami ducha widzieli te tłumy ludzi dążących do góry Syjonu.


Czas biegł, a obrazki, zdjęcia i kolorowe filmy z nowojorskich kongresów wyświetlane dla wybrańców w zakonspirowanych pomieszczeniach, stawały się tylko złudną nadzieją, zazdroszcząc szczęśliwcom z za Oceanu, co bardziej zaostrzało apetyt na wyjście z tej cholernej konspiracji. Decydentom przewijającym się w kręgach zarządzania Organizacją, z tej wysokości bardziej doskwierała konspiracja. Niektórzy mieli już za sobą jedną dekadę lat, a zapowiadała się druga bez wyraźnego końca. Wielu z tych było poszukiwanych listami gończymi. Zwykły powrót do domu nie wszystkim rozwiązywał problem. Potrzebne było zameldowanie, dowód osobisty, oraz uregulowany stosunek do służby wojskowej. Aby przebrnąć przez tą procedurę, trzeba było oficerowi śledczemu powiedzieć trochę więcej niż by się chciało, a nie każdego było stać iść do p******dla na kilka lat. Na kark wchodziła już trzydziestka, bez domu, rodziny i żadnej perspektywy na przyszłość. Nie byłeś Scheiderem żebyś mógł liczyć na paczki PKO z zagranicy, a tobie pozostała tylko alternatywa, pozostać do końca swoich dni utrzymankiem swojej gorliwej w prawdzie żony jeżeli taką znajdziesz, ale jak miałbyś taki związek zalegalizować bez dokumentu tożsamości? Na kocią łapę? Wywaliliby ciebie na zbity pysk! Jeżeli teraz nie spojrzysz realnie, nie podejmiesz żadnej pracy zarobkowej, bo na Armagedon i Królestwo Boże, wielu z tych (z nas) przestało już liczyć, a jeżeli mogli jeszcze na kogoś lub na coś liczyć, to tylko na warunki postawione przez oficera śledczego MO. Nie wiadomo ile czasu trwał kontrakt, ale taki cyrograf musiał podpisać. To była tragedia tych ludzi, ale też przepustka do normalności. Ile musiał przemóc w sobie, żeby wziąć na siebie to brzemię t. w., bo z tym odium przyszło mu żyć już zawsze. Pocieszające w tym jest tylko to, że nie były to jakieś pojedyncze przypadki, ale jak można się przekonać, było to całkiem liczne grono.


Nie jest to pocieszeniem, ale tych t. w. wyprodukowała kochająca swoje dzieci -Matka Organizacja, poprzez swój konserwatyzm, nieugiętość i ciągłe powoływanie się na biblijnego Daniela w jaskini lwów, który to wątek może być piękną fabułą na przygodowy scenariusz filmowy, ale nigdy na dewizę życiową. Wielu już to zrozumiało. Zbyt późno wprawdzie, dlatego ich tragedia była większa. Przezorna Matka Organizacja poprzez CK w Brooklynie, ani mający kontakt z Jah Scheider, tu w Polsce, jakiegokolwiek scenariusza wyjścia z impasu nie przewidywali. Z jaką łatwością pozbywali się tych ludzi, wyrzucali z Organizacji z piętnem zdrajcy na czole nawet wtedy, gdy ci chcieli tej Organizacji przypiąć tylko ludzką twarz.


Na styku władza – Organizacja, powstawały pęknięcia na skutek czego, po jednej i drugiej stronie, zarysowały się pewne płaszczyzny, jeżeli jeszcze nie porozumienia, to przynajmniej przecieki dialogu. Przez te pęknięte szczeliny dla obydwu stron, zostały wyżłobione kanały prze które przepływały informacje interesujące obydwie strony. Nie oznacza to, że po obydwu stronach nie było zachowawczych twardogłowych zwolenników starych porządków. Po obydwu stronach ścierały się bronione poglądy, które na swój sposób były dla nich racjonalne.


Żeby na polu dialogu mieć lepszą pozycję, trzeba znać przeciwnika. Organizacja miała przeciwnika słabo rozpoznanego, zresztą na swoje własne życzenie. Przy takim kierownictwie jakim w tych warunkach okazał się Scheider i jego grupa, ścigająca na oślep każdy przejaw zbliżenia się do przeciwnika, a na domiar złego, przylepiano miano zdrajcy nawet wtedy, gdy taki kontakt przynosił wymierne korzyści dla Organizacji. Poniżej cytat z donosu t. w. „kłosa”:


„Informacji o zamierzeniach Milicji dla św. Jehowy udziela maszynistka zatrudniona w Milicji, która spotyka się z "Waldemarem". Wymieniona jest panną i sympatyzuje ze św. Jehowy. Ponadto sympatyzuje ze Św. Jehowy pracownik Prokuratury zam. przy ul. Okopowej w domu razem z Julią Grudzińską. Wym. rozmawiał z "Olkiem" po wsypie u ;Miazgi. Udziela on różnych informacji dla Św. Jehowy przez Julię. Wyraził się, że odrzuca protokóły rewizji przeprowadzonej przez MO, przedstawianych do. zatwierdzeń la. Również w Warszawie żona jakiegoś Ministra jest Św. Jehowy i dostarcza wiadomości do Centralnego Ośrodka Św. Jehowy - konkretnie nazwisko Scheidera. Świadkiem Jehowy jest również żona jakiegoś wysokiego oficera-MO. kpt. - płk. -komendanta, która udzielała i udziela informacji Chodarze”.


Podobne kontakty nie były czymś  zdrożnym w najgorszym okresie  lat 1950 – 1956. Nie były to jeszcze jaskółki czyniące wiosnę, ale szczerby w murze powstawały, często ratowały ludzi (braci) z opresji. W późniejszym czasie w tych przypadkach zbierano wybiórczo „dowody” winy przeciw Olkowi, właśnie ten przykład rozmowy Olka z prokuratorem wg M. Bojanowskiego pokazano jako istotny dowód jego zdrady. Zarzut zdrady w pewnym okresie, w czym szczególnie oscylował Scheider, stał się tak nagminny, że wielu co ambitniejszych sług szczebla okręgowego, było skłonnych zejść z terenu, aby nie przyszyto mu tej haniebniej łatki.


Pozwoliłem sobie na ten przydługi opis sytuacji przyczynowo skutkowej panującej w Organizacji w tamtych latach ub. wieku, aby pokazać  jak doszło do tego, że każdy szczebel drabiny w Organizacji, osadzony był przez t. w.. Na każdym szczeblu znajdował się co najmniej jeden bardzo zaufany brat mający dostęp do najdrobniejszych szczegółów chronionych tajemnicą. Teraz trzeba powiedzieć to wyraźnie: -byli to bracia najwierniejsi z wiernych, którym ufał Scheider. Największym niebezpieczeństwem dla Scheidera i Organizacji, był właśnie Scheider! Przez ostatnie cztery lata pobytu we Wronkach, Scheider został poddany wszechstronnemu rozpracowaniu jego osobowości. Poznano jego słabości, które mogły być bardziej skuteczne w rozkładaniu Organizacji, niż schorowanego zamykać w więzieniu dodająca mu splendoru męczennika. Władze znały dokładnie wszystkie miejsca jego pobytu zwane inaczej melinami. Znały dokładnie daty i docelowe miejsca jego przemieszczania się, tudzież środki dowozu (w wielu przypadkach ci przewoźnicy byli t. w) na spotkania organizacyjne, nawet cel i program tych spotkań, w tym –przebieg spotkania, nie stanowił żadnej tajemnicy. Zadaniem t. w. było odpowiednio ustawić swojego podopiecznego, aby ten wykonał ruchy opracowane przez oficerów operacyjnych. O różnych irracjonalnych zachowaniach Scheidera w stosunku do niektórych jemu oddanych braciach i sługach, opowiadałem już wyżej, więc nie będę wracał, mogę tylko przyjąć, iż były to kierunki zaplanowane przez oficerów SB, aby te zamieszania wychodziły od niego samego. Scheider dał się wciągać w te gierki ponieważ t. w. udawali usłużnych mu braci, nie kwestionowali jego zasług, wręcz je podkreślano jako jedynie słuszne, na co był szczególnie wyczulony. Dlatego im powierzał swoje zamierzenia, i im ufał.


Władze, które tak silnie zakotwiczyły się w samym kierownictwie, nie starały się tego kierownictwa likwidować. Władzom zależało, aby wiedzieć co się wewnątrz dzieje i jaki jest trend do samego procesu legalizacji, a jeżeli był problem, to tylko ten, który skład Zarządu Krajowego jest bardziej skłonny iść w tym kierunku. Na tym etapie władze nie były wstanie postawić wniosku, które kierownictwo jest bardzie podatne na pójście w kierunku legalizacji –Olek, czy Stawski. Można tylko powiedzieć z całą stanowczością. że i Olek, i Stawski, byli jednakowo inwigilowani, i mieli swoich „własnych” t. w.. Władze były zdeterminowane, aby ten proces ruszył i można by się nawet domyślać, że władze były na tyle „silne”, iż mogłyby nawet „pomóc” odpowiednio „wybrać” w zarządzie kogo by należało. Powyższe zdanie jest tylko moim domysłem, ale ma to swoje uzasadnienie w tym, że polskie Służby Wewnętrzne szukały poprzez polską Ambasadę w USA dojścia do brooklyńskiej Organizacji, celem omówienia problemu zalegalizowania działalności w Polsce i wyselekcjonować ewentualnego polskiego negocjatora, czy grupę negocjatorów, z wyłączeniem z rozmów, oczywiście samego konserwatysty Scheidera, który dla obydwu stron był tamującą poprzeczką.


KONIEC  „Nowych Świateł”

Tytuł: Odp: Na początku był Olek… Zanim rzucę ten „kamień”
Wiadomość wysłana przez: Lebioda w 06 Styczeń, 2016, 04:14
Postscriptum


Czyli kilka przemyśleń, które nasunęły mi się po napisaniu głównego tematu o Organizacji          >Nowe Światła<


Wiem. Wszyscy czytający te wywody, chcieliby abym zakończył ostateczną odpowiedzią i jak w dobrym trzymającym w napięciu kryminale, wskazał winnego zdrajcę. W powieściach kryminalnych, autorzy celowo od początku gmatwają fabułę, aby na zakończenie uwolnić czytelnika od błędnych wniosków i wskazać, że winnym jest najmniej podejrzany. Kryminalne powieści autorów są opracowane na podstawie wymyślonego scenariusza, którego zakończenie jest przewidziane na końcu. W realu, natomiast, „powieść” raczej nie kończy się happy end’em.  Na pewno usatysfakcjonowałbym wszystkich Nadarzyńczyków śledzących ten wątek, gdybym wskazał –oto mimo wszystkich perturbacji, to Olek był zdrajcą, albo bardziej tajemniczo –brat słabej wiary.


Jeżeli nie ma przekonywujących dowodów, że Olek (brat słabej wiary) zdrajcą nie był ( a takich dowodów jak dotąd niema), mimo wszystko, to odium będzie na nim ciążyło. Na podstawie tych dostępnych mi dokumentów z IPN, nie ma żadnej przesłanki ażeby takie oskarżenie mu zarzucić. Być może, że będzie można dowiedzieć się więcej, gdy jego teczka będzie dostępna do wglądu. Obecnie na tym etapie, nie chciałbym rozważać innych możliwości, tzw. moralnych, bo te jak wiemy zostały „wyprodukowane” na potrzeby doraźne przez zwycięzców z „braku laku”. Nie będę się ustosunkowywał do „dowodów” opisanych w publikacji „ Wierni Jehowie”, ponieważ na ten temat wypowiadałem się już nie raz, gdzie oprócz pomówień, niema żadnych konkretów. Pomimo tych dywagacji, sprawy Olka bym nie zamykał wychodząc z założenia, że w każdej bajce nawet takiej jak „Wierni Jehowie”, jest wątek prawdy. Jeżeli jakieś nie do końca sprawdzone pomówienia czy wręcz plotki, występują w tej publikacji, pominę tu podejrzenia o cechach moralnych, to reszty nie pominąłbym zupełnym milczeniem.


Cokolwiek można było powiedzieć o Scheiderze, to nie można mu zarzucić braku inteligencji, pewnych przenikliwości, w tym wyznawanie się w ludzkich charakterach. Mam wrażenie, że z jego inteligencją, nie było mu trudno rozeznać się, że w tym czasie na wysokich szczytach w Organizacji działali, a co najmniej działał jeden dobrze zakonspirowany T.W. Pisałem już jak często Scheider zmieniał swoje preferencje w stosunku do swoich wiernych i wypróbowanych braci. Uważam, że nie robił tego bez jakiejkolwiek rzeczywistej przyczyny. Zachodzi dość intrygujące pytanie, dlaczego Scheider ostatecznie wskazał na Olka? Olek był pro scheiderowcem. To wiemy. Że z rekomendacji Scheidera został desygnowany na stanowisko w kraju, potwierdza również forumowicz Hak. Można by stwierdzić, że miał do niego wyjątkowe zaufanie, nawet domyślamy się jakie mogły być tego przyczyny. Olek był wschodzącą gwiazdą. Miał zaletę szczególnie cenioną przez Scheidera, bowiem ożenił się z kobietą narodowości niemieckiej Hildą Roth, podejrzewam, że jego teściowie mieli dość bliskie stosunki z rodziną Scheiderów i to z wzajemnością. To, by też może wyjaśniało skąd w ogóle tak znienacka na horyzoncie pojawił się Olek po lipcu 1950 roku. Ale jednak Scheider radykalnie zmienił o nim zdanie. Idźmy tokiem jego myślenia.


Podczas jego nieobecności, musiały nastąpić jakieś istotne przyczyny zmiany Olkowej osobowości, ponieważ ten nie kwapił się przekazać mu pełnie władzy nad Organizacją. Zastanawiające jest również to, że Olek nie został przez władze SB zdekonspirowany i aresztowany. Ten argument stał się istotną przesłanką, aby przynajmniej mieć poważne zastrzeżenie co do jego lojalności. Już powyższe bardzo podważa Olkową wiarygodność. Od tej chwili, każdy jego krok lub odpowiednie zachowanie, nawet wypowiedź mogło być analizowane pod kontem zdrady. W prawdzie jak wiemy, Olek organizował Scheiderowi zupełnie bezpieczne meliny i przewozy samochodami, zawsze bez niespodzianek, co wcale nie dyskwalifikowało go, od podejrzeń o zdradę. Tym bardziej to ten szczegół właśnie mógł Scheidera upewniać, iż takim zachowaniem mógł zacierać za sobą ślady swojej podłości. Taka mniej więcej postawa podejrzeń Olka wynika z lektury publikacji  „Wierni Jehowie” napisana zapewne na zapotrzebowanie ugruntowania pozycji Scheidera i to właściwie było podstawą do wywołania zamachu, ale nie wykluczam też osobistej zemsty za niedochowanie lojalności wobec swojego „mocodawcy”.


Na podstawie ogólnej lektury dokumentów IPN udostępnionych mi do wglądu, zastrzegam się, że nie wszystkie dokumenty są czytelne -wyłania się dla mnie zupełnie inny widok tego samego krajobrazu. Nie bagatelizując tych podejrzeń, o których wspomniałem powyżej, oraz wzbogacony o wspomnianą lekturę, zaryzykuję wysunąć następującą tezę: -Olek nie był zdrajcą w klasycznym tego słowa znaczeniu, ale współpracował z władzami ówczesnego PRL-u na wyższym szczeblu niż SB, za wiedzą i z namaszczenia Brooklynu i Wiesbaden. Tę tezę będę miał trudno udowodnić, ale postaram się ją bronić i w miarę możliwości logicznie uzasadnić.


Gdyby Olek był zwykłym cynicznym zdrajcą, miał tyle okazji, żeby wskazać miejsce pobytu Schneidera i nie tylko jego, że mógłby to zrobić bez narażenie siebie na dekonspirację. Sb. postarała się usytuować w samym kierownictwie dość operatywnych t. w. o czym prawdopodobnie nie wiedział również Olek. Władzom Sb. w ogóle nie zależało na likwidacji kierownictwa krajowego, ile mieć pewność, że Olek nie sabotuje postanowień pomiędzy Brooklynem, a Warszawą, biorąc pod uwagę, że brooklyńscy emisariusze w Polsce byli „mile” widziani. Istnieją też przesłanki, że prawdopodobnie w bardzo ważnych sprawach niecierpiących zwłoki, ówczesne polskie władze państwowe miały możność skorzystać z tzw. „poczty teokratycznej”, przynajmniej niektóre skrzynki lub skrytki, były władzy znane. W/g. sporządzonej notatki przez organa Sb., z takiej „poczty”, przynajmniej chciano lub sugerowano skorzystać. Mocno zastanawiające jest też to, że Sb., mniej interesowały się Olkiem, a jeżeli, to tylko jakby obok, pomimo że znały jego funkcje w Zarządzie Krajowym, natomiast interesował ich Scheider. Ale tak samo zastanawiająca jest również podobna postawa Brooklynu i Wiesbaden. Z tej strony nie padły, żadne ujemne sugestie, wręcz przeciwnie, długo nie było reakcji, a nawet z tą grupą utrzymywano stosunki pomimo wyraźnego rozbicia na dwa odrębne komitety. Oczywiście, była reakcja, ale działo się to już później po dokonanym zamachu i to, gdy nastąpił zdecydowany przechył w stronę „scheiderowców”. Bardzo dziwnie tę reakcje Knorra, wyjaśnia autor „Wierni Jehowie”, tłumacząc to oczekiwaniem, „aż czas wyjaśni”, czy coś w tym sensie. Dziwne to. Padają zarzuty zdrady, a zagraniczne kierownictwo nie dowierza swojemu wypróbowanemu w bojach W. Scheiderowi? Czyżby czekano na potwierdzenie władz PRL-u? Ta dziwna reakcja była jakby celowo przeciągana w czasie, gdy tymczasem przynajmniej Wiesbaden winna zareagować na natychmiastowe zerwaniem z Olkiem i jego grupą. Dość dziwnie tę opieszałość tłumaczy autor  „Wierni Jehowie”, jakoby w erze PRL-u nie można było postawić Olkowi odpowiednich zarzutów zdrady. Ten akapit pewnie wskazuje nam odpowiednie domysły.


Dziwna i bardzo tajemnicza postać określona jako t w., występuje pod pseudonimem „Agamemnon”. Nie wiemy kto zacz, ale mający dobre stosunki osobiste z Scheiderem, i obszerną wiedzę o nim, z której to „wiedzy”, Scheider wolałby się nie tłumaczyć. Tajemniczy „Agamemnon” był wyznaczony do zadań specjalnych, gdyby Scheider w pewnym „momencie kryzysowym, był zbyt pewny siebie”. Czy „Agamemnonem” mógł być Rutkowskim? Pewnie tak, ale w tym przypadku „Agamemnonem” mógł być również Stawski, Abt, Kwiatosz, Chodara, Szyc, Lorek i pewnie jeszcze kilku innych z tej wysokiej półki, ponieważ w różnych odstępach czasu, Scheider obdarzał ich również mianem zdrajców. W tym też kontekście, z wyjątkiem obserwacji Scheidera, jakiekolwiek aresztowanie jego osoby nie wchodziło w rachubę. W tezę jaką wysuwa Forumowicz Hak, że działających t. w, podsuwał władzom Sb. Olek nazywając to „genialnym pomysłem” w przypadku „Kłosa”, raczej bym nie wierzył, chociaż nie wykluczam takiej możliwości.


Czy ten powyższy trop jest prawidłowy? Nie dałbym  się pokroić. Tu przychylam się do stwierdzenia Haka, który skomentował to bardzo lakonicznie, ale moim zdaniem rzeczowo


Wszystkie te osoby tj. Scheider, Kwiatosz, "Olek", Stawski i wielu, wielu innych dzialaczy różnego szczebla były oddanymi Bogu i "sprawie" działaczami. Późniejsza wewnętrzna walka o wpływy i przywileje doprowadziła do groźnego, brzydkiego rozłamu.  (podkreślenie moje)


Trudno jest mi się z tą opinią nie zgodzić. Wielu z tych znałem osobiście i moje spostrzeżenia są z tamtego odległego czasu i z tamtego okresu ich oceniam. Późniejsze wydarzenia, tudzież doświadczenia tych ludzi, mogły w jakimś stopniu wymknąć się spod kontroli.


Ta plejada gwiazd, która w tamtym czasie przetoczyła się na firmamencie Organizacji, to nie gwiazdy lecz raczej meteory, które zabłysły na chwilę, aby potem zamienić się w nicość. Innych porównałbym do komet przybyłe niewiadomo skąd i po chwilowym pobycie na nieboskłonie, znikają w niesławie, aby pojawić się znowu w pełny blasku. Tym wszystkim sługom pojawiających się na firmamencie Organizacji blasku nadawał Scheider, ale też wygaszał, a nawet strącał z firmamentu w otchłań bez możliwości powrotu. Ten pozamachowy okres w wykonaniu Scheidera był tak dynamiczny, że czytając doniesienia t. w., nie sposób ująć w jakąkolwiek całość, bo ma się wrażenie jakby oglądało się wyrwane pojedyncze klatki kadru z całości taśmy filmowej. Jeżeli mógłbym zrozumieć taki stosunek i ingerencję do moich równych stażem i wiekiem spół sług, ale bezpardonowe czystki robić nawet wśród tych młodych chłopaków których zrobiono sługami obwodów po to, żeby skażoną ziemie olkizmem przywrócić Organizacji, i aby po wykonanej pracy zleconej, potem selekcjonować ich wg Scheiderowców i Olkowców, a następnie tych ostatnich zwolnić do domu z wilczym biletem? I co potem?  Czyżby wzwiązku z tą czystką zapanowała najmilsza rodzinna teokratyczna Organizacja? Nowi –starzy, już z scheiderowskiego namaszczenia, dotychczas odtrąceni powrócili z wygnania. I co? Zapanowała miłość braterska? Wołali wszyscy Amen, Amen!? Nie!  Pod nadzorem Scheidera, wszystko powróciło do normalności, to znaczy do pisania donosów i wzajemnych oskarżeń. Jedne listy trafiały za Ocean w prywatne ręce do niejakiego Edwarda, który według uznania przekazywał Knorrowi, a inne zatrzymywał bez dalszego biegu, a te od rodzimych t. w., trafiały w ręce oficera MO.


Zdawałoby się, że na wszystkich tych dywagacjach jakie opisałem w powyższych odcinkach, wyjaśniliśmy sobie wszystko, cokolwiek było do wyjaśnienia. Niestety, tak naprawdę nie wiele nam się wyjaśniło i nie wiem czy ten trop jakim poszedłem i podjąłem się wyjaśnić, prowadzi we właściwym kierunku. Wiele wątków, którymi zdecydowałem się iść, kończyły się jak w labiryncie, zamkniętą ścianą. To co napisałem to tylko próba połączenia tych oddzielnych ścieżek, ale nie mam żadnej pewności, czy te ścieżki gdziekolwiek się łączą ze sobą. Podejmując jakiś wątek, zaczynam intensywnie wiązać pewne „przyczyny i skutki”, wydaje mi się, że mam już logiczną całość i nagle staję na rozwidleniu dróg i nie wiem czy iść w lewo czy w prawo, ponieważ, każda z tych dróg jest tyle samo pewna co i błędna. Większość moich wpisów oparłem o dokumenty na jakie natknąłem się w aktach teczki Scheidera, częściowo uzupełniałem z mojej własnej wiedzy i autopsji tamtego okresu. Wszystko to razem można by włączyć w pewien logiczny ciąg, gdyby nie to, że oto otrzymuje pewną, wiedzę podpowiedzianą przez Forumowicza Hak’a. Nie mogę pozostawić tej wiedzy bez uwzględnienia, ponieważ autor powołuje się na spostrzeżenia z własnej autopsji. Szkoda tylko, że te swoje własne spostrzeżenia zawarł w jedenastu lakonicznie sformułowanych punktach, z czego trudno wyciągnąć właściwe wnioski, a stwarza dodatkowo więcej domysłów, niż wyjaśnień. Ponieważ Hak, pisze do mnie oficjalnie na Forum, poniżej zamieszczam ponownie cały napisany do mnie post. Pozwoliłem sobie jedynie na techniczną przeróbkę zachowując oryginalną treść. W oryginale nie było wypunktowania tych jedenastu punktów – te punkty, dla przejrzystości dopisałem osobiście.


                             >Witaj Lebiodo
Witajcie także wszyscy, których przed kilkoma miesiącami, jak się okazuje, na dłuższy czas opuściłem...
Zanim spuentuję treść swojego postu, pragnę wyrazić ubolewanie (bo odnoszę wrażenie, że ostatni Twój wpis o "Olku" jest faktycznie ostatnim w tej sprawie), że możemy już nie przeczytać tak dobrze opracowanego komentarza przedstawiającego Organizację od strony kuchni. Twoja "Moja przygoda z Organizacją" przykuła uwagę tysięcy forumowiczów i stanowi bezcenny materiał dla dokumentalisty, a jeszcze większą wartość ma w oczach świadków myślących. Odważam się włączyć w tok prowadzonych tu przez forumowiczów rozważań, z bardzo prostego powodu: rozumuję tak samo jak Ty (i jest mi z tym dobrze), a ponadto znam sprawę "rozłamu" z lat sześćdziesiątych z autopsji, gdyż w tym czasie aktywnie pracowałem w "terenie". Pozwolę sobie zatem dorzucić tu kilka szczegółów w oparciu o twoje stwierdzenie, nie polemizując z Tobą. Twoje wyważone spojrzenie na Organizacje jest bowiem warte upowszechnienia i całkowicie się z nim zgadzam.
Na początek krótko o tym, co nas, ludzi młodych, pociągło do Organizacji...
Inny pogląd na kwestię wyznania, niż katolicyzm (zabarwiony socjalistyczną ideologią)? Bezrozumowa wiara w "naczelną naukę Biblii tj. Królestwo Boże i życie wieczne? Jakaś organizacyjna korzyść typu: większe przywileje? Nie!!!, nie... Nas, młodych ludzi wówczas, których nie stać było na studia w odległych miastach, a często brzydziliśmy się tego zabarwionego komunizmem wykształcenia, wskutek domowego wychowania - pociągała inność. Nie być komunistą, brzydzić się nazizmem, przekreślić przesiąkniętą wojnami i krwią religię. Być dla ludzi po prostu ludźmi.. Tu ktoś zaśmieje się pod nosem i powie: zwariowałeś? Po prostu namówili cię i zostałeś świadkiem. A co ze "starymi"? Ale ja wiem, co mówię... Nie iść do wojska, nie popierać okrucieństwa wojny, należeć do grupy, która nie popiera "tego systemu", dążyć do poprawy życia ludzi, ale nie  wizją np. "planu sześcioletniego" - oto cel życia!... A jeżeli dochodziło do tego przekonanie, że o tym głosił Jezus, a całe przedsięwzięcie ma niebiańskie poparcie samego Boga - to za taką ideologię warto było oddać nawet życie. Wierzący (ciągle rozrastający się i organizowani w zbory ludzie) dowodnie przekonywali nas o tym, że warto iść w "teren" i w ten sposób pożytecznie żyć dla Boga. (Sami zaś podejmowali się rozlicznych zadań dla Organizacji).


Nikt nas nie okłamywał. Od początku wiedzieliśmy (przekonywano nas o tym), że pracujemy dla Bożej Organizacji. To nie była jakaś nowa religia, to była (i tak świadkowie wierzą do dzisiaj) po prostu Organizacja, która wkrótce zmieni oblicze świata.  Dlatego wszyscy, na każdym szczeblu przywilejów, i oczywiście głosiciele, z oddaniem pracowali dla niej. Że tak jest naprawdę, przekonywała nas sama władza, posądzając o: szpiegostwo na korzyść obcych mocarstw, działanie na rzecz obalenia ustroju, nie popieranie celów politycznych i pracę wydawniczą w konspiracji. W końcu nadano nam dumne w naszym pojęciu określenie "niepokornych" względem jedynie słusznej ideologii PRL-u, - jak to słusznie i trafnie skonstatowałeś, Lebiodo.


Ten przydługi wstęp musiałem zrobić z dwu powodów:
Po pierwsze dlatego, by zdjąć ze świadków Jehowy odium fanatyków, sekciarzy, słowem jełopów, za jakich uważają ich, ich przeciwnicy. Po drugie: natchnąć "pobożnych" świadków do uruchomienia myślenia w temacie: jest to służba Bogu, czy Organizacja? - co wcale nie musi zaowocować "wyzwoleniem" się z kręgu wpływów tej społeczności. Może lepiej będzie jeśli "myślący" pozostaną w zborach i zaczną wpływać na przemiany w Organizacji?...
(Ja i Lebioda jesteśmy poza społecznością z własnego wyboru i prawdopodobnie świadkami już nie będziemy, ale nie musi tak być). A teraz, Lebiodo, kilka zapowiedzianych uwag do treści twoich ostatnich postów...(powołuję się na sens wypowiedzi).


1/...Wilhelm Scheider nie był Volksdeutschem z bardzo prostej przyczyny: był rdzennym gdańszczaninem tzn Niemcem. Jeśli kogoś interesują soczyste sekwencje z jego biografii, to dodam, że w obozie koncentracyjnym Stuthoff, do którego skierowano go za "działalność teokratyczną" był kapo, w zakresie schreibera czyli pisarza na bloku.


2/ Do "zakazu" (rok 1950) pracował w łódzkim Biurze Oddziału (kierując nim samodzielnie) przy wsparciu swojego kolegi, który skończył gdańską politechnikę, Harolda Abta i Edwarda Kwiatosza. (To był ten wymieniony przez Ciebie Lebiodo pierwszy komitet). Takie kierownictwo miało pełne poparcie N.H. Knorra, a tym samym oczywiście CK.


3/ Po aresztowaniu Scheidera i zamknięciu biura Oddziału w Łodzi, przestał istnieć cały nadzorujący dzieło Komitet I. Scheider swoje kilkurazowe odsiadki (często siedział w areszcie, bez wyroku) miał aż do roku 1964. W tym czasie na stanowisko "szefa" komitetu zarządzającego dziełem nie tyle awansował, co był desygnowany osobiście przez Scheidera (gdyż kontakty z "aresztantem" nie bywały utrudniane przez SB) Aleksander Rutkowski ps. "Olek", postrzegany jako człowiek Scheidera.


4/ Po odwilży w roku 1956 "podziemne " biuro Oddziału słusznie spodziewało się raczej gorszych, niż lepszych dni w działalności, stąd utrwalenie się aż trzech komitetów (trzeba dodać, że dopiero w tych latach doszło do Polski "światło" brookyńskich ustaleń o "Organizacji", opisane w "Strażnicy" z roku 1938 pod tym samym tytułem, co wpłynęło na ustawienie trójkowych komitetów).


5/ "Olek" więc był scheiderowcem, a nie jego antagonistą, aczkolwiek jest prawdą - jak o tym piszesz - "nie wiadomo skąd się pojawił".


6/ Za "Olka" nastąpił największy wzrost (głosicieli, w działalności wydawniczej, i liczbie terenowców). "Olka" nikt w terenie nie postrzegał jako zdrajcę, toteż trzeba mu było wyszukać inne "przekroczenie zasad". (podkreślenie –moje)


7/ Stawski "Roman" w okresie między rokiem 1956 a 1960 aczkolwiek należał do składu "Olkowego" kierowania dziełem, posuwał się do pewnej samodzielności i mógł bez wyrzutów sumienia popierać tzw. Komitet Jakuba (Rejdycha) w staraniach z władzami PRL sprawie legalizacji.


8/ Ten dziwny okres (1956-60) mógł zaowocować "wzrostem", a nawet oficjalnym utworzeniem Komitetu reprezentującego świadków w sprawie legalizacji, tylko pod jednym warunkiem: dobre poznanie planów władzy względem Organizacji i oczywiście zelżeniem w kwestii aresztowań działaczy świadków przez organa MO i SB.


9/ Wszystko wskazuje na to, że na genialny plan wpadł wlaśnie "Olek" (nigdy nie był aresztowany w okresie swojej pracy dla teokracji - nie licząc małych incydentów). Podsunął władzy nie lada kąsek: prawdomównego, mówiącego wszystko donosiciela, TW, "Kłosa". Władza zajęła się "Kłosem", który mówił wszystko, co władza wiedzieć chciała, oczywiście  nie przynosiło to specjalnej szkody Organizacji (np. na skutek informacji "Kłosa" nie wpadła żadna "piekarnia" w kraju.


10/ "Kłosem" mógł być zaufany, zawsze niewinnie wyglądający Stawski lub człowiek, którego władze dla zmyłki w rozsyłanych do świadków listach oficjalnie wymieniała po nazwisku tj. Czesław Stojak (nie wiem dlaczego Lebiodo piszesz Stojanek), tzn. osoby stojące na wysokim szczeblu teokratycznej władzy, co potwierdza por. H. Król prowadzący "Kłosa". Zresztą osoby te najbardziej pasowały władzy, jako że wchodziły w skład komitetu negocjującego legalizację.


11/ Wszystkie te osoby tj. Scheider, Kwiatosz, "Olek", Stawski i wielu, wielu innych dzialaczy różnego szczebla były oddanymi Bogu i "sprawie" działaczami. Późniejsza wewnętrzna walka o wpływy i przywileje doprowadziła do groźnego, brzydkiego rozłamu.


Na koniec przykład:
W roku 1965/66 byłem pracownikiem tzw. "rodziny okręgu", drukarzem w teokratycznym podziemiu. Drukowałem właśnie "Strażnice" i inną literaturę "przełomu". Zdarzało się, że na matrycach miałem inną "strażnicę", niż w rękach    . Nikt z nas nic nie rozumiał, prócz zakamuflowanej wzmianki o zdradzie na skalę kraju. Sługą okręgu, któremu podlegała drukująca na dwa, a czasem na cztery okręgi "piekarnia" był "Roman" Stawski. Pewnego razu, grupa (trzech) jego współpracowników (czyli R. Stawskiego –dopisek mój) , sprytnie objechała miejsca, w których zbierano "owoc" i odebrała od sług obwodów zebrane sprawozdania miesięczne, oczywiście z pieniędzmi. Oczywiście przeniesiono wszystkie urządzenia drukarskie w inne miejsca. Stawski został zdegradowany i uznany za "olkowca" czyli zdrajcę. "Olek" zaś miał swobodne wpływy np. w okręgu wrocławskim, co owocowało ciągłymi konfliktami na "dole".


Byłem na pierwszym spotkaniu z Scheiderem, który "ponownie obejmował - jak to powiedział brat przedmówca - prawowitą władzę nad działalnością w Polsce". Przemawiał około trzech godzin (po niemiecku, z pomocą tłumacza). Spotkanie miało miejsce w 1965 r. w Jeleniej Górze. Z licznych pokątnych wypowiedzi wiem, że Scheider niechętnie "przejął" przewodzenie, a działalnością kierowały inne osoby. Prawdopodobnie "scheiderowcy" wiedzieli, że z kręgu "Olka" poszła współpraca z władzą i pierwotnie, przed wynalezieniem innego nieudokumentowanego zarzutu, zarzucili mu zdradę. Zginął od własnego miecza... A z nas, młodych chłopaków, porobiono sług obwodów i wysłano na zakażoną olkizmem ziemię, by przywrócić "jedność w Panu".
Tyle, Lebiodo...<


Dlaczego przywołałem ten cały tekst?  Dlatego, że autor  wszystko co napisał odnośnie rozłamowych lat 1960/1965, jak twierdzi zna z autopsji, ponieważ w tym czasie był pełno czasowym sługą, był pracownikiem Okręgu –drukarzem. Byłoby wielką szkodą, gdybym coś ominął. Na początek pozwolę sobie zgodzić się z Hakiem, co do wszystkich wstępnych wywodów w poście, więc pominę, jak autor się wyraża, ten „przydługi” wstęp. Nie będę się odnosił do tych jedenastu punktów, a jedynie sprostuję punkt pierwszy, co powinno wyjaśnić sprawę ostatecznie. -Po pierwsze zwracasz mi uwagę na sprawę VD Scheidera. Otóż Drogi Bracie, ten temat dość szczegółowo opisałem w jednym z moich wpisów w tym cyklu, więc nie będę ponownie tu się odnosił jeszcze raz. Dodam tylko to, czego możesz nie wiedzieć, że jeżeli obywatel polski był narodowości niemieckiej, po wrześniu 1939 roku, taką „listę” musiał obligatoryjnie podpisać, za nie podpisanie groziły represje, szczególnie gdy chodziło o społeczną klasę inteligencji. „Soczysta” sekwencja, jak ją nazywasz, z jego obozowej biografii, niema tu nic do rzeczy, i nie widzę potrzeby komentowania aby wyciągać jakiekolwiek „pikantne wnioski”. Kto tamtego okresu i tego miejsca nie doświadczył, na temat zachowania innych osób, niech milczy!!!


Twój wpis zawarty w pkt. 2, 3 i 5 postanowiłem powiązać razem, ponieważ wymaga obszerniejszego omówienia. Tak naprawdę, to nie wiem co chciałeś wyrazić. Ja nigdzie nie kwestionuję legalności „komitetu” w łódzkim biurze domu Betel do roku 1950, jeżeli wyrażam zastrzeżenie, to tylko do oficjalnego sprawowania funkcji prezesa W. L. Scheidera na zewnątrz, co nie przeszkadzało polskim władzom oskarżenia go jako w pełni odpowiedzialnego. Trzeci punkt, rozpoczynasz tak:                        > -Po aresztowaniu Scheidera i zamknięciu biura Oddziału w Łodzi, przestał istnieć cały nadzorujący dzieło Komitet I.                        < Wcale tego zdania nie kwestionuje, bo naprawdę ten „komitet” przestał istnieć! Dalej przechodzisz już do lat 60-tych, aby napisać, że:.                  > (…)W tym czasie na stanowisko "szefa" komitetu zarządzającego dziełem nie tyle awansował, co był desygnowany osobiście przez Scheidera (…) Aleksander Rutkowski ps. "Olek", postrzegany jako człowiek Scheidera. <                     Jak najbardziej jestem tego zupełnie pewny, że Rutkowski ps. Olek w tym czasie był człowiekiem Scheidera. Tylko jaki wniosek należałoby wyciągnąć z wpisu zamieszczonego z p-kcie -7?


                                        >Stawski "Roman" w okresie między rokiem 1956 a 1960 aczkolwiek należał do składu "Olkowego" kierowania dziełem, posuwał się do pewnej samodzielności i mógł bez wyrzutów sumienia popierać tzw. Komitet Jakuba (Rejdycha) w staraniach z władzami PRL sprawie legalizacji.<


Wniosek byłby taki, że już w tych latach za plecami Scheidera zawiązywał się nurt dogadania się z władzami dotyczący legalizacji, a w domyśle…, nie chcę wyrazić tego głośno, ale pytam: jaki to może mieć związek z aresztowaniem Scheidera w 1960 roku, oraz wykładach o „scheiderowskich” toksynach i anty toksynach ? Wniosek byłby taki, że wydarzenia tego okresu są bardziej skomplikowane niż nam się to wydaje!!! Jak na ironię nic o tym nie wiemy


Mnie nurtuje jeszcze inny dylemat, który spowodował pewną lukę pamięciową, nie tyle u Haka, ile w samej Organizacji, ale się dziwie, że tego Hak nie dostrzegł, a powinien. Z wpisów autora wynika, że dobrze się rozeznaje w sprawach Organizacji dotyczących od roku 1956. Nie wiem dlaczego wcześniejszy okres około 6-ciu lat, pomiędzy 1950, a znamiennym rokiem 1956, istnieje luka czarnej dziury, a przecież ten okres istniał realnie, ja to potwierdzam, bo tamten czas, to moja realna obecność. Jeżeli o samym czasie jakieś wzmianki można jeszcze gdzieś usłyszeć, to już o realnych fizycznych osobach ze sfery kierowniczej, wszelki słuch zaginął i gdyby nie pojawiające się wzmianki w dokumentach IPN-u, te dość wyraziste postacie rozpłynęły by się we mgle, a wszystko dlatego, że Scheider miał do tych wyjątkowy uraz. Czym narazili się, że pryncypał tak bardzo negatywnie się odnosił? Jak się domyślam, Lorek, Chodara, Cyrański, Morawski, Szklarzewicz, bo o nich tu mówię, nie rozpuścili się w kwasie solnym, a mimo to Hak ich nie zna, przynajmniej nic o nich nie pisze. Nie obwiniam tu oczywiście Haka o nic, bo mam wrażenie, że już za Jego bytności, te nazwiska znajdowały się na indeksie, a Organizacja słynie z tego, że jeżeli Ona czegoś „nie pamięta”, nikomu też nic nie powinno się przypomnieć.


Gdy jednak czytam dalej o tym, o czym chce nas poinformować Hak, zaczynam poważnie wątpić o rzetelnej Jego wiedzy, gdyż jak sam stwierdza, że : -              >(…). Nikt z nas nic nie rozumiał, prócz zakamuflowanej wzmianki o zdradzie na skalę kraju – (…)<                        Nie dziwię się, bo tego rodzaju informacje były reglamentowane. Mnie intryguje osoba R. Stawskiego, ponieważ Hak pisze dalej jednym tchem:


                                                 > Sługą okręgu, któremu podlegała drukująca na dwa, a czasem na cztery okręgi "piekarnia" był "Roman" Stawski. Pewnego razu, grupa  (trzech) jego współpracowników -(czyli R. Stawskiego –dopisek mój)- , sprytnie objechała miejsca, w których zbierano "owoc" i odebrała od sług obwodów zebrane sprawozdania miesięczne, oczywiście z pieniędzmi. Oczywiście przeniesiono wszystkie urządzenia drukarskie w inne miejsca. Stawski został zdegradowany i uznany za "olkowca" czyli zdrajcę.<


Hak! Zlituj się, pozwól cokolwiek zrozumieć! Czy to znaczy, że bracia z polecenia R. Stawskiego najpierw odebrali „owoc” i pieniądze, a potem, tudzież z tego samego polecenia przekazali drukarnie Scheiderowcom, by ostatecznie swojego sługę R. Stawskiego uznać za Olkowca i zdrajcę jednocześnie? Dalej Hak dowodzi, że Olek został wskazanym za zdrajcę, ponieważ z jego okręgu wywodzi się współpraca z władzami. Hak nie twierdzi, że tak było, On się pewnie tylko domyśla, bo pisze tak:


                                >Prawdopodobnie "scheiderowcy" wiedzieli, że z kręgu "Olka" poszła współpraca z władzą i pierwotnie, przed wynalezieniem innego nieudokumentowanego zarzutu, zarzucili mu zdradę.<


W tym samym „domyśle”, Hak jakby chciał wyjaśnić, że zarzut „zdrady” powstał tylko dlatego, że jeszcze nie wynaleziono innego „nieudokumentowanego zarzutu”. No to fajnie. Nasi bracia nie marnowali czasu podczas ich uwięzienia. Krążące wtedy znane powiedzenie wkładane w usta ubeka: - dajcie mi człowieka, a paragraf, ja już dla niego znajdę. Tę maksymę szybko postanowiono wdrożyć. „Prawdopodobnie” teraz wiemy jak powstała Olkowa zdrada. Wszystko byłoby jasne, gdybyśmy nie wiedzieli o tym, że zdrajcy byli również w innych okręgach, nawet mieli dostęp do samego Scheidera, i nikt tam nikomu „zdrady” nie przypisywał. To pewnie dlatego, że nie znaleziono odpowiedniego kandydata na zdrajcę. No dobrze. Nic tu nie wymyślimy, tylko dlaczego hurtem został zdegradowany R. Stawski i zaliczony do olkowca? My jednak wiemy jak to już pisałem, że Scheider w pewnym momencie hurtowo „przebaczył” i przyjął do swojego grona kilka postaci zaliczył ich z powrotem do wiernych braci, w tym również Romana Stawskiego.


Dalej Hak pisze o tym jak wyglądało trzygodzinne przemówienie inaugurujące „przywrócenie” władzy Scheiderowi, szkoda tylko, że nie wymienia osób, którzy byli na tym bardzo ważnym spotkaniu. Jest to dosyć istotne, ponieważ wiedząc o tym jak Scheiderowi łatwo przychodziło żonglować pomiędzy wiernie mu oddanymi i zdrajcami. Roman Stawski może służyć za przykład, jak łatwo przemieniał go Scheider z jednej skrajności w drugą.


Na koniec tych dywagacji, chciałbym ustosunkować się do tych wszystkich wpisów, które zaserwował nam Hak. Jest tu tyle sprzecznie wykluczających się ze sobą przedstawionych relacji, że zachodzi pytanie jak to wszystko pogodzić ze sobą. Proszę nie zarzucać Hakowi czegokolwiek, ponieważ napisał to o czym wiedział zresztą wcale tego nie ukrywa bowiem mówi wyraźnie:


Nikt z nas nic nie rozumiał, prócz zakamuflowanej wzmianki o zdradzie na skalę kraju


A na zakończenie dodaje:


A z nas, młodych chłopaków, porobiono sług obwodów i wysłano na zakażoną olkizmem ziemię, by przywrócić "jedność w Panu".


Nic dodać i nic ująć. Takimi pachołkami byli słudzy obwodów, takim zakutym sługą byłem również i ja. Do nas nic nie docierało co działo się na górze, chyba, że ktoś gdzieś przemycił, często niezbyt sprecyzowaną pogłoskę po której i tak nie było wiadomo, kto praw, a kto winowat. Tak to funkcjonowało, podobno dlatego, aby w nas nie gasić ducha. My byliśmy bezwolnymi wykonawcami ściśle określonych poleceń, a te strzępy informacji, które do nas docierały, stanowiły raczej dezinformację. W odpowiednim czasie i od zaistniałej potrzeby, mogliśmy być zdrajcami, lub wiernymi sługami w zależności od potrzeby jakiegoś pryncypała, któremu podlegaliśmy, lub też, jeżeli ten pryncypał stracił zaufanie swojego pryncypała. I jeszcze jedna istotna sprawa. Myśmy jako słudzy obwodów nie znali swoich sług okręgów. Byliśmy obsługiwani z ramienia okręgu np. przez brata Gienka, brata Benka, brata Leszka itd., natomiast, który był odpowiednim i od czego sługą, wiedzieli tylko niektórzy. Nie znaliśmy składu zarządu krajowego. Oto przykład jeszcze z mojej łączki. W drugim czy trzecim roku po delegalizacji po 1950 roku, został zlikwidowany przez władze bezpieczeństwa, komitet, czy inaczej zwane kierownictwo krajowe. Dopiero po oficjalnym komunikacie państwowym, mogliśmy mówić między sobą o aresztowaniu tego kierownictwa. Nikt z nas nie znał, kto wchodził w skład tego nowego komitetu i tak naprawdę, nie wiem do dnia dzisiejszego kto kierował Organizacja w Polsce, do zwolnienia Scheidera w roku 1956. Ten okres dla mnie i pewnie nie tylko dla mnie, to nadal czarna dziura.


Czytając relacje Haka, nawet wtedy jeżeli wydają się nam nie zbyt logiczne, nie oznacza to, że należy je opuścić. Często te pojedyncze zdawałoby się oderwane od rzeczywistości zdania czy słowa, mogą naprowadzić na właściwy trop. Mam nadzieję, że przy dobrej woli autora, Jeżeli chciałby sobie coś przypomnieć z tych zdawkowych wpisów, znajdziemy odpowiedzi na jeszcze wiele nie wyjaśnionych znaków zapytania.


Na zakończenie chciałbym wyrazić swoją niemoc z nie do końca zaspokojoną wiedzę wynikającą z czytanych archiwów. Na pewno uszły uwadze, może nawet b. ważne wiadomości, które mogłyby wybitnie wpłynąć na treść naszych dociekań, czego wykluczyć nie mogę. Niestety wiele kserokopii nie udało się odczytać. Być może są, lub będą inne metody do odczytania tych zapisów, ale ja ich obecnie nie posiadam, może zrobi to kto inny. Bardzo zależałoby mi poznać więcej wiedzy na okoliczność samego zamachu stanu, jaki był autorstwa Scheidera, ale ten był tylko mózgiem. Kto był wykonawcą, kto był –wiernym, a kto biernym, lub bezwiednym wykonawcą. Jak dotąd nie jest rozstrzygnięta rola jaką odegrał Roman Stawski, być może miał tu rolę dwuznaczną, ale jaką i dlaczego? Pojawia się nagle i znika, ale zawsze pozostaje w tle. W/g Haka, w imieniu Scheidera przejmował  „Olkowe” drukarnie i nie tylko, wyrzuconym jako zarażony „Olkizmem” z scheiderowskiego otoczenia, aby potem pomimo krzywej brody znaleźć się w scheiderowskim kierownictwie, aby w późniejszym czasie powrócić ponownie do pisania donosów do Brooklynu na Scheidera. Chciałbym poznać skład komitetu 15-tu, jaką rolę odegrali bracia Reydychowie. Kim, lub czym był ostatecznie komitet 12-tu? Jaki los spotkał członków pierwszego po lipcu 1950 roku komitetu krajowego? Konkretnie chodzi o Jana Lorka, Tadeusza Chodarę, Mieczysława Cyrańskiego, Szklarzewicza …. Ci, w czasie rozpłynęli się we „mgle”. Zapomniani bez wieści, aby po przewrocie Scheiderowym, ponownie pojawić się w zamglonym tle. Tych pytań jest więcej – czy będą odpowiedzi? No i postać sztandarowa, którą jest sam Olek. Chciałbym, aby z tej strony pojawiły się jakieś zapisy, wspomnienia nawet z drugiej ręki. Zależałoby poznać argumenty Olkowców.


Na temat Aleksandra Rutkowskiego zabierałem głos już niejednokrotnie, ale jak dotąd, nie udało mi się jednoznacznie określić jakim ostatecznie był jako człowiek, jako brat, i jaką rolę odegrał w Organizacji Świadków Jehowy w Polsce. Jak dotąd pewne jest tylko to, że w Polskiej Organizacji jest określony jako brat słabej wiary …, lub


                          >(… . Znaleźli brata zajmującego czołową, odpowiedzialną pozycję, który naruszył chrześcijańskie mierniki moralności …) -Cytat już niejednokrotnie cytowany– pochodzi z Rocznika 1994<


Osoby, które bliżej z nim miały styczność -zemną włącznie, wyrażają się pozytywnie dodatnio. Czy była to postać tak rozdarta w sobie, że zło i dobro wychodziło z niego jednocześnie? Był też postacią silną i nieugiętą, co wynika z jego postawy, iż przeciwstawił się legendzie Scheiderowi. Jakoś trudno jest mi uwierzyć, że ta jego nieugięta postawa nie była wspierana Brooklyńsko-Wiesbadeńską podporą. Ale zaraz narzuca się pytanie: dlaczego wszyscy go zdradzili w tym nawet Roman Stawski? No i najważniejsze pytanie: W jakich relacjach znajdował się z władzami PRL? Kim był tajemniczy t. w. „Agamemnon”? Ja nic nie sugeruję, ja zadaję retoryczne pytania, na które chciałbym znać odpowiedź i pewnie nie tylko ja. Tematu nie zamykam.

Koniec

Tytuł: Odp: Na początku był Olek… Zanim rzucę ten „kamień”
Wiadomość wysłana przez: Lebioda w 07 Styczeń, 2016, 06:06
Publikacja „Wierni Jehowie”, -ciągle żywa
-czyli następne szczegóły dotyczące rozłamu lat 1964/1966


Temat rozłamu lat 1964 – 1966 będzie ciągle tematem frapującym ponieważ nie został nigdy dokładnie i rzetelnie opisany. W prawdzie znamy te wydarzenia z opisu wg publikacji pt. „Wierni Jehowie”, tudzież poszarpane fragmenty w „Roczniku 1994”, ale nic ponadto. Wspomniana publikacja ma wiele luk i niedopowiedzeń, co stawia ją na poziomie mało wiarygodnym. Trudno wymagać od tej publikacji rzetelności, jeżeli z złożenia jej treść miała gloryfikować tylko zwycięzców. Nie jestem w posiadaniu całej publikacji na postawie, której mógłbym wyrobić sobie zdanie co do dociekliwości autora i jego kierunku myślowego, ale w tej materii, wyjątkowo pomógł mi „Roczni 1994”. Ponadto większość materiału pochodzi od innego autora, którym jest Michał Bojanowski, rzeczywisty uczestnik tamtych wydarzeń. Jednym zdaniem, mamy tylko jednostronny opis. Nie posiadamy żadnego materiału opisowego strony, która w tym sporze poniosła klęskę. Nieobiektywny opisowy obraz stawia nas w trudnej sytuacji, ponieważ nie mamy odniesienia z czym moglibyśmy się zmierzyć.


Nie jesteśmy jednak tak zupełnie w sytuacji beznadziejnej, ponieważ jeżeli damy sobie trochę cierpliwości i zdobędziemy się na odrobinę myślenia, przekaz autora lub autorów publikacji „Wierni Jehowie” stanie się bardziej czytelny, a w międzyczasie doszły też pewne fakty, których wtedy autorzy woleli „nie zauważyć”. Interesujący nas (mnie), to rozdział „10 (-ty) Rozłam w latach 1964-66”. Często do niego wracam. Ten rozdział był już przeze mnie kilkakrotnie cytowany w różnych konfiguracjach, ponieważ bardzo wdzięcznie autorzy podkładają się w swojej niekonsekwencji, co ostatecznie przekłada się na mały stopień włożonej opisowej rzetelności.


Nie wiem, czy z niewiedzy, czy z zamiaru wprowadzenia czytelnika w błąd, autor Michał Bojanowski lub korzystający z jego opisu, autor publikacji „Wierni Jehowie”, bardzo zagmatwali wprowadzoną zasadę funkcjonowania „trzech komitetów” wyznaczonych do kierowania Organizacją. Ja osobiście nic zrozumieć nie mogłem, dlatego już w poprzednich moich wejściach opisując tamte wydarzenia, dawałem temu wyraz, zastrzegając się co do rzetelności takiego przekazu. Dzięki pewnym „donosom”, jestem w stanie wyprostować te enigmatyczne zapisy tych mało rzetelnych autorów. Wg autorów „Wierni Jehowie”, mamy taki zapis


(…)– funkcjonował awaryjny system nadzoru. Powołano trzy komitety. Na wypadek aresztowania pierwszego komitetu jego zadania natychmiast przejmował komitet drugi, a w wypadku zatrzymania członków tego komitetu – trzeci. Po aresztowaniu w roku 1960 W. Scheidera, a potem w kolejnym roku M. Brodaczewskiego (a także innych członków komitetów), doszło jesienią 1964 roku do sytuacji, w której zarządzanie organizacją Świadków Jehowy przejął trzeci Komitet Kraju. (wytłuszczenie moje)


Autorzy tych powyższych zapisów najprawdopodobniej pisali z pamięci  związku z czym pomyliły im się kolejne wydarzenia aresztowań członków działaczy i z tego powodu zapis ten jest kuriozalny. Jest tu mowa o A. Rutkowskim, jako kolejnym trzecim zespole, który jako ostatni powinien objąć odpowiedzialność za dzieło w kraju. Rzeczywiście taka kolejność była, ale w tym czasie najprawdopodobniej Organizacją kierował jeszcze W. Scheider. Piszę warunkowo (najprawdopodobniej), ponieważ nie można inaczej interpretować poniższego zestawienia, które przytaczam za T. w. „kłosem”.


Stan na dzień 18 X 1960 roku - wg T. w. „Kłosa”    (pół roku po aresztowaniu Scheidera)


Komitet krajowy był w takim składzie: Stawski Roman; – Rutkowski Aleksander –Olek; Kulesza Jerzy ps. Waldemar


Zespoły obejmują po 4 okręgi


Zespól nr 1 Sługa Okr. Stawski Roman – okr. 4a;  Wąsik Jerzy okr. 3a;  Sługa okr. – Waligóra Stefan, okrę 3; sługa okregu Wojtyniak Mieczysław


Zespół nr 2 Sługa Okręgu Aleksander Rutkowski – okręg 5  Sługa okr. Lorek okręg 5a; sługa okr. Michał bez nazwiska okr. 6; sługa okręgu Pałka Franciszek ps. Tadeusz okr. 6a


Zespołem nr3:, kieruje Jerzy Kulesza sługa okrę nr 1; Sługa okręgu  Chodara Tadeusz ps Tomek okr.1a: sługa okręgu Korsak Andrzej ps. Wiktor okr. 2; Okręgiem w2a kieruje sługa Świątek.


Na dzień 18 października 1960 roku, po aresztowaniu Scheidera, ta kolejność już uległa zmianie. Rutkowski był już w drugiej kolejności, jako kierujący drugim zespołem Okręgów, a na trzecie miejsce wszedł sługa Okręgu Kulesza Jerzy. Autorzy „W. J.” w opisie zachowują się jak gdyby nie wiedzieli o tzw. „wielkiej wpadce”, też dowiedziałem się dopiero teraz. Piszą tylko bardzo ogólnie jakby było to bez większego znaczenia o aresztowaniu -„Brodaczewskiego, a także ogólnie o innych członkach komitetów”.


„Wielka wpadka” nastąpiła na skutek zdrady jednego ze sług okręgu niejakiego Wróbla. Ów Wróbel (tajemnicza postać, nie występuje w zestawie podanym przez „kłosa”, być może jeszcze nie awansował) został pozyskany przez SB wskutek czego doszło do aresztowania kierownictwa krajowego. Musiało to nastąpić na terenie wschodniej Polski, na przestrzeni (pewnie na początku) 1962 roku (dokładna data nie jest mi znana), rozprawa, odbyła się w Kielcach jeszcze tego samego roku. Nie jest mi znana lista wszystkich zatrzymanych w śród, których był na pewno sługa okręgu Kulesza Jerzy, kierujący trzecim zespołem. O innych zatrzymanych, możemy się tylko domyślać. Na pewno był Roman Stawski, być może Kwiatosz Edward, ale nie mam pewności –o pozostałych nie wiem nic. Dlaczego przywołałem tę „wielką wpadkę”? Otóż dlatego, że autorzy w publikacji „W. J.”, a konkretnie w rozdziale 10-tym klucząc o tzw. „różnych wpadkach”, po prostu o tej decydującej „zapomnieli”. Dlaczego taka luka pamięciowa?


Od tej wpadki, a konkretnie od tego 1962 roku zapadamy się w czarną dziurę, jak w przysłowiowym czeskim filmie -„ nikt nic nie wie”. Jak już dałem temu wyraz w moim publikowanym zapisie, wtedy sprawa „Olka” i donosy „kłosa”, nie zgadzała mi się kolejność zespołów jako, że  „Olek” był klasowany w trzecim zespole. Tymczasem autorzy „W. J.” nie pamiętając o czym pisali w innym miejscu publikacji, piszą zupełnie co innego – oto dosłowny cytat.


„W świetle korespondencji z Knorrem, Olek R. przez całe lata uwięzienia Scheidera pełnił funkcję „odpowiedzialnego”, czyli najwyższe stanowisko w hierarchii kraju.”


Kuriozalność powyższego zapisu polega na tym, że świadkowie tamtych wydarzeń, a przynajmniej M. Bojanowski, dochodzi do przekonania, że Olek pełnił funkcję „odpowiedzialnego” przez cały czas uwięzienia Scheidera na podstawie „ (…) korespondencji z Knorrem”, a ściślej dwa lata później po jego uwięzieniu. Dodatkowo należy jeszcze dodać, że w tym okresie wg t. w. „kłosa”, A. Rutkowski reprezentował kierunek polityki Scheidera. Po „wielkiej wpadce”, czyli po aresztowaniu Romana Stawskiego, od 1962 roku zgodnie ze strukturą ówczesnych zespołów, przejął odpowiedzialność za Organizację A. Rutkowski. Jak usłużnie zachował się „Olek” w stosunku do Scheidera po jego zwolnieniu z więzienia, opowiedziałem już w poprzednich odcinkach moich opisów tamtego okresu, ale tamten wizerunek „Olka” nie odpowiadał autorom „W. J.”., więc woleli cały ten okres tj. 1962 do jesieni 1964 wrzucić do czarnej dziury. Stąd znalazł się kuriozalny zapis autorów, o samodzierżawiu „Olka” dopiero od jesieni 1964. Nawet nie próbowano wyjaśnić, dlaczego Scheiderowi po opuszczeniu Wronek od kwietnia 1964 roku aż do października, nie spieszyło się objąć „wakującego etatu”.


Ostatnio doszły do mnie pewne nowe wiadomości, na podstawie, których jest możliwe rozszerzenie wiedzy tych zapisów pochodzących z 10-tego rozdziału publikacji „Wierni Jehowie”, a które tam występują dość oszczędnie. W szczególności chodzi o ten mało znany okres przełomowy. Proszę mi wybaczyć, że nie będę ujawniał źródła pochodzenia, ponieważ takiego uprawnienia nie otrzymałem, będę go nazywał –„X2”. Dopowiem tylko, że te wątki pochodzą od brata będącego sługą obwodu w okresie rozłamu 1965 roku. Ów brat wprawdzie nie zna szczegółów, ale dochodzi do identycznego wniosku, że po tej wpadce z roku 1962, dzieło musiało się toczyć dalej, a tym stojącym na czele był właśnie Aleksander Rutkowski „Olek”. Według jego relacji dzieło toczyło się normalnie aż do chwili, gdy kolejno zwalniani byli osadzeni z tej wpadki i ostatecznego powrotu z wiezienia Edwarda Kwiatosza, oraz W. Scheidera. Odtąd rozpoczęła się -jak wyraża się ów brat, „normalna walka o stanowiska”. Mam osobiste przekonanie, że gdyby „Olek” ustąpił bez względu na stanowisko Brooklynu, nigdy nie byłby „zdrajcą”, tudzież „kobieciarzem”. Przejęcie stanowisk przez „starych wyjadaczy” był celem samym w sobie, czego można się intuicyjnie przekonać z zapisu. Dosłownie cytuje za publikacją „Wierni Jehowie”:


„- Stało się tak bez względu na fakt, że opuścili już więzienie bracia W. Scheider i E. Kwiatosz. Mimo ich doświadczenia nie zostali zaproszeni do pracy organizacyjnej przez członków III komitetu.” (powinno być II komitetu – dopisek mój)


Przemawia tu wyraźna żałość, za utratą prestiżu. Nie jest prawdą, że „komitet krajowy” pod kierownictwem „Olka”, nie zaprosił ich do współpracy. Nie tylko, że zaprosił Scheidera do współpracy ( -ale tylko do współpracy) organizacyjnej, ale oprócz tego, był też na usługi innych jego życzeń, o czym pisałem już w poprzednich wejściach.


Wbrew temu mocno brzmiącego w naszych uszach słowa –„Rozłam”, w rzeczywistości słowo to miało swoją wymowę powyżej zborów. Doły wyznawców nie miały pojęcia o tym czy należą do scheiderowców, czy do Olkowców. Na tym poziomie, jednej i drugiej stronie nie zależało na rozgłosie. Tak przynajmniej postrzegam to osobiście i pośrednio potwierdza to mój dostawca tamtych wiadomości. Główna batalia toczyła się w okręgach i z konieczności objawiało się to szerokim echem w obwodach, a szczególnie dociekano prawdziwości, lub nieprawdziwości zarzutów dotyczących Olka. Ażeby utwierdzić co do słuszności swoich, a pogrążyć olkowców, potrzebne były „druzgoczące” pociski zdolne rujnować mury. Nie będę się tu odwoływał do tych oskarżeń, ponieważ do tych zarzutów już się ustosunkowałem w innych wejściach.


Nie wiem jak przebiegały „granice” między scheiderowcami i olkowcami, ale można się w tej chwili już domyślać, że w różnych miejscach, te podziały przebiegały bardziej lub mniej burzliwie, z tym, że scheiderowcy byli ugrupowaniem, mówiąc delikatnie -bardziej radykalnym. W niektórych przypadkach pozwalali sobie na niewybredne insynuacje pod adresem olkowców. Ale były też przejawy wzajemnego przenikania się, tudzież współpracy zmierzającej do obopólnego zrozumienia i pojednania na bazie wyjaśniania sobie przyczyn powstałej sytuacji. Te kontakty przebiegały na różnych szczeblach. Brooklyn poprzez swoich emisariuszy sondował przebieg wypadków, ale też przekazywał pewne sugestie w celu złagodzenia zaistniałego rozłamu. Na takie spotkania z emisariuszem (piszę tu w liczbie pojedynczej ponieważ jest mi znany tylko jeden taki przypadek), oficjalnie były zapraszane obie grupy z tym, że scheiderowcy jako gospodarze, technicznie izolowali olkowców, po prostu nie pozwalali się spotkać na osobną rozmowę. Do podobnych spotkań przyznają się autorzy publikacji „Wierni Jehowie”, lecz zdaniem tych autorów, spotkania te  miały charakter tylko wzajemnych oskarżeń i nic więcej. Pewnie i takie spotkania też się odbywały, ale one mogły dać symptom, aby pewnych wyjaśnień szukać u źródła. W tej sytuacji powstała ( a być może powstawały) oddolna grupa inicjatywna pragnąca tu w Polsce rozładować powstałą sytuacje. Na tę chwilę znane mi są dwa nazwiska, ale użyję tylko inicjałów -brat U. i brat C., którzy dotarli do źródła, czyli bezpośrednio od Scheidera, aby zaczerpnąć wiedzy dotyczącej już zaistniałej sytuacji. Według relacji tych dwóch braci, brat Scheider podjął się tego przewrotu na wyraźne polecenie Brooklynu. Brat -Scheider wyjawił im „prawdziwą” genezę tego, czego i dlaczego się podjął.


W wielkim skrócie było to mnie więcej tak.


> Po opuszczeniu przez Scheidera wiosną 1964 roku więzienia, do jego miejsca zamieszkania na Dolnym Śląsku, przybył do niego po nielegalnym przekroczeniu granicy z Czechosłowacji, Galaadczyk –wysłannik brata Natana.  Ten Galaadczyk przedstawił bratu Scheiderowi bardzo złą sytuacje w Organizacji Świadków Jehowy w Polsce. Obecne kierownictwo nie spełnia wymaganych nadziei Brooklynu, związku z czym zachodzi pilna potrzeba odsunięcia obecną ekipę od sprawowania władzy i przejąć odpowiedzialność za Dzieło w Polsce.<


Powyższa opowieść nie jest dosłowna lecz sparafrazowana przeze mnie. Według narratora tej opowieści, ów Galaadczyk był osobnikiem podstawionym przez SB. Być może, ale mnie nie przekonuje takie stwierdzenie, ponieważ ów narrator nie przedstawia dowodu na podstawie, którego tak twierdzi. Nie mam podstaw do stwierdzenia, że opowieść Scheidera o Galaadczyku jest nieprawdziwa, ponieważ taka wieść krążyła wśród braci na wschodniej rubieży kraju, ale nie przekonuje mnie też w ogóle fizyczna jego obecność, bez względu na to, czy mógłby to być prawdziwy czy fałszywy „galaadczyk”.


Zastanawiającym jest czy ów Galaadczyk, jak twierdzi narrator mógł być nasłanym przez służbę bezpieczeństwa. W prawdzie jak wiemy wg najnowszych dokumentów z IPN, Scheider  znajdował się pod „kontrolą” t. w. i był przez tych odpowiednio inspirowany. Ten przykład mógłby w zasadzie potwierdzać ten przypadek. Jest jednak pewien bardzo zasadniczy mankament takiego twierdzenia. Służby bezpieczeństwa nie miały interesu, aby w Organizacji wymienić Olka na Scheidera. W/g. już cytowanych dokumentów, gdy doszło do scheiderowego przewrotu, władze wpadły w konsternację i były skłonne zdekonspirować ważnego t. w., niejakiego „Agamemnona”, aby Scheider wycofał się z tego kroku. Jeszcze jeden bardzo ważny argument przemawia, że Galaadczyk nie mógł być nasłanym t. w.. Cokolwiek by można było powiedzieć o Scheiderze, nie jest możliwe, że Scheider ze swoją inteligencją pozwoliłby się nabrać na podstawionego Galaadczyka. Akurat na Galaadczykach się znał i podstawiony egzemplarz, od razu byłby zdemaskowany. W takim razie czy „Galadczyk” był prawdziwy? Nie! Po prostu nie było żadnego Galaadczyka. Tego Galaadczyka wymyślił sobie Scheider na potrzeby wewnętrzne Organizacji, aby uspokoić wewnętrzne niepokoje i usprawiedliwić zaszłe działania scheiderowców przeciw olkowcom. Scheider musiał się przygotować na ewentualne wytłumaczenie się z zaistniałej sytuacji. Gdyby Brooklyn inspirował przewrót, sam proces  dwuwładzy trwałby o wiele krócej, jeżeli by w ogóle powstał, a działania z zagranicy byłyby bardziej zdecydowane, a przede wszystkim Brooklyn zrobiłby to w białych rękawiczkach nie narażając Organizacji na tak poważny wstrząs, który do dziś odbija się czkawką.


Blisko dwa lata trwał taki stan dwuwładzy, tak zwanych dwóch odrębnych komitetów kraju. Aby nastąpił jakiś postęp, z inicjatywy Brooklynu powołano trzeci komitet, zwany „ komitetem niezależnym”. Jego celem w/g. „X2”, ten powołany zespół miał zintegrować te obie rozdzielone grupy. Do tej chwili nic nie wiedzieliśmy (nie wiedziałem) o działalności takiej formacji, i co ważne, nie wspominają też autorzy publikacji „Wierni Jehowie”. Jest tam tylko wzmianka o tym, że po pewnym okresie zwolennicy Olka powrócili do scheiderowskiego ugrupowania. Oczywiście jest tu mowa tylko o niektórych znaczących postaciach. Jestem natomiast przekonany, że zborowa populacja nie wiele wiedziała o istniejącej sytuacji. Mogły być jakieś przecieki dla wybranych, pozostali byli skutecznie izolowani. Znam to z autopsji, bo wtedy byłem jeszcze w prawdzie na obrzeżach Organizacji, a jednak omijały mnie z tej strony wszelkie powiewy wiatrów. Ciekawie wyglądał ów tajemniczy „komitet niezależny” składający się po części z jednej i drugiej strony. Według „X2”, komitet, a przede wszystkim jego członkowie nie weszli do już odnowionego komitetu krajowego, czyli scheiderowskiego. Mam tu mieszane uczucia co do rzeczywistości istnienia owego komitetu, ale nie mam też podstaw do jego lekceważenia. Jeżeli nawet takie ciało powstało, musiało to nastąpić już po wyeliminowaniu z gry Olka, kiedy było już wiadome, że nie stanie nikt i nic na przeszkodzie, bo jedyny komitet krajowy jest już ściśle obsadzony.


Pozostał jeszcze problem olkowej zdrady i bardziej przyjemny do rozważenia, to tak zwany temat obyczajowy. Zastanawiające jest, dlaczego tak gładko odpuszczono Olkowi zarzut zdrady, a nie odpuszczono zarzutu obyczajowego. Argument jakiego używają autorzy „Wierni Jehowie”, że na przeszkodzie stali komuniści, można między bajki włożyć i tymi bajkami karmić najwierniejszą  Świadkowską populacje. Jeżeli wczytamy się w tę „rzetelną” publikację, temat zdrady, jest tam omijany dalekim łukiem. Jak wykazałem już w poprzednich moich opisach, zdrajców w postaci T. W. w Organizacji po prostu się roiło. Ówczesne władze komunistyczne miały całą Organizację na dłoni. Proszę zauważyć, że w oficjalnych wydawnictwach  Brooklynu, problem ten jak by nie istniał, a w „Wierni Jehowie”, niema nawet wzmianki o „wielkiej wpadce”. Dlaczego? Z inicjatorem tejże wpadki spotykamy się po raz pierwszy w połączeniu z Olkiem bardzo wcześnie, bo przed rokiem 1960-tym, jeszcze przed aresztowaniem W. Scheidera.


(…) Najbardziej znanym i skutecznym konfidentem był Olek Rutkowski i jego pomocnik Wróbel, w czasie, gdy Scheider przebywał w wiezieniu dokonał sporego spustoszenia w szeregach organizacji.


Z drugą wzmianką spotykamy się w zapisie u Bojanowskiego powiązaną z mieszkaniem Miazgów w Lublinie. Gdzie występuje wprawdzie tylko żona Wróbla podrzucająca już po fakcie rewizji w mieszkaniu, jakiś powielacz, ale według autora tej wzmianki, ten gadżet miał pogrążyć właścicieli mieszkania. Rzeczywiście, sługa okręgu Wróbel, na podstawie kompromitujących go osobistych „powikłań”, został zwerbowany przez Służbę Bezpieczeństwa, w rezultacie czego, przy jego nadaniu został aresztowany cały II komitet krajowy w roku 1962 zwaną obiegowo „Wielką Wpadką”. Na razie wiemy tylko, że najskuteczniejszym konfidentem okazał się Wróbel, dlaczego zatem pierwszeństwo przypisano Olkowi? Ale bardziej zastanawia nas fakt pominięcia tego wydarzenia w opisach Michała Bojanowskiego. Wydarzenie, było jednak epokowe, a autor przechodzi obok milcząco. Przyczyna wydaje się być zupełnie prozaiczna, autor chce zakamuflować swoją bardzo bliską przyjaźń z Olkiem, która trwała aż do powrotu Scheidera z Wronek w 1964 roku i pewnie trwałaby dalej, gdyby nie późniejsze zawirowania.


Były sługa okręgu Wróbel, miał wyrzuty sumienia z tego powodu, do którego się przyczynił. Będąc na uboczu Organizacji, pomimo wszystko chciał do niej wrócić, co faktycznie nastąpiło. „X2” wraz z innym bratem, zostali upoważnieni do przeprowadzenia rozmowy z Wróblem. Według relacji jaką posiadam, Wróbel wyznał wszystko dosłownie w jaki sposób został zwerbowany, oraz inne szczegóły dotyczące tej okoliczności. Wprawdzie „X2” zastrzega się, że nie pamięta szczegółów tej rozmowy, ale z jego relacji wynika jedno –Wróbel nie mógł mieć bliższych powiązań z Olkiem jak sugeruje to M. Bojanowski. Właśnie taka chwila prawdy, dla Wróbla powinna zaowocować tym, że wyznaje się wszystko w tym, również zdradzieckie relację z Olkiem jeżeli takie były. Tymczasem nic takiego się nie stało.  „X2” wiele różnych szczegółów, mógł z tej rozmowy nie pamiętać, ale nie dotyczących Olka, ponieważ był to okres najgłośniejszej nagonki i dopisywania mu możliwie wszelkich niegodziwości.


Wątek moralny, który podobno ostatecznie uziemił Olka miał być konsekwencją >listu apostoła Pawła do Tytusa, rozdział 1, werset 6 podaje, że mężczyźni, którzy przewodzą w zborach, powinni być "wolni od oskarżenia".< Czyli co? Oskarżenie może istnieć samoczynnie, nawet bez rzeczywistego czynu? W ten sposób można uziemić każdego delikwenta jeżeli ma się na „niego ochotę” wystarczy go oskarżyć i już „nie jest już wolny od oskarżeń”. Akurat w tej materii mam wiedzę z okresu mojego usługiwania i doszukiwania się dowodów winy. Według autorów „Wierni Jehowie”, Olkowa wina niemoralności i zdrady (kobitki) znana była już o sześć lat wcześniej związaną z zamieszaniem u Miazgów w Lublinie, tylko w tym czasie ta jego niemoralność jeszcze nikomu nie przeszkadzała, więc funta kłaków była warta, bo to jeszcze nie był jego czas, ten czas nadszedł dopiero w 1965 roku gdzie już jego niemoralność nabyła wartości wagi złota. Ale nie tym akcentem chciałem zakończyć. Nie każda „niemoralność” była ważona tymi samymi odważnikami. Dla zborowego pospólstwa były wyjątkowo lekkie, że nawet „przykrótka” spódniczka potrafiła bardzo przechylić szalę grzechu w dół. Tymczasem te „konkretne sprawy” z udziałem wierchuszki, szale wagi wykazywały wyjątkową stabilność. Szkaluję braci? Nie! – Oto maksyma (mój najnowszy nabytek z przecieków), brata z wysokiego szczebla: -co to za grzech jak sobie włożysz i poruszasz…, to żaden grzech! Nie wymienię z imienia i nazwiska autora tej życiowej maksymy-znałem go z imienia i nazwiska osobiście. Olek był ulepiony z tej samej gliny i obracał się w tych samych warunkach co jego wspólnicy i nic co ludzkie nie było im obce, a ciężar grzechu…, zależał tylko od ciężaru odważnika położonego przez oponenta na drugiej szalce wagi.

KONIEC
Tytuł: Odp: Na początku był Olek… Zanim rzucę ten „kamień”
Wiadomość wysłana przez: Lebioda w 15 Styczeń, 2016, 05:50
Demonokracja Szatana i Hiobowie dwudziestego wieku


Upoważniam L******* K***** do przeglądania i komentowania pozyskanych przez Stanisława Chłościńskiego dokumentów z IPN.
Dokumentacja z IPN jest pozyskiwana przez Stanisława Chłościńskiego zgodnie z otrzymaną zgodą na kwerendę naukową w temacie Świadkowie Jehowy w Polsce w latach 1945 do 1989.
Kwerenda nr BU Po III-55110-16(5)/14 z dnia 06 03 2014


Gdy po ponad półwieku, pochyliłem się nad protokółem rozprawy przeciwko kierownictwu Domu Betel w Łodzi przy ulicy Rzgowskiej 24, odżyły we mnie wspomnienia i odczucia z tamtego okresu zupełnie podobnie jak je przeżywałem w tamtym czasie. Nawet w pewnym momencie zdziwiłem się, jak mogło się we mnie wewnętrznie tak spontanicznie wszystko rozklekotać, że poczułem drżenie mojego ciała. Niby odległość czasu od 1950 roku do 2015 to zupełnie wystarczający dystans, aby pozacierało się już wszystko. Po tylu latach z Organizacją nie łączy mnie już nic, zresztą moi byli wierni bracia zatroszczyli się, abym nie był przyczyną ich zgorszenia. W pewny momencie poczułem się nawet jak Feliks Dulski ze sztuki Gabrieli Zapolskiej, aby podnieść obydwie ręce do góry i gwałtownie opuszczając je w dół, jednocześnie wyrecytować wypowiedzianą przez niego kwestie: -a niech was wszyscy diabli…! Lektura tych oryginalnych fotokopii nie pozwala jednak tak po prostu pozostawić i odejść.

Nie wyobrażam sobie możliwości skomentowania tamtego odległego w czasie procesu sądowego, zresztą co tu komentować. Wszystko co tam można wyczytać było wpisane w zbawienne cierpienie każdego wiernego sługi Bożego na podstawie ewangelicznej konsekwencji – komu więcej dano, od tego więcej żądano. Cierpień też! Można by jedynie zazdrościć, że nie stałem się szczęśliwcem tych cierpień, mając nadzieję wpisania do wyróżnionej księgi zbawionych. Ale sam wpis nie jest bezwarunkowy. Trzeba spełnić jeszcze tylko jeden wymóg: -„kto wytrwa aż do końca, ten zbawiony będzie”! Jak widać ten ostatni wymóg przekreślił wszystko, dlatego nie będzie żadnych komentarzy na okoliczność treści tych skanów, będą tylko moje osobiste przemyślenia, wynikające z następstw jakie przyniósł ten znamienny rok 1950 ubiegłego wieku. Cokolwiek chcąc opowiedzieć dotyczącego owego roku, ma on swoją wymowę, a powiedziałbym więcej, stał się cezurą czasową, który popchną Organizację Świadków Jehowy w nową jakość. Ta skostniała Organizacja po tym znamiennym roku, ewolucyjnie przechodziła przeobrażenie, a powiem więcej, paradoksalnie jej przeobrażaniu –może będzie to obrazoburcze -ale czynnie pomagał … Nie dokończę, resztę proszę sobie doczytać, a raczej proponuję przemyśleć osobiście kto był tym „pomocnikiem”.

Poniżej podaję tylko pierwsze strony poszczególnych kolejnych rozpraw sądowych. W tej chwili interesuje mnie tylko początek i koniec. Wszystko to co było pomiędzy, powinno raczej interesować Organizację, która jakimś dziwnym i niewytłumaczalnym podejściem, wyraźnie obchodzi szerokim łukiem ten temat. Bardzo oczekiwana jest osobista biografia samego Leopolda Scheidera, który cokolwiek by powiedzieć, odcisnął się najbardziej wyrazistą zgłoską. Tego oczekują wyznawcy, bo nie wierzę, aby głoszenie „ewangelii o zbliżającym się królestwie bożym”, zatarło w tych głosicielach normalny ludzki odruch normalnego ludzkiego współczucia wobec tak sponiewieranej osoby.


Taki odruch, bo nie powiem obojętności, Organizacji wobec zasłużonych osób z pierwszej linii frontu, budzi pewien niedosyt, rozbudowuje wyobraźnię, często przerysowaną lub niedocenioną, albo zgoła fałszywą. Ponieważ oprócz zakamuflowanej wiedzy z tamtego okresu, nic więcej nie wiemy i od tej strony niema chęci wyjścia naprzeciw, z konieczności jesteśmy zdani tylko na domysłach przyczynowo skutkowych. Jak bumerang powróci do nas dobrze znana nam sylwetka Aleksandra Rutkowskiego narysowana już jakby innym pędzlem i inną farbą. Czy prawdziwą? Nie wiem, ale będę próbował oświetlić ją chociażby oliwnym kagankiem. Czytanie skanów protokołów z rozpraw, nie pozwala zakopać się tylko w tej bieżącej treści zapisów, ale mimo woli myśli wybiegają wstecz i w przód, by na siłę rozróżnić co jest przyczyną, a co skutkiem. W myśl przysłowia, że niema skutku bez przyczyny, lub dymu bez ognia jak kto woli, będę chciał na podstawie tych skanów procesowych, znaleźć ten prapoczątek.


Jak zwykle w moich rozważaniach nie stawiam kropki nad „i”. Nie odpowiadam na pytania. Ja stawiam pytanie, ba, ja je mnożę, by na końcu zawiesić je w powietrzu. Tak będzie i w tym temacie, którego chcę przybliżyć czytającemu. Zdawałoby się, że zwykły protokół z przeprowadzonej rozprawy w sądzie, odzwierciedla podsądnego z jego czynami o co jest oskarżony i zimnym przedstawicielem sprawiedliwości, a może należałoby napisać „sprawiedliwości”. Osobiście skłaniam się do tej drugiej nazwy, która jest odpowiednia do tamtej rzeczywistości. Wbrew oczekiwaniom nie podejmę tego drastycznego tematu. A dlaczego? Niech to co napiszę poniżej będzie tą odpowiedzią!


Na początek przedstawiam surowe fakty.


Protokół Rozprawy Głównej  -  4237/51- Przed Rejonowym Sądem Wojskowym w Warszawie

Oskarżeni z art. 86, 61, i 2 KKWP ( Kodeks Karny Wojska Polskiego), art., 7 MKK ( Mały Kodeks Karny)art. 2 – 311, 8, 44 i inne
Warszawa 16 marca 1951

Przewodniczący    mgr Widaj Mieczysław mjr
Ławnik                  ppor. Żaka Władysław J.W. 3367
Ławnik                  chor. Chrzan Wacław JW. 2415
Protokólant            plut. rezerwy Kaczmarek Stanisław


Oskarżeni:
                  1 Kwiatosz Edward        5 Sukiennik Władysław
                  2 Scheider Wilhelm        6 Liczke Jan
                  3 Abt Harald                   7 Glasberg Naftali
                  4 Jędzura Władysław

Występują nazwiska powołanych świadków.  (…)


Poniżej podane są szczegółowe dane personalne oskarżonych. Przy nazwisku Scheidera i jego danych personalnych, jest dopisane: tytularny właściciel domu w Łodzi przy ulicy Rzgowskiej 24.


Prokurator wnosi o przesłuchanie jako pierwszego oskarżonego Scheidera Wilhelma, zastępcy Kwiatosza Edwarda.


Tematy przesłuchań zawarte są w fotokopiach przewodniczącego Edwarda Kwiatosza począwszy od 0755 JPG archiwa IPN   


Na zakończenie procesu –Wnioski stron:


Prokurator wnosi dla oskarżonych -dla:


1.   Scheider Wilhelm, o -kare śmierci
2.   Abt Harald, o – karę dożywotniego więzienia
3.   Kwiatosz Edward, o – karę 15 lat więzienia
4.   Jędzura Władysław, o – karę dożywotniego więzienia
5.   Liczke Jana, o – kare 8 lat więzienia
6.   Glasberg Naftali, o – karę8 lat więzienia
7.   Sukiennik Władysław, o – karę 10 lat więzienia

Wnioski obrony dla:

1.   Scheider W. i Abt. H. – o wzięcie pod uwagę przy ferowaniu wyroku, że działalność oskarżonych była tylko działalnością religijną, która jest celem wyznania.
2.   Kwiatosz E. i Jędzura W. – o uniewinnienie z art. 86 par 2 KKWP i 7 MKK. Natomiast o łagodny wymiar kary z art. 16 dekret z dnia 26 04 36r
3.   Liczke J. – o uniewinnienie z art. 86 par. 2 KKWP i 7MKK
4.   Glasberg N. – o uniewinnienie z art. 86 par. 2 KKWP, i o zawieszenie kary za przestępstwa dewizowe
5.   Sukiennik W. – o uniewinnienie z art.86 par. 2 KKWP

Oskarżeni proszą:


1.   Kwiatosz E. – o uniewinnienie
2.   Scheider W. – nie mam żadnej prośby, czuję się niewinny
3.   Abt H. – nie poczuwam się do winy
4.   Jędzura W. – o uniewinnienie
5.   Sukiennik W. – o sprawiedliwy wyrok
6.   Liczke J. – o uniewinnienie
7.   Glasberg N. – o uniewinnienie


Przewód sądowy zakończono 20 marca 1951 roku godz. 17,00
Ogłoszenie wyroku 22 marca 1951 roku o godzinie 13,10.


Skazani z wyroku: (Podane tu wymiary kar, mogą nie być ścisłe ponieważ nie posiadam oryginalnego odpisu tych kar, korzystam z innych źródeł)


Wilhelm L. Scheider skazany na dożywocie,
Kwiatosz Edward, 15 lat więzienia,
Abt Harald 15 lat więzienia,
Jędzura Władysław 15 lat więzienia,
Sukiennik Władysław 10 lat więzienia,
Liczke Jana 6 lat więzienia,
Glasberg Naftali 5 lat więzienia.
Wszystkim zasądzono przepadek mienia w całości.


Rozprawę zakończono 22 marca o godzinie 13,50.


Wszyscy skazani złożyli odwołanie do Sądu Najwyższego, jednak ten utrzymał wyrok w mocy.


Poniżej orzeczenie. -(oryginalny odpis)


„Najwyższy Sąd Wojskowy w Warszawie, z dnia 19 maja 1951 nr akt 1136/51 postanowił:
Skargi rewizyjnej skazanych Kwiatosza Edwarda, Wilhelma Scheidera, Abta Harolda, Jędzurę Władysława, Sukiennika Władysława, Liszkę Jana i Glasberga Naftalego, oraz ich obrońców na wyrok Wojskowego Sądu Rejonowego w Warszawie z dnia 22 marca 1951r  w sprawie Nr 237/51 pozostawić bez uwzględnienia, a wyrok ten pozostawić w mocy.
Wyrok ten jest prawomocny z dniem 19 maja 1951 roku
Warszawa 06 września 1951 roku”


Pięć lat później, w wyniku amnestii z kwietnia 1956 roku, z dniem 27 czerwca tego samego roku, nastąpiło bardzo duże obniżenie zasądzonych wyroków. W znacznym stopniu obniżenie wyroków zastosowano w wyniku ustawy amnestyjnej z roku 1952, która przedtem nie była brana pod uwagę. Znacznego obniżenia kary, spowodowało u wszystkich uchylenie skazania z art. 7 MKK, to jest za szpiegostwo.


Proces rehabilitacyjny


Na prośbę sześciu skazanych ówczesnego kierownictwa, w roku 1962 został wznowiony rehabilitacyjny proces skazanych z dnia 22 marca 1951 roku.


Sygn. aktIVK9/62
Protokół rozprawy dnia 15 czerwca 1962


Sąd Wojewódzki dla miasta Warszawy wydział IV Karny sprawa Edwarda Kwiatosza 5ciu innych z art. 86 par. 1 i par. 2 KKWP


Obecni
Przewodniczący OSW: Zylewicz
Ławnicy: J. Kaczyńska, S. Filiński
Prokurator: Langiewicz
Protokólant: J. Zumbrzycka


Wywołana sprawa: godzina 9 min 30.


Rozprawa odbyła się jawnie.
Na sprawie stawili się:


1.   Oskarżony: Edward Kwiatosz doprowadzony. Stawił się adw. H Krupiński.
2.   Oskarżony Wilhelm Scheider doprowadzony z więzienia. W jego imieniu Adam Krupiński
3.   Oskarżony Abt, Harald doprowadzony.
4.   Jędzura Włodzimierz stawił się osobiście
5.   Sukiennik Władysław stawił się osobiście
6.   Liczke Jan stawił się osobiście.


Rozprawa sądowa została wznowiona w dniu następny w tym samym składzie. Sąd ustalał jakim metodom śledztwa skazani byli poddani w celu wymuszenia wymaganych zeznań. Nie doszło do konfrontacji przesłuchiwanych ze Zdanowiczem ponieważ ten złożył oświadczenie na korzyść poszkodowanych. Sąd uznał, że przesłuchiwani w latach 1950/51 byli poddani niedozwolonym metodom śledztwa. Ostatecznie skazani zostali zrehabilitowani, ponadto jako zadośćuczynienie, przysługiwało obywatelom, odszkodowanie ze strony państwa. ……?


Tyle wynika z zimnych dokumentów


Szczegóły przesłuchań poszczególnych oskarżonych, oscylowały w kierunku określenia sylwetek siedzących na ławie oskarżonych jako groźnych przestępców, którzy swoim działaniem, szczególnie szkodzili młodej Polsce podczas jej powstawania i utrwalającej się władzy ludowej. Przypisane im artykuły kwalifikacji prawnej tj. tzw. „Mały Kodeks Karny, oraz „Kodeks Karny Wojska Polskiego”, miały szczególnie podkreślić ich zbrodnicze czyny. Szpiegostwo na rzecz obcego wrogiego mocarstwa – Stanom Zjednoczonym, oraz sabotowania w celu osłabienia odradzającego się kraju. Wszelkie składane wyjaśnienia przed polskim sądem, były wyeksponowane jako tylko kamuflaż a osłoną dymną, była działalność religijna. Wszelkie odwoływania się do działalności religijnej, miały tylko zmiękczyć wysoki sąd i opinię publiczną za czym sprawcy chcieli ukryć swoje prawdziwe zbrodnicze oblicze. Inne przestępstwa tzw. czyny o charakterze gospodarczym, miały zdaniem prokuratury służyć do realizacji tych czynów.


Rzecz ciekawa. Jeżeli do zarzucanych czynów wyodrębnionych powyżej, żaden z podsądnych nie przyznawał się do zarzucanego czynu, to przy rozpatrywaniu tych drugich czynów, wszyscy prawie „współpracowali” z wymiarem sprawiedliwości, i bardzo szczegółowo wyjaśniali przyczynę, dla której tego „czynu” się dopuścili. Przy wnikliwym procesie, gdzie chciano by rozpatrzeć całokształt zarzucanych czynów, każdy niezależny sąd musiałby wziąć pod uwagę na takie zachowanie się oskarżonych. Kuriozalność tego procesu polegała na udowodnieniu z góry postawionej tezy, a przebieg procesu, miał za cel tylko udowodnić jej słuszność, w tym nieomylność władzy. Na dostarczenie „odpowiednich dowodów winy”, otrzymał przyzwolenie szef Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Warszawie, a argumenty do ich pozyskania, miał własne prowadzący przesłuchania -Zdanowicz.


Wznowiony rehabilitacyjny proces sądowy z roku 1962, po wykazaniu, że zeznania oskarżonych i świadków w większości zostało sfałszowanych, bo wymuszonych za pomocą psychicznych i fizycznych tortur. W pierwszej fazie przesłuchań wnioskujących o ten proces, sąd nie był skłonny dać wiarę zeznającym jak wyglądały te „zeznania”. Sąd wezwał na przesłuchanie w charakterze świadka, sprawcę tych przesłuchań. Nie doszło nawet do wprowadzenia go na salę rozprawy, ponieważ osobiście przed rozprawą potwierdził prawdziwość zeznań oskarżonych i świadków .


Nie podejmę się opisać nawet w ogólnym zarysie tych kaźni, których doznali podsądni zanim posadzono ich na ławie oskarżonych. Trudno byłoby mi dobrać odpowiednich słów, które wyrażałyby rzeczywiste odczucia każdego z osobna. Nie mogę też opisać nawet tego co wyczytałem z samego protokołu spisanego  podczas rozprawy sądowej. Nikt mnie nie upoważnił abym to upublicznił. Jeżeli sami zainteresowani, ani ich bliscy tego nie uczynią lub już nie uczynili, nikt niema prawa wchodzić w ich wnętrze z butami. Osobiście chylę głowę przed wszystkimi i każdym z osobna, którzy przeszli przez wszystkie te zakamarki sprawujących władzę i mających w tamtym czasie moc czynienia gwałtów nad bezbronną jednostką.


W tych siedmiu postaciach, chciałbym widzieć tylko zogniskowany symbol, tej wielkiej bezimiennej rzeszy, którym przyszło przejść przez katorżnie lochów Urzędu Bezpieczeństwa i Milicji Obywatelskiej. Teraz zepchniętych na margines zborowej populacji, już jako pozostałe szczątki walające się na obrzeżach Organizacji i tych, którym mechanicznie odcięto pępowinę, obecnie szerokim łukiem omijanych przez dobrze ugruntowanych w wierze braci.

CDN
Tytuł: Odp: Na początku był Olek… Zanim rzucę ten „kamień”
Wiadomość wysłana przez: Lebioda w 20 Styczeń, 2016, 04:55
Taki w wielkim skrócie jest bilans tej  niegdyś odważnej populacji zaangażowanych w tym Dziele, aby pomimo trudów, tamta populacja Świadków Jehowy była widoczna nie tylko dla władz, ale też dla normalnie żyjących bliźnich. Tym (nam) poszkodowanym przez totalną władzę PRL, nie przyszło nawet do głowy, aby odwoływać się od wydanych wyroków, i wyciągać dłonie po odszkodowanie, bo każda wykonana na nich niesprawiedliwość była cząstką współcierpienia samego Mistrza Jezusa. Te cierpienia miały być naszą radością, naszym zwycięstwem, a zarazem nagrodą przez wpis do Wielkiej Księgi Żywota. Dopingiem w wytrwaniu były fragmenty autobiograficznego pamiętnika Rudolfa Hessa komendanta obozu w Auschwitz, krążące po zborach uzmysławiające nam czym wobec tamtych, są nasze cierpienia. Oto fragmenty tych wpisów. Poczytajcie tej naszej pokrzepiającej lektury.


„W Sachsenhausen było dużo badaczy Pisma Św. Wielu z nich odmówiło pełnienia służby wojskowej, za co zostali skazani na śmierć. Rozstrzelano  ich w obozie w obecności wszystkich więźniów ustawionych w szeregach.
Poznałem wielu fanatyków w miejscach odpustowych i klasztorach w Palestynie, Hedżesie, Iraku i Armenii, katolików, muzułmanów, szyitów i sunitów. Lecz badacze Pisma Św. w obozie, a szczególnie dwaj z nich, przewyższyli to wszystko co widziałem. Ci dwaj szczególnie fanatyczni odmawiali udziału we wszystkim co miało jakikolwiek związek z wojskiem, nie stawali na baczność, nie zsuwali obcasów, nie przykładali rąk do szwów spodni, nie zdejmowali czapek. Mówili, że oznaki czci należą się tylko Jehowie, a nie człowiekowi. Po przeglądzie wojskowym, który całkowicie zbojkotowali (odmówili jakiegokolwiek podpisu na dokumencie wojskowym) zostali skazani na śmierć.
Gdy im wreszcie oznajmiono o wyroku wpadli w niepohamowaną radość i zachwyt, nie mogli doczekać się egzekucji. Parę dni wcześniej byli obecni przy egzekucji swych współwyznawców i wtedy nie można ich było utrzymać - chcieli, by również i ich rozstrzelano. Na to opętanie nie można było wprost patrzeć. Przemocą musiano zabrać ich do aresztu. Na swoją egzekucję biegli nieomal kłusem. W żaden sposób nie chcieli dać się związać by móc ręce wznosić do Jehowy. W olśnieniu i zachwycie nie mającym już nic ludzkiego w sobie, stali przed drewnianą ścianą, czekając na rozstrzelanie. W ten sposób wyobraziłem sobie pierwszych chrześcijańskich męczenników czekających na arenie, aby ich rozszarpały dzikie zwierzęta”


Po takim „budującym” naszą wiarę opisie tamtych niemieckich braci, poznaliśmy dzieło Szatana, które miało nas zniszczyć. Na specjalnych wykładach byliśmy przygotowywani już bardziej szczegółowo, aby poznać jego niecne zamiary przed zbliżającym się milowymi krokami jego końcem w Armagedonie.


„(…) Otóż bezpośrednio przed wybuchem wojny bożej, diabeł zaatakuje społeczeństwo nowego świata, będzie wiedzieć, że ma się rozpocząć armagedon. W 38 i 39 rozdziale Ezechiela - powiedziano nam o tym ataku, na społeczeństwo nowego świata. Głównego napastnika nazywa tam GO GIEM to imię szatana diabła (…) Diabeł jest więc zazdrosny(…), Diabeł nie może znieść widoku tego szczęśliwego, kwitnącego stanu ludu Jehowy. Dlatego za wszelką cenę chce zniszczyć społeczeństwo nowego świata. Biblia donosi nam, co GOG zamierza uczynić. Diabeł mówi sobie: "wtargnę do ziemi bez muru, przyjdę na spokojnych i mieszkających bezpiecznie, ci wszyscy mieszkają bez muru, a zapór i bram nie mają."


My mieliśmy tę pewność, że po prawej stronie legnie tysiąc, a po naszej lewej stronie legnie dziesięć tysięcy, ale śmierć się do nas nie przybliży, natomiast:


„(…) Paniczna trwoga ogarnie masy ludu, iż ludzie nie będą wiedzieli co mają robić i dlatego zaczną zabijać jedni drugich. Stanie się dnia owego wielkie uciśnienie między nimi, tak iż rękę jeden drugiego uchwyci, a ręka jego podniesie się na rękę bliźniego swego, tak opisuje prorok Zachariasz w 14. a 13 w. Wtedy miecz każdego obróci się na brata swego Ezechiela 38 roz. 21 w. Lecz ta samolubna walka o życie będzie całkowicie daremna, kto uniknie śmierci z ręki bliźnich, tego uśmiercą niebiańskie wojska boże. Straszliwe będzie zniszczenie, które aniołowie Chrystusa sprowadzą na wszystkich przeciwników Królestwa Bożego i Jego świadków.”


Jakaż wielka radość czeka nas po Wielkim Dniu Pańskim:


„(…) Po armagedonie pozostałe przy życiu owce, społeczeństwa nowego świata wyjdą by zobaczyć pobitych przez Jehowę, biblia mówi :"wynijdą, a oglądają trupy ludzi tych, którzy wystąpili p-ko mnie, albowiem robak ich nie zdechnie, a ogień ich nie zagaśnie, a będą obrzydliwością wszelkiemu ciału Izajasza 66 rozdz. 24 w.(…)”


Któż z nas chciałby gnuśnieć i „kisić” się w domowych pieleszach. Szczególne obiegowe słowo „kisić”, było nośnym przerywnikiem dopingującym nas w dziele pańskim. Kto z nas miałby czelność zaprzeczyć tym słowom proroków i naszym wiernym braciom. Sami rwaliśmy się do wygłaszania tych mile łechcących nasze uszy słów, aby podnosić ducha wiary naszych braci. Wierzyliśmy w te słowa, i tę wiarę tych słów wszczepialiśmy innym, bo to były wieści pochodzące od Wiernego i Roztropnego Niewolnika. Te trzy słowa, były dla nas aksjomatem.


Wszystkie powyższe fragmenty cytatów, pochodzą z opracowań Juliana Grzesika z trzeciej części (>Historia Ruchu Badaczy –Apostazja< )Wielkie dzięki bratu Julianowi za zachowanie dla potomnych tych wykładów, w których miałem swój udział jako, że byłem odbiorcą ducha tych treści, jak też ich przekazicielem.


Gdy już odrzucony jako niebezpieczny osobnik szkodzący populacji zborowej, znalazłem się na drugim brzegu rzeki oddzielającej mnie od Organizacji, miałem już na tyle odwagi, żeby obejrzeć się za siebie i krytycznie ocenić przebytą drogę. Szczególnie krytycznie przyjrzałem się tym drogowskazom, które miały decydujący wpływ, że poszedłem tą, a nie inną drogą. Już od samego początku, Organizacja pokazywała mi dwie drogi. Jedna szeroka i wygodna, którą szło wielu, prowadziła jednak do śmierci pomimo, że szło po nie wielu i druga wąska, wyboista i ciernista. Szło po niej nie wielu, dlatego nie była wydeptana i powodowała wiele potknięć, ale była najkrótszą drogą do życia pomimo, że szło po niej mało ludzi. Wszystko to wsparte ewangelicznym przekazem z jedynej prawdziwej księgi życia -biblii. Strażnica w powielaczowym wydaniu, już sobą przekazywała wyobraźnię cierpienia, a jej treść dawała całą głębię przeżycia tego wielkiego pochodu wszystkich sprawiedliwych ludów świata kroczących ku górze Syjonu, z za której jasne promienia boskiego światła wskazywały drogę życia dla tej wielkiej rzeszy. Piękny i wzruszający widok. Mimo skłutych stóp i odrapanego ciała ciernistymi krzewami, ta wędrówka z tym wielkim ludem ku górze Syjonu, mimo wszystko jest opłacalna. Już dla samego widoku i zobaczenia własnymi oczami tego wielkiego potoku leżących pobitych, którzy nam nie uwierzyli -gorzej! Sprzeciwiali się nam, wyśmiewali i osadzali nas w więzieniach, torturowali i przysparzali nam cierpień.


Można by o tych kaźniach opowiadać i pisać. Sam osobiście byłem trzy razy osadzany i zamykany w podziemiach MO i Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego. W „Mojej Przygodzie z Organizacją”, opisałem pewne fragmenty mojego tam pobytu, ale są to tylko refleksje osobnika odgrodzonego murem i kratą od zewnętrznego świata. Innych „doznań” i przeżyć, nie mam zamiaru opowiadać nikomu, bo to pozostaje tylko „moją własnością”. Tych „doznań”, każdy kto przeszedł te miejsca tych dwóch „urzędów”, ma własny wyrobiony pogląd. Na tym drugim przeciwległym brzegu rzeki odgradzającym mnie od tamtej, już przeszłości -mogłem zadawać pytania niepodlegające ocenie moich dotychczasowych braci. Czy to co robiłem do tego czasu, tudzież moje „doświadczenie” doznane w tych dwu „zacnych” urzędach, było niezbędne, abym stał się złotem którejś z prób wartości? Jakakolwiek odpowiedź, została zawieszona w próżni, ponieważ wszystko co potem nastąpiło, uważałem za normalną konsekwencje tylko mojej własnej decyzji. Postawione powyżej pytanie, odgrzebałem ponownie dopiero gdy zapoznałem się z dokumentami procesowymi siedmiu członków kierownictwa Organizacji Świadków Jehowy w Polsce z roku 1951-go i późniejszymi jego reperkusjami. Moje przemyślenia doprowadziły mnie do głębokiej przeszłości w historii Św. J. z roku 1918 po uwięzieniu prezesa J. F. Rutherforda, pierwszego w wierze brata, który padł ofiarą nienawiści i wściekłości samego Szatana Diabła.


Nie będę opisywał tych wydarzeń, chciałbym jedynie zwrócić uwagę na zbieżności, które w obydwu przypadkach stały się jakby lustrzanym odbiciem. Jedyne co jest zróżnicowane, to w jednej z wydań strażnicy, w dość enigmatyczny sposób „wyjaśniono” jakie to szatańskie zakusy zostały udaremnione w wyniku niebiańskiej interwencji tego znamiennego roku1918 Natomiast polski przypadek z niewyjaśnionych przyczyn, jak dotąd nie doczekał się poważniejszych komentarzy w kosmicznych planach bożych. Pewnie polskiego roku 1951 by nie było, gdyby po nagłym zgonie brata, Russela, w 1916 roku przywództwa nowojorskiej centrali nie objął J. F. Rutherford z przydomkiem -Sędzia. Te burzliwe lata jego prezesury, bardzo szczegółowo i rzetelnie opisuje Julian Grzesik, więc proszę tam sięgnąć po interesujące szczegóły.

CDN
Tytuł: Odp: Na początku był Olek… Zanim rzucę ten „kamień”
Wiadomość wysłana przez: Lebioda w 26 Styczeń, 2016, 06:24
Na początku chciałbym zwrócić uwagę na psychiczną sylwetkę nowo powołanego prezesa. O dość osobliwej psychice niech świadczy jego przeświadczenie w osobiste kontakty ze sferą niebiańską. Trzeba mieć nie lada fantazję, żeby być przekonanym o słuszności budowy w San Diego w Kalifornii nazwanym >Bet-Sarim< domu, w którym mieli być powitani przez tegoż prezesa Rutherforda i tam zamieszkać zmartwychwstali starożytni prorocy. Dom do niczego się nie przydał z powodu braku oczekiwanych nadzwyczajnych gości dla, których był przeznaczony. Ostatecznie pusty nie stał, ponieważ od 1929 roku do, 8 stycznia 1942 został zasiedlony, też przez „wybitną postać”, bo samego pomysłodawcę tego obiektu i jednocześnie „fundator” z korporacyjnych funduszy, w osobie J. F. Rutherforda. Oczywiście nie za darmo, ale za własne wydane ze swojej kieszeni 10 (słownie: dziesięć) dolarów. Zupełnie prawnie zapłacił korporacji za obiekt z aktem notarialny sporządzonym osobiście przez siebie samego. Jego życiowe ambicje sięgały wysoko i z tych ambicji dał się poznać, a co ważniejsze to jego chora wizja przyniosła niepowetowane szkody nie tylko korporacji, której przewodził, ale też wielu braciom w pierwszej kolejności w Ameryce, a później w Europie, czego reperkusją były procesy, śmierć i obozy koncentracyjne począwszy od hitlerowskich Niemiec 1933 roku, aż do późnych lat dwudziestego wieku.


Chore ambicje J. F. R. zostały uwidocznione w niewydanym siódmym tomie Pastora Russela –„Dokonana Tajemnica”, którą to publikację zamierzał wydać, a tak naprawdę to gromadził dopiero materiał. Nagłe jego odejście, właściwie ten zamiar pogrzebało na zawsze, jednak nie zupełnie, ponieważ następny prezes J. F. Rutherford poczuł w sobie misję jej dokończenia, co też uczynił. No i się zaczęło. W korporacji wrzało, co skutkowało rozłamem, ale równolegle rozpoczęły się problemy z władzą świecką, której nie spodobały się pewne rozdziały w drukowanej publikacji „Dokonana Tajemnica” już -jego autorstwa. Działo się to akurat, gdy Stany Zjednoczone przystąpiły do toczącej się wojny w Europie. Czwartego marca 1918 r. Departament Stanu zabronił jej rozpowszechniania. To wizjonerskie dzieło inspirowane bezpośrednio ze sfer niebiańskich, zostało jednak okaleczone prze samego autora, gdyż na jego osobiste polecenie, wydrukowane już egzemplarze uległy chirurgicznemu zabiegowi wycinając wszystkie trefne rozdziały. Natomiast, siódmego maja tego samego roku Władze Federalne wydały nakaz aresztowania samego prezesa Rutherforda, wraz z siedmioma jego współpracownikami. Cóż za zbieg okoliczności.


„(…) Oskarżono ich o spisek naruszający „ustawę o szpiegostwie” (z 15 VI 1917 r.), o planowanie lub prowadzenie działalności sprzecznej z prawem. 15 V 1919 r. gazeta Eagle (Orzeł) z Brooklynu uściśliła, że oskarżonych obwiniono, „o sprzysiężenie przeciw rekrutacji: odciąganie ludu od zgłaszania się do armii, podżeganie do powstania i nieposłuszeństwa w siłach zbrojnych narodu.” Po 15 dniowym procesie, 20 czerwca 1918 r., ława przysięgłych uznała ich winnymi. Siedmiu z nich skazano po 20 lat za każde z czterech oskarżeń, czyli po 80 lat łącznie, a do odbycia kary każdego zasądzono na 20 lat. 19 lutego 1919 r. oskarżeni skierowali prośbę do prezydenta Wilsona o ułaskawienie. 1 marca w odpowiedzi na prośbę generalnego prokuratora, sędzia zalecił „natychmiastowe złagodzenie” wyroków. Było to równoczesnym stwierdzeniem, że oskarżeni są winni. 21 marca uwolniono skazanych za kaucją. 14 maja 1919 r. Sąd Apelacyjny uchylił wyrok i skierował sprawę do ponownego rozpatrzenia. 5 maja 1920 r. na rozprawie otwartej, prokurator wycofał oskarżenie, a sąd sprawę umorzył, co nie było równoznaczne z uniewinnieniem.(…)” ( –cytat pochodzi z  >Historia Ruchu Badaczy –Apostazja< Juliana Grzesika.)


Dosłownie jak bym czytał akta sądowe Scheidera i pozostałych sześciu członków zarządu z roku 1951. Co stało się przyczyną takiego szerokiego „prześladowania wiernych sług bożych”, jak starano się wyjaśnić? >Otóż główną przyczyną było z rzucenie Szatana Diabła z nieba na ziemie wraz z pozostałymi zbuntowanymi aniołami w roku 1914. Wściekłość swą, Szatan przelał na wiernych sług Bożych, a w szczególności na Ostatek –prawdopodobnie dlatego, aby o tej sromocie Diabła nie opowiadali Światu. Jehowa jednak nie pozostawił ich samych i wyrwał z szatańskich szponów, aby to „Małe Stadko” jednak mogło głosić na Ziemi o Królestwie Bożym i sromocie Diabła, a sam Jezus zstąpił aby rozpocząć panowanie nad Światem.< Oto mniej więcej w trzech zdaniach określona przyczyna walki dobra ze złym.


W latach tuż po drugiej wojnie światowej, ten temat był bardzo nośny i rozpatrywany w różnych konfiguracjach jakie będą dalsze reperkusje i co może jeszcze spotkać lud boży, a konkretnie osobiście nas, którzy wyzwoliliśmy się z niewoli Szatana i pęt tego świata, i przyłączyliśmy się do wielkiej rzeszy służąc tylko Jehowie i Jego synowi Jezusowi. Na taki dzień ataku byliśmy przygotowywani, aby być silni i dać odpór Diabłu, gdy będzie chciał nas złamać. Pamiętam, że nawet w pieśniach byliśmy hartowani, aby zawsze i wszędzie Szatanowi dać odpór, bo wszystko co nie służyło Jehowie, było szatańskie i od niego pochodziło, nawet wtedy, gdy pozornie chwilowo mogło nam być przydatne. Powinniśmy być czujni na wszelkie pochlebstwa pochodzące ze świata, bo tam wszędzie była podstępna ręka Szatana. Szatana należało wypatrzeć wszędzie: W sklepie, w szkole, w pracy, w każdym urzędzie państwowym i we wszystkich nakazach i zakazach pochodzących od władz. Wierny sługa Jehowy powinien nie wykonać nawet takiego nakazu pod rygorem prawa, jak bardzo w tamtym czasie wymaganych szczepień przeciw durowi, tyfusowi, a nieco później przeciw gruźlicy, itd. itp. wymagań władzy wobec obywatela. A propos obywatela. Świadkowie Jehowy nie byli (nie wiem czy teraz są?) obywatelami tego Świata! Tym samym nie mogą brać udziału w wyborach, służyć w wojsku -nawet w służbie zastępczej, bo są pacyfistami miłujący pokój, ale nie podpisywali tzw. „apelu sztokholmskiego”, bo są neutralni wobec wojny i pokoju, a po za tym, bez wielkiej wojny wielkiego dnia pańskiego Armagedonu, nie będzie zbawiania, tudzież królestwa bożego.


W takim stanie świadomości rozpocząłem moją przygodę z Organizacją. W tym czasie były jeszcze dostępne tomy napisane przez Russela, ale bardziej eksponowano już tylko siódmy tom, który wyszedł spod ręki J. F. Rutherforda, jako uwieńczenie i właściwe rozpoznanie zamierzonych planów bożych, tudzież planów Szatana też –„Dokonana Tajemnica”. To, dopiero nowy prezes korporacji właściwie odczytał, a następnie skomentował list apostoła Pawła do Rzymian zapisany w 13 rozdziale, 1 – 8 wiersza. To odkrycie spowodowało rozjuszenie samego Szatana, który pobudził narody Świata, aby zniszczyć Światło boże, którym jest „Małe Stadko”. J. F. Rutherford będący pod natchnieniem Ducha Bożego przedstawił, że „Zwierzchności Wyższe”, to nie są lansowane przez fałszywe religie rządy świeckie, lecz te zwierzchności to właśnie Jehowa Bóg i Jego syn sprawujący już władzę nad Światem – Jezus. Zatem „Lud Boży” powinien bardziej słuchać Boga niż ludzi i rządów od nich pochodzących. Stąd wszystko co się dzieje ( -pierwsza wojna światowa od 1914 roku, a później II wojna światowa, ponadto wszelkie następstwa) jest dziełem samego Szatana w celu zniszczenia prawdziwych chwalców bożych. Stąd „Nowe Światło” wskazało jaki powinien być stosunek prawdziwego chwalcy bożego, do tego diabelskiego świata, którego my nie możemy wspierać, ani też się jemu podporządkować, w tym, nawet nie honorować emblematów państwowych, a już pod żadnym pozorem nie uczestniczyć w wybieraniu władzy zwierzchniej reprezentującej samego Szatana Diabła.


Latem 1949 roku, na jednej już ostatniej obwodowej konwencji przed zakazem, otrzymałem zadanie, abym przygotował do wygłoszenia referat o bardzo wtedy nośnym temacie pt. „Demonokracja Szatana”. Jak na moją możliwość jako debiutanta, zadanie dość ambitne. Sam referat jak na tamte czasy nie był czymś nowatorskim, bo Szatan obiegowo tak jak to powyżej opisałem był mocno oklepany, a jego moc i możliwości były rozbierane na czynniki pierwsze. Tym tytułem zemną w tle, chciałem tylko podkreślić jak tamta populacja Świadków Jehowy mocno tkwiła w epoce J. F. Rutherforda, pomimo, że od roku 1942, Korporacją kierował już Natan Knorr, a II wojna światowa jeszcze nie przekształciła się w Armagedon, więc wszystko musiało jeszcze być przed nami.


Każdy z nas był tak bardzo w tamtym czasie wyczulony na różne szatańskie podszepty i jego nieograniczone podstępy, że w końcu każdy z nas mógł być jego ofiarą nawet nie wiedząc, że mu służymy. Nie tylko ktokolwiek z nas najniżej ustawiony mógł mu służyć, ale bardziej na pokusy szatańskie byli podatni nawet bracia służący nam, a im wyżej stojący w hierarchii sług, tym bardziej był podatnym kandydatem na wpadnięcie w szpony tego arcy wroga Bożej Organizacji. Idąc tą drogą dedukcji, zachodzę w głowę, że Szatan uderzając w Organizację pewnie przemyślał iż najskuteczniejsze uderzenie odniesie pożądany skutek, gdy jego kierunkiem działania zamiast uderzenia w pospólstwo Św. J., uderzy bezpośrednio w jego głowę. Idąc tym tropem, wydawca „Rocznika 1994”, czyli Ciało Kierownicze, podpowiada nam iż w Polsce pod jego wpływem, był „Olek”. Idąc tym tokiem myślenia, wystarczy obejrzeć się wstecz i wypadałoby wskazać palcem jeszcze wyżej - na samego J. F. Rutherforda.


Tragedie jakie spotkały Świadków Jehowy w XX wieku są tak olbrzymie, że nie sposób przejść zupełnie obojętnie. C K z Brooklynu usiłuje przekonywać, że jest to cena jaką płacą wierni słudzy Boży za swoją wierność, oddanie i odrzucenie szatańskiego trybu życia. Można się tylko zastanowić, czy cena ta nie jest zbyt wysoka? Powiedziałbym bardziej dosadnie, że cena jaką przyszło nam więcej czy mniej dotkliwie płacić, jest ceną za wydumane teorie powstałe podczas nieprzespanych nocy –w chorym umyśle J. F. Rutherforda, albo być może, pod wpływem „podszeptów” samego Szatana idąc tokiem teokratycznego myślenia.


 „(…) Inne wzorce wystawił JFR. W art. pt. „Góra Syjon i Miasto” (Strażnica 1929, 165 § 18–20) dowodząc, że uczestnictwo w jakichkolwiek wyborach byłoby dowodem popierania organizacji szatańskiej, natomiast ŚJ jako forpoczta „teokracji” są przedstawicielami „wyższych zwierzchności” (Rz 13, 1–6), którymi są Jehowa i Chrystus.(…)” ( –cytat pochodzi z  >Historia Ruchu Badaczy –Apostazja< Juliana Grzesika.)


Jako „forpoczta teokracji” „wyższych zwierzchności”, pierwsza padła populacja Świadków Jehowy w Niemczech. Nie można niczego wykluczyć, ale być może że głosy sprzeciwu Świadków J. w wyborach w Niemczech, wtedy pomogłyby zahamować pochód faszyzmu i jego skutków. Za radą J. F. R., Świadkowie Jehowy nie popierali szatańskiej organizacji, nie poszli do wyborów, „woleli” biernie pomóc innej szatańskiej organizacji w jej skrajnym wydaniu. Tym samym pomogli wybudować obozy koncentracyjne, a poprzez wojnę pomogli innym Świadkom Jehowy w Europie doznać cierpień i śmierci w celu zwiększenia chwały Jehowie, a sobie przybliżyć wiecznego zbawienia w już bożym królestwie. Paradoks tej wydumanej filozofii polega na tym, że jak twierdzi wykładnia brooklyńskiego C. K., Jehowa jednak ujął się za swoim uciemiężonym ludem i wyzwolił tych wiernych sług od tych cierpień przy pomocy takich samych służących Szatanowi, koalicyjnych -armii wojskowych.


Legiony niezwyciężonej, niebiańskiej armii aniołów stojących od 1914 roku u boku „Naczelnego Wodza”, nie mogły być użyte, ponieważ wszystkim białym rumakom kopyta się ochwaciły.

CDN
Tytuł: Odp: Na początku był Olek… Zanim rzucę ten „kamień”
Wiadomość wysłana przez: Lebioda w 01 Luty, 2016, 14:51
Nowy totalitaryzm w powojennej Europie umożliwił wiernym sługom Jehowy ponowne wykazanie się swoją niezłomnością. Bardzo szczegółowo o martyrologii związanej ze Świadkami Jehowy na terenach ZSRR i nie tylko, opisane jest w >Historia Ruchu Badaczy –Apostazja< autorstwa Juliana Grzesika. W tym wątku nie będę się zajmował szczegółowo martyrologią jaka spotkała Świadków Jehowy w krajach tzw. Obozu Socjalistycznego. W tym wątku chciałem zwrócić uwagę tylko na przyczynę, która popchnęła nas w tym kierunku, iż staliśmy się zwierzyną łowną wszystkich służb bezpieczeństwa.


Organizacja Świadków Jehowy na przełomie lat 1949/1950 nie była jedynym związkiem wyznaniowym w ówczesnej Polsce, która musiała uregulować swój stan prawny. Formularze, które należało wypełnić były potrzebne władzom (pomijam tu fakt, że nie zawsze pytania były sensowne), aby na ich podstawie wydać pozwolenie, lub nie wydać. W wymaganym formularzu musimy tak sformułować odpowiedzi i złożyć taką deklarację, aby zadowoliło to decydenta jeżeli chcemy osiągnąć wymagany przez nas cel, cel był być, albo nie być legalną formacją w Polsce. Pamiętam te formularze, ponieważ byłem wtedy w samym centrum zainteresowania nimi. Osobiście mnie nie dotyczyły, ponieważ jako jeszcze młodociany nie mogłem być brany pod uwagę. Każdy zbór otrzymał z centrali z Łodzi pakiet formularzy do wypełnienia dla każdego formalnego (ordynowanego) sługi. Nie pamiętam natomiast czy załącznik (instruktaż), jak należy wypełnić druk, był załączony do przesyłki, czy dostarczony przez umyślnego. Faktem jest, że dodatkowy (tajny) instruktarz był udzielony na specjalnej odprawie –byłem obecny. Trudno jest mi sobie przypomnieć omawianych szczegółów, ale konkluzja była taka, że należy się liczyć z odrzuceniem. Przypominam sobie, że kontrowersyjne były dwa punkty. Jeden dotyczył uznania kierowniczej roli partii w RP, a drugi dotyczył uniezależnienia się od ośrodków zagranicznych, czy coś w tym rodzaju.


Takie postawiono wymogi. Można było je przyjąć i egzystować może mniej komfortowo niż by nam to odpowiadało, ale zawsze jest to lepsze niż popełnić Harakiri. Brooklyn za pośrednictwem „Rzgowskiej 24” zalecił jednak Harakiri. Skutki znane są z akt IPN, a dla jeszcze nielicznych żyjących -z autopsji. Takie są skutki egzegezy listu apostoła Pawła do Rzymian (Rz 13, 1–8.) wydumane prze J. F. Rutherforda. Dla kontrastu przywołam cytat pochodzący z ( >Historia Ruchu Badaczy –Apostazja< Juliana Grzesika.).


„(...) Hipokryzja w postępowaniu JFR jest aż nadto widoczna, bowiem każdy raz gdy jedzie do Europy, musi składać przysięgę, że jako obywatel USA będzie popierać, bronić, zachowywać itp. Konstytucję, bo w przeciwnym razie nie mógłby otrzymać paszportu. Gdyby jego pogląd na państwo był prawdziwy, to w takim przypadku on sam byłby zaprzysiężonym wspierającym obywatelem szatańskiej organizacji (...)”.(fragment ten pochodzi z wykładów br. Johnsona –dysydenta)


Hipokryzja związana z paszportem J. F. Rutherforda jest dobitnym przykładem, że jeżeli dotyczy w Organizacji władz kierowniczych i wpływowych, można szatańskie zapędy czasem ominąć, byleby nie rozgłaszać, a braciom w terenie nie pokazywać złej drogi. Na początku niniejszego opracowania zaznaczyłem, że nie będę wchodził z butami w toczący się proces sądowy z 1951 roku, ale i późniejszych odwoławczych. W dalszym ciągu podtrzymuję ten zamiar. Nie mogę jednak być obojętnym jeżeli zeznania te dotykają mnie osobiście. Podczas rozpraw, padały pytania ze strony sądu w sprawie stosunku kierownictwa Świadków Jehowy do takich zachowań jak:


Stosunek do Referendum z roku 1946
Stosunek do Apelu Sztokholmskiego
Stosunek do Wyborów
Stosunek do Służby wojskowej


Ja byłbym usatysfakcjonowany gdyby moi bracia, tam prze sądem wyrazili się mniej więcej tak: „- Świadkowie Jehowy są ludem bożym powołanym przez samego Jehowę. Tym samym nie jesteśmy obywatelami tego świata. Wszystko co dzieje się wokół ludu bożego nas nie dotyczy. Referendum z roku 1946 nie jest naszą sprawą ponieważ jako obywatele nowego Świata, ustanawianie granic nie są nasza sprawą. Apel Sztokholmski nas nie interesuje, ponieważ pokój na Ziemi może tylko i wyłącznie ustanowić sam Jehowa. Nie uczestniczymy też w wyborach ponieważ od 1914 roku rządy sprawuje nasz wybrany kandydat -Jezus Chrystus, więc wybory władzy tu na ziemi nas nie interesują. Ponieważ jesteśmy pacyfistami, tym samym jesteśmy za pokojem, dlatego nie służymy w żadnej armii tego świata.”


Może nie dosłowne, ponieważ te powyższe zdania napisałem z pamięci, ale takie mniej więcej sformułowania były kierowane do nas poprzez nieoficjalne przekazy za pośrednictwem sług objazdowych czy innych sług dbających o naszą kondycję duchową. Te przekazy krążyły w drugim nieoficjalnym obiegu i były traktowane jako obowiązujące, jedynie ze względu na ostrożność, nie miały charakteru oficjalnego i stopki redakcyjnej.


Tymczasem w sądzie padały takie odpowiedzi:


-„ o referendum w roku 1946 żadnej mowy ani wskazań nie było”
-„ nigdy nie zwalczałem i nie zabraniałem podpisywania apelu Sztokholmskiego, kierownictwo też nie wydawało zakazu. Ludzie mieli tak postąpić jak im sumienie wskazuje”
-„Głosowanie jest sprawą polityczną i każdy może tak postąpić jak sumienie nakazuje”
-„ jeżeli nasi wyznawcy nie idą do wojska to jest ich sprawa.”


Nie podaję tu żadnych nazwisk dotyczących tych odpowiedzi, ale jestem bardzo rozczarowany jak moi bracia wyparli się nas wszystkich. Zasłonili się – prawdą – półprawdą – i nieprawdą. Jedyną prawdą jest to, że: -w żadnych oficjalnych wydaniach nie padły jakiekolwiek zakazy lub nakazy dotyczące odpowiednich zachowań przy tego rodzaju sytuacjach, bo instrukcje były przekazywane kanałami „służbowymi” z wyraźnym podkreśleniem, że nie mogą być kierowane drogą oficjalną – myśmy to rozumieli. Półprawdą jest to, że Organizację nie interesowało, kto w czymkolwiek uczestniczył i że to było prywatną jego sprawą. Nieprawdą było natomiast to, że ewentualni ujawnieni „sprawcy” mieli święty spokój. Nie po to prowadzono wywiady, aby potem nastąpił błogi spokój. W najlepszym przypadku trzeba było wysłuchać reprymendy od nośnie prawowitego zachowania się Świadka Jehowy, ale obowiązywał go status –nie pewniaka.


Pominę tu pierwszą sprawę dotyczącą Referendum, ponieważ w tym czasie jeszcze nie miałem bliższych kontaktów z Organizacją. Natomiast co do pozostałych, to już inna sprawa. Najłatwiej było w tych rodzinach, gdzie jeden z dorosłych domowników nie był świadkiem. Ten, cały grzech brał na swoje barki, i w zależności od potrzeby, albo coś podpisał za wszystkich, lub w ich imieniu rzucał kratki do urny. Tego rodzaju praktyki przez władze państwowe oficjalnie nie były dozwolone, ale ze względów „praktycznych”, taki komitet za „kreatywność” był nagradzany i tak to dla obydwu stron wychodziło na dobre. Taki dom miał jeszcze jedną zaletę, był schronieniem dla wielu sług objazdowych, aby w tym szczególnym dniu siedzieć na d***** i nie przemieszczać się. Co bardziej prestiżowi słudzy, np. z okolic okręgu, zamawiali sobie lokum na ten dzień w domach o stuprocentowej pewności, to znaczy w rodzinie gdzie ktoś z domowników służył na bardziej prestiżowym stanowisku urzędu bezpośrednio u samego Szatana Diabła. Tego rodzaju przypadki były trochę skrywane, ale bardzo rzeczowo uzasadniane przykładem Dawida ukrywającego się przed Saulem.


Osobnym rozdziałem jest służba wojskowa. Niewinne stwierdzenie, że „jeżeli nasi wyznawcy nie idą do wojska to jest ich sprawa,” zakrawa już na zupełne przykre kłamstwo. Taki osobnik nie musiał się sam wyłączać, bo zrobili to za niego jego dotychczasowi bracia z urzędu. Nie było, żadnego zrozumienia dla tych, chcący skorzystać ze swojego sumienia, lub ze służby zastępczej. Wierny i oddany brat powinien odsiedzieć swój wyrok z pokorą, bez składania apelacji, i prośby o przedterminowe zwolnienie, co z pokorą wykonał również Lebioda, a jeszcze lepiej dla niego jeżeli odsiedział pod rząd dwa kolejne wyroki. Często się zdarzało, że zwolniony z poprzedniej kary wiosną, następne powołanie do odbycia służby wojskowej otrzymywał jesienią tego samego roku i cały „cykl” rozpoczynał się od nowa, z zaliczeniem jako recydywa. Taki proces podwójnej odsiadki, groził również mnie. „Dzięki” jednak temu, że -wprawdzie bezwiednie i nawet nie zamierzenie, w tym czasie zmieniałem meldunki, zostałem ostatecznie „wyautowany” jako, że mój obowiązkowy okres poborowy już się zdezaktualizował.


Pod koniec lat 50-tych w większym już stopniu wprowadzano służbę zastępczą. Za okres służby wojskowej, delikwent mógł odpracować ten okres w kopalni węgla. Niestety ze strony Organizacji nie było żadnych motywacji, aby ukierunkować młodych poborowych z możliwości wyjścia z takiej matni. Na szczęście to nowe pokolenie młodych pioniersko zaczęło przecierać nowe ścieżki i nie chciało ugiąć się pod pręgierzem starszych. Był to już dość pokaźny wyłom w dotychczasowej skostniałej strukturze i mimo początkowej niechęci, ostatecznie przymrużono oczy. Tych „nowych pionierów” w ich decyzji, wspomagał duch Szatana bardzo intratną perspektywą uszczknięcia jeszcze za ich życia namiastki, może nie bożego królestwa, ale trochę lepszej egzystencji. Kopalniane zarobki ustawiały młodego brata na lepszej pozycji materialnej. Młodzieniec z motocyklem WFM (WFM, to motocykl pierwszej polskiej masowej produkcji po wojnie), już był w cenie, ale szczytem marzeń, był motocykl produkcji NRD –MZ. Na ten luksus było stać jedynie braci, którzy zamiast iść do p****dla, woleli służyć Szatanowi, czyli mamonie jak się wtedy podkreślało. Kopalniana rzeczywistość była też brutalna. Nie wszystkim się poszczęściło (wypadki górnicze), ale przynajmniej dla sług wiadomo było czyj był to palec i dla czego tak się stało. Paradoksem było jednak, to, że ci bracia, którzy nie poszli służyć Szatanowi dobrowolnie, po wyroku zostali wysłani do kopalń, aby służyć Szatanowi przymusowo, ale już jako więźniowie pracowali tylko na lepszą wypiskę. Brutalność kopalni, tej kategorii braci też nie oszczędzała, ale przynajmniej nasi bracia słudzy wiedzieli jaka czeka ich nagroda w Królestwie Bożym za dochowanie wierności… (?)


Wszystkim ofiarom błędnego „światła” Ciała Kierowniczego, nikt nie przywróci ich nadwyrężonych sił i zdrowia, tudzież śmierci. Szczycenie się dzisiaj ofiarami poniesionymi przez tych wiernych i oddanych braci jako ofiary składanej na ołtarzu wiary, jest nie tylko normalną hipokryzją, ale wręcz podłością ze strony brooklyńskiej korporacji. Z jaką łatwością przychodzi komitetom sądowniczym wyrzucać z Organizacji ofiary tamtego okresu za krytyczne spostrzeżenia w stosunku do wszystkich starych czy nowych „świateł” nieomylnego C.K., niż w imię tych ofiar, zrzucić z panteonu „zasłużonych”, a przynajmniej tego jednego winnego. Z jaką łatwością „zacnemu” C. K. przychodzi wyjaśnić, iż dopiero dobrodziejstwo nowego przekładu biblii (N. W.) spowodowało, że zmieniono pogląd dotyczący (Rz 13, 1–8.). Bez zająknięcia nie uderzono się w pierś i nawet nie przeproszono przynajmniej tych jeszcze żyjących. Niedoczekanie! Jądro Organizacji, jakim jest „Ciało Kierownicze” zwane enigmatycznie również „Wiernym i Roztropnym Niewolnikiem” i cokolwiek to znaczy, nigdy nie przyznaje się do błędów i nikogo nie przeprasza.
CDN
Tytuł: Odp: Na początku był Olek… Zanim rzucę ten „kamień”
Wiadomość wysłana przez: Lebioda w 10 Luty, 2016, 05:55
Dobrym zwyczajem jest, że po każdym przełomowym etapie, robi się rachunek zysków i strat. Przy każdym przedsięwzięciu zawsze powstają pewne mankamenty, na które należ zwrócić uwagę i po przeanalizowaniu wyciągnąć należy wnioski w celu usprawnienia pracy w przyszłości. W takich okolicznościach sporządza się odpowiedni „raport”. Można to nazwać inaczej, np. w Organizacji Św. J. są słynne „Roczniki”. Można i tak. Takim odpowiednikiem jak przypuszczam był, lub raczej mógł być, „Rocznik 1994”. Po uregulowaniu prawnym i zalegalizowaniu Korporacji Świadków Jehowy w Polsce, już nic nie stało na przeszkodzie, aby taki bilans zysków i strat upublicznić. „Rocznik 1994” nie wniósł nic, aby przybliżyć nam wiedzę o tamtych wydarzeniach. Enigmatycznie „dotknięto” tam tylko wydarzenia, ale zakamuflowano treści, tak aby z tego nic nie wynikało, a zainteresowanego czytelnika zostawić wpół drogi z domysłami.


To jest oczywiste, że jeżeli są niedopowiedzenia, można zawsze odwrócić i przedstawić inną wersje. Gorzej sprawa wygląda gdy ofiarą padli konkretni ludzie i stawia się na nich przysłowiowy krzyżyk. Pewnie, lepiej o tych ludziach nie mówić, a jeżeli już, to anonimowo bez nazwiska i imienia. Najpraktyczniej określić, że to jakiś „brat słabej wiary”, a to, że „im się już zdawało”, a to, że z powodu komunistycznej władzy, nie można postawić zarzutu itp. Pod tymi nieczytelnymi określeniami są konkretni ludzie, z nabytym statusem osób publicznych. Jeżeli ci ludzie przysporzyli Organizacji problemów, trzeba o tym publicznie powiedzieć. Nie powinno być żadnego problemu żebyśmy wreszcie poznali twór „Komitetu dwunastu”, lub członków słabej wiary -„Komitetu Piętnastu”. Te nazwiska nie przyszły z nikąd, to wielu tych braci tę Organizację odbudowywało po roku 50-tym, wspierało w najtrudniejszym okresie, byli ścigani przez aparat bezpieczeństwa i nieuchronnie stawali się jego ofiarami. Czyżby okres odwilży po 1956 roku, osłabił nagle ich wiarę i zaraz potem stali się „słabej wiary”? To nie słaba wiara tych osób, to brutalne wymazywanie tych odważnych braci, aby przypadkiem ich splendor nie przyćmił starych działaczy.


Po 1956 roku, władze polskie były skłonne wyjść naprzeciw i ruszyć proces legalizacji od początku. Strona przeciwna wprawdzie była skłonna podjąć temat, ale wewnątrz Zarządu Głównego, nie było jednomyślności. Mówienie o jednomyślności jest sformułowaniem bardzo delikatnym ponieważ w rzeczywistości powstały dwie przeciwstawne frakcje. Byli zwolennicy wyjścia na pół drogi i może nie zupełnie być usatysfakcjonowanym, jednak po sześciu latach kompletnego zakazu, odetchnąć i ulżyć całej populacji Świadków Jehowy w Polsce. Ci drudzy byli zdania, że możemy wziąć wszystko, albo nic -przy czym to słowo „nic”, miało istotne znaczenie dla takich radykałów, jak Wilhelm. Scheider, Edward Kwiatosz i Harald Apt, ale pewnie było więcej, z tym, że E. Kwiatosz i H. Apt, i podobnych też nie było mało, byli raczej za, a nawet przeciw

Brata „Jakuba” (Rejdycha) poznałem w okresie (końca 1953 roku) najgłębszego nieprzychylnego stosunku władz do Świadków Jehowy w Polsce. Nie wiem jaką sprawował w tamtym czasie funkcję w Organizacji, ale wiem, że z jego zdaniem liczono się w gremiach około okręgowych. T.w., „kłos” ( jeszcze na początku lat 1960-tych) stawia go w swojej opinii jako radykalnego przeciwnika wobec władz. Pytanie nasuwa się samo. Jaka zaistniała istotna przyczyna, że ten radykał zainicjował proces legalizacji? Do tej „przyczyny” będę chciał jeszcze powrócić, ale to już w innym opracowaniu. W tej chwili mogę tylko zasygnalizować, że już wiemy nieco więcej o tej grupie.

Brata „Olka” (Aleksandra Rutkowskiego) poznałem bardzo wcześnie, bo już na przełomie 1950/51. Nasze wspólne relacje opisałem już bardzo szczegółowo w różnych konfiguracjach, więc tu je pominę. Nie znam jego okresu przed zakazowego, na pewno betelczykiem nie był, (pracował w zakładzie włókienniczym –znał się na krosnach) ale miał na pewno dobre, a być może, b. dobre relacje z W. Scheiderem. W terenie pojawił się prawie z nikąd. Jeszcze jesienią 1960 roku tuż po aresztowaniu Scheidera, t. w. „kłos”, lansuje go jako pro scheiderowca. W jego konspiracyjnym życiorysie istnieje nie wyjaśniona zagadka. Nigdy nie został aresztowany. Jeżeli do 1956 roku miał farta, mógłbym podciągnąć to pod jego wyjątkowe zdolności asekuracyjne. Amnestia z tego roku dawała możliwość wyjścia z opresji ukrywania się, więc na pewno z tej możliwości skorzystał. Z późniejszych relacji o jego legalnym poruszaniu się po kraju (jeździł samochodem pikapem warszawa), ponadto był znanym organom ścigania i jego funkcjach w Organizacji w Polsce, daje to bardzo dużo do myślenia. W wyjątkowego ponownego farta, jakoś trudno jest mi osobiście uwierzyć. Pytanie jest oczywiste: Jaką rolę (w odpowiednim okresie) odegrał Aleksander Rutkowski w Organizacji Świadków Jehowy w Polsce?


Sylwetka „służbowa” brata W. Scheidera jest dość powszechnie znana. Jego niezłomność w wyznawaniu własnych pryncypiów była jego flagowym przewodnikiem. Wymownym jego niezłomnym charakterem jest jego wypowiedź w ostatnim słowie, a właściwie prośbie do sądu na rozprawie z roku 1951, gdy w mowie prokuratorskiej ten zażądał dla Scheidera: kary Śmierci! W oczekiwaniu na wyrok, odpowiedź brzmiała: -. – nie mam żadnej prośby, czuję się niewinny! Nie postawie tu żadnego pytania, ten zwrot, odpowiada na każdą wątpliwość. Niezłomność jaką przejął od prezesa J. F. Rutherforda, nie sprzeniewierzył się do końca swoich dni. Wszystko czego się podjął, był przeświadczony o swojej słuszności. Jeżeli nawet odejście J. F. R. w roku 1942, spowodowało powolne odchodzenie od zasad starego prezesa, dla Wilhelma Scheidera była to zapowiedź zbliżającej się schizmy, a na pewno szczególnym znakiem końca tego systemu rzeczy i w tym przeświadczeniu nie był odosobniony. Brooklyn pod kierownictwem nowego prezesa Knorra, zdawał sobie sprawę, że duch Rutherforda długo jeszcze będzie unosił się w przestrzeni, a radykalne nagłe przewartościowanie mogłoby skutkować rzeczywiście wielką schizmą podobną do tego z roku 1918.


Radykalna postawa Zarządów Krajowych Świadków Jehowy w krajach socjalistycznych lat 50-tych ub. wieku, chwilowo rzeczywiście zwarła szeregi i mimo brutalnego zachowania się władz, nieudało się łatwo rozbić organizacji jak początkowo sądzono. Jednakowoż zejście do podziemia, dla jednej i drugie strony, miało dobre i złe skutki. Środowisko Świadków Jehowy wprawdzie bardziej się zintegrowało, zwiększyło wzajemną więź, podniosło też wewnętrzną dyscyplinę i paradoksalnie następował wzrost liczby członków wyznania. W krótszym okresie taki stan miał swoją zaletę, jednakowoż w dłuższej perspektywie czasowej, życie w ciągłym alercie stawało się uciążliwe, zwłaszcza dotykało to tą młodszą populację młodzieży męskiej ściganej listami gończymi. Dla władzy powodowało to wiązanie pewnej ilości sił potrzebnej do rozpracowania podziemia zbrojnego, które w tym samym czasie było jeszcze groźne. Tymczasem ściganie ludzi za czytanie i posiadanie biblii, na forum międzynarodowym, przysparzało tym krajom fatalnej reputacji. Pomimo tej zdawałby się hermetycznej powłoki, władze miały dość swobodny dostęp do struktur zarządzania Organizacjami w poszczególnych państwach tzw. demokracji ludowej. Na podstawie lektury dokumentów będących w moim zasięgu wiemy, że te penetracje sięgały samego wierzchołka. Obecnie z całym przekonaniem mogę stwierdzić, że dla ówczesnej władzy, wiedza o Centralnych Ośrodkach zarządzania Świadków Jehowy przynajmniej w Polsce, nie stanowiła żadnej tajemnicy. Dla władzy opłaciło się ten ośrodek mieć pod kontrolą niż go likwidować.


Wszelkie zachowania się Wilhelma Scheidera, szczególnie mam tu na myśli okres już po 1956 roku w stosunku do położenia Organizacji w Polsce, nie były jakby się zdawało oderwane od realiów. Scheider zdawał sobie sprawę, że Organizacja pozbawiona jego przywództwa już nie będzie tą Organizacją budowaną dotychczas na jego „obraz i podobieństwo”. Jego Organizacja miała być przesiąknięta duchem zaczerpniętym z epoki Rutherforda, której on był wierny. Jego problem polegał na tym, że oddanie tej (jego) Organizacji pod opiekę innych podczas jego nieobecności (jego uwięzienie), przekierowało ją na inne, bardziej liberalne tory. Po powrocie to swoje, to (jego) „Dzieło” musiał odbudowywać, a ludzi zaufanych do pracy, miał coraz mniej do pomocy. Zawiódł go nawet jak dotąd, jego najwierniejszy i oddany mu Aleksander Rutkowski –„Olek”. Scheider stając przeciw Olkowi musiał zdawać sobie sprawę, że równocześnie występuje przeciwko N. Knorrowi. Trudno jest mi uwierzyć, żeby Scheider nie zdawał sobie sprawy przeciw komu występuje niszcząc A. Rutkowskiego. Scheider, nie mógł się pogodzić i nie tylko on, że jego „romantyczna” era, kończyła się razem z odejściem Rutherforda.


Jaką rolę odegrał Aleksander Rutkowski w Organizacji Świadków Jehowy w Polsce? Na jego głowę spadło tyle oskarżeń, że nawet bez udowodnienia mu jakiejkolwiek winy, można by go osądzić, bo na pewno coś było jego winą, ostatecznie go osądzono za niemoralne zachowanie. Jakie inne czyny były z jego udziałem? Zarzuca mu się, że przyczynił się do śmierci emisariusza przechodzącego przez granicę między Polską i ZSRR, a poza tym współpracę z organami bezpieczeństwa, dowodem tego jest to, że nigdy nie został aresztowany. A powinien. Scheider, Kwiatosz, Apt –to już jakby etatowi bywalcy zakładów karnych, a po drodze Brodaczewski, Stawski i wielu innych. Rutkowski był dobrze znany organom bezpieczeństwa. Znali jego sylwetkę fizyczną i psychiczną, znali jego charakter, jego wrażliwość a dodatkowo otoczony niejednym t. w., których donosy raportowały każdy jego ruch. Pewnie w ten olkowy fart i Scheider nie wierzył, ale dziwne, że bez obawy korzystał z transportu i melin przez Olka organizowanych. Czy istnieje tu jakaś logika, która te sprzeczności mogłaby ułożyć w jakiś zrozumiały wątek?


Można się długo zastanawiać jak wyjść z tego dylematu i odpowiedzieć sobie chociażby cząstkowo. Porównałem dwie publikacje, które zahaczają o tamten okres, „Wierni Jehowie” i „Rocznik 1994”. Celowo użyłem tu słowa „zahaczają”, ponieważ w obu publikacjach odpowiedzi nie znajdziemy, a te wątki, które tam są, raczej zaciemniają problem. Zastanawiałem się dlaczego tak bardzo istotny temat trudny dla Organizacji, który powinien być eksponowany jako, że przysparzał cierpień ludowi bożemu, a chwały Jehowie. W „Wierni Jehowie” znalazły się dwa wątki, które dotykają sprawy, ale jakby dotykano rozżarzoną metalową płytę gołym palcem.


„(…) nowy komitet kraju (już pro scheiderowski) przesłał oświadczenie do Biura Oddziału w Wiesbaden (RFN) i Biura Głównego w Nowym Jorku z opisem zaistniałej sytuacji i podjętymi działaniami. Oprócz wspomnianych zarzutów dotyczących popełnienia cudzołóstwa i zdrady poprzez podjęcie współpracy z organami bezpieczeństwa napisano tam o zorganizowaniu przez Olka opozycji poprzez zwarcie szeregów swych zwolenników, co spowodowało rozłam. (…)”

„Sprawę Olka R. rozpatrywał Komitet dyscyplinarny wyznaczony przez niemiecki filiał z Wiesbaden. Główny zarzut oscylował na spędzeniu przez niego we Wrocławiu pięć nocy z pewną siostrą. W epoce rządów PZPR rzecz zrozumiała, że nie można go było oskarżać o powiązania, z SB, użyto, więc tematu zastępczego.”


Scheiderowski komitet kraju wystosował trzy oskarżenie przeciwko Olkowi do Brooklynu i Wiesbaden. 1. Olek popełni cudzołóstwo, 2. Olek podjął współpracę z organami bezpieczeństwa, 3. Olek nie uznał dokonanego przewrotu, czym spowodował rozłam w Organizacji. Już jedno oskarżenie, starczyło, żeby Olka pogrążyć, nawet nie wzywając go na rozprawę, z obawy aby ten nie zadenuncjował przybyszów z jakby niebyło w tamtym czasie wrogiego przecież państwa RFN – dość dziwne, ale akurat tego, ze strony Olka, się nie obawiano. Obawiano się natomiast tego, że Olek może zdradzić władzom polskim iż na czele nowego komitetu ponownie stoi Scheider, Kwiatosz, Abt … (?) Jakby oni o tym nie wiedzieli!


Po bardzo długim okresie od złożonego donosu, Komitet z Wiesbaden (ten bardzo długi okres, podobno był konieczny, aby w ogóle rozeznać się w zaistniałej sytuacji w Polsce) przybył, żeby Olka pogrążyć, ale zaproszony (wezwany) na rozprawie wcale się nie pojawił, ani też władzom nie zadenuncjował. Z opisu wiemy, że miał być rozpatrywany tylko wątek z wrocławskiego hotelu. Inne dwa bardzo ważne wątki nie były brane pod uwagę jako zarzuty. Autor, lub autorzy „Wierni Jehowie” wyjaśnili to tym, że:- „W epoce rządów PZPR rzecz zrozumiała, że nie można go było oskarżać o powiązania, z SB”


Na temat tego ostatniego zdania zabierałem już głos w różnych konfiguracjach, ale do tej wypowiedzi zawsze ustosunkowałem się raczej humorystycznie. Rozpatrując to samo zdanie w niniejszym wątku, dochodzę do wniosku iż niesie to zupełnie inny wymiar gatunkowy. Nawet zastanawiam się czy nie jest tu wyrażony pewien wybieg socjotechniczny. Ciało Kierownicze miało, a nawet ma nadal, bardzo piękny wdzięczny temat, aby wszystkie te doznane cierpienia wiernych sług bożych ze strony aparatów władzy ówczesnych państw totalitarnych, wpisać do duchowego panteonu cierpień w imię Jehowy i Jego ziemskie Organizacji. Ileż podłych metod, w tym zdrady i współpracy z tymi organami władzy Szatana. Jak bardzo ten Szatan zwrócił uwagę na Organizacje bożą w Polsce, że staliśmy się obiektem jego zainteresowania. To w naszym kraju Szatan najpierw osłabił, a następnie zaangażował do współpracy brata stojącego bardzo wysoko w hierarchii. Czy nie byłby to wdzięczny temat na niejedną Strażnicę? Jakiż to wdzięczny temat aby tym pokarmem umacniać braci w wierze. Można przywoływać i porównywać z cierpieniami przywódców z roku 1918. Przywoływać wylanie Nowego Światła na brata Rutherforda, który wskazał przyczyny wszystkich cierpień. Jeszcze w końcowym okresie lat 40-tych ub. wieku karmiliśmy się tamtymi wydarzeniami i przeżywaliśmy ich cierpienia wywołane wściekłością Szatana. Tymczasem nic z tych rzeczy. Tak jak w moim Świadkowskim pokoleniu, wyraziście wiedzieliśmy co się wydarzyło w roku 1918, tak współczesne pokolenie Świadków Jehowy w Polsce ma mgliste pojęcie o latach zakazu. Nic im nie mówią nazwiska braci z tamtego okresu, ba głosicielka, która przyszła by w moim mieszkaniu mówić mi o królestwie bożym, znała tylko Janusza, (a dlaczego nie Jana Pawła?) Scheidera, natomiast z nikim nie kojarzyła Wilhelma. Oto obraz po bitwie! Trudno mieć pretensje do 25 leniej głosicielki, jeżeli Organizacja omija tamten okres szerokim łukiem.


Jeżeli coś istnieje, a o tym się nie mówi, istnieje podejrzenie iż musi być bardzo ważny powód ku temu. Wilhelm Scheider, oprócz osobistych urazów, miał powody, aby oskarżyć Aleksandra Rutkowskiego o zdradę. Nie wierzę, aby będąc tak blisko jego osoby i jego wiernych mu oddanych chociażby Kwiatosza i Abta, ale na pewno wielu innych, nie dostrzegali takiej zmiany u Olka. Przecież to nie były niemyślące istoty ludzkie. Na pewno jakieś przesłanki nie wprost, ale mogły wzbudzać domysły. Jest tylko jeden poważny mankament, którego nie brano pod uwagę, że Rutkowski mógł mieć jakieś „niekonwencjonalne” wsparcie Brooklynu, ba samego Natana Knorra. Nie wyobrażam sobie tego inaczej, żeby Olek bez tego wsparcia zachował się tak, jak się zachował –nie dopuszczając do przejęcia kontroli nad Organizacją przez starą gwardię. Olek jednak wyraźnie wskazywał, że tylko Brooklyn jest władny go odwołać. To nie jest postawa człowieka desperata nie czującego nad sobą wsparcia silnej ręki.


Czy Olek był konfidentem SB, tego nie wiem. Jak dotąd, jedynym „dowodem” jest tylko to, że pomimo wielu aresztowań innych czynnych członków kierownictwa, on nie był objęty żadnym aresztowaniem, inne zarzuty są dodane ad hoc. To wzbudza podejrzenia, ale tyko podejrzenia. [Jak się okazuje, władze SB miały „dziwne zwyczaje” i czasem aresztowały tych samych, a nie zwracały uwagi na innych, chociaż powinni. Ale takim dziwnym zwyczajem również kierował się brat Wilhelm w stosunku do swoich wiernych i wypróbowanych.] (?) Cisza, która zapanowała wokół tych dwóch pozostałych przewinień jest dość zastanawiająca, tym bardziej, że główny sprawca tego zamieszania, czyli Scheider został potraktowany dość obcesowo i niedwuznacznie wskazano palcem jego miejsce i co najważniejsze, na zawsze stracił możliwość powrotu na stanowisko sługi kraju pomimo jego zasług i doświadczeń, co dotąd było jego głównym atutem, o co tak rzewnie upominali się autorzy aplikacji „Wierni Jehowie”.


Jednym słowem nie było to zwyczajne odstawienie, lecz miało to bezpośredni związek z kierowaną przez Olka Organizacją w Polsce. Nie mogę sobie wyobrazić, aby Olek wpatrzony w swego pryncypała przez ponad dwie dekady i jemu oddany, wciągu nie pełnych czterech lat tak radykalnie zmienił front. Jego przeobrażenie musiało mieć przyczynę zewnętrzną. Tylko jaką? Tych przyczyn może być co najmniej kilka, ale ja obstawałbym tylko przy jednej, która przemawia do mnie najbardziej. Nie jest to jedna przyczyna sama w sobie, ale jest to zespół przyczyn zogniskowanej w jednej. Postaram się w miarę moich możliwości, mojej wiedzy i moich doświadczeń w Organizacji, tę przyczynę odkryć. Lojalnie jednak się zastrzegam, że jest to tylko moja własna spekulacja wynikająca z pewnej logiki, której na tą chwilę, nie jestem wstanie udowodnić.


Jak już wspominałem jeszcze długo po zakończeniu II wojny światowej, Organizacja żyła w epoce Rutherfordyzmu pomimo, że prezesem był już Natan Knorr. Ten kierunek nazwę ogólnie „Walką z Szatanem”, chociaż ciągle jeszcze żywy, cezurą odchodzącej tamtej „Epoki”, były początkowe lata, lat pięćdziesiątych. Zakazy działalności Organizacji Świadków Jehowy w całym obozie Socjalistycznej Europy wschodniej, paradoksalnie przyczyniły się do powolnego opuszczania miecza wymierzonego przeciw „Szatanowi”. W miarę upływu czasu „Szatan” coraz bardziej przemawiał ludzkim głosem. Ten „ludzki” głos Szatana, (pamiętam to z autopsji) był nawet ostrzeżeniem, aby się nie dać zwieść. Jednych nie dało się „zwieść”, ale inni … Pisałem już w poprzednich moich wejściach jak Organizacja będąca w podziemiu głęboko była penetrowana przez służby bezpieczeństwa, ale to jeszcze nie była główna przyczyna, to był dopiero epizodyczny skutek.


Służby bezpieczeństwa krajów obozu socjalistycznego nie miały większego problemu wejść w struktury Organizacji tych wszystkich krajów. W ZSRR ten nurt był najsilniej rozbudowany i opanowany. Tak zwany „Nowy Kanał” (szerzej opisany przez brata Grzesika), był najbardziej kontrolowanym ruchem przez władze radzieckie ,a jednocześnie będącym jedynym ruchem mającym łączność z Brooklynem. Innym przykładem jest Rumunia, gdzie powstał nowy świadkowski ruch pod nazwą „Stowarzyszenie Prawdziwej Wiary Świadków Jehowy”, który odłączył się od pro brooklyńskiego nurtu będącego opanowanym przez rumuńskie służby bezpieczeństwa. Ten nowy ruch powstał na bazie zachowania wykładni ideologicznej Sędziego Rutherforda dotyczącego tekstu Rz 13, 1–7. Nadanie przez Brooklyn nowego podejścia do tego tekstu, a mówiąc brutalniej odejścia od lansowanej wykładni przez Rutherforda, spowodował „rumuńskie odstępstwo”. Można się tylko spierać, która opcja w tym przypadku jest odstępcą, a która zachowawczą „prawdziwej” wiary. Paradoksalnie ten ideowy, ale odizolowany od wpływu rumuńskich służb nurt, przez Brooklyn został potraktowany za odstępczy. Trzeba jeszcze dodać, że podobne dysydenckie ruchy powstawały też w innych krajach naszego obozu, chociaż jest o nich stosunkowo cicho.


Niema jednoznacznych dowodów, że w Polsce był zaplanowany podobny scenariusz, ale niema też powodów żeby to wykluczyć. Organizacja w Polsce była w tym czasie już bardzo kontrolowana przez organa władzy przy pomocy t. w.. Sprzyjał temu przedłużający się okres beznadziejnej konspiracji. Dochodziły również oddolne, poza kontrolą Organizacji próby wyjścia z tej sytuacji. Ta beznadziejność się przeciągała, a światełka w tunelu ciągle widać nie było. „Komitet Piętnastu” z braćmi Reydychami nie mógł spowodować rewolucji, ponieważ skutecznie był hamowany, przez konserwatywny pion z W. Scheiderem na czele. Władze wycofały się z możliwości zalegalizowania Reydychowskiego zrywu, ponieważ bez błogosławieństwa Scheidera, nie będzie to miało żadnego znaczenia. Najprawdopodobniej, osadzenie Scheidera w roku 1960-tym, miało być ostateczną próbą „zresocjalizowania” go. Wiemy, że takie rozmowy (próby) we Wronkach się toczyły, ale wreszcie z rezygnacją uznano iż ten jest niereformowalny i nie warto sobie nim zawracać głowy.


Zwrócono natomiast uwagę na kierującego Organizacją w Polsce A. Rutkowskiego, młodego i energicznego. Było oczywiste, że w tak zcentralizowanej Organizacji, rozmowa z nim jest bez sensu, a jeżeli nie będzie miał odpowiednich „wytycznych” skończy się tak jak z Rejdychem. Te wytyczne mogą pochodzić tylko z za Ocean, a resztę co do szczegółów, mogła załatwić już tylko Ambasada PRL w Waszyngtonie. Czy tak było? Nie wiem, ale tylko tak można wyjaśnić „fenomen” Aleksandra Rutkowskiego, który w odpowiednim czasie nad swoimi plecami poczuł „przyjazny” oddech samego Knorra i wtedy zdobył się na pokazanie Scheiderowi fucka. Dalszy scenariusz co się działo potem, już znamy. Bez wyraźnego zapewnienie poparcia samego Knorra, Olek nie odważyłby się stanąć w poprzek Scheiderowi. W tym starciu nie było zwycięzców, bo i Scheider i Olek polegli, z tym, że Knorr miał poważny dylemat. Nie mógł odciąć się od konserwatysty Scheidera ponieważ zagroziłoby to bardzo poważnym definitywnym rozłamem w Polsce z prawdopodobieństwem wg scenariusza rumuńskiego. Po rozważeniu za i przeciw, na pożarcie poświęcił Olka jako mniejsze zło. Wytoczono mu proces, za banalne przewinienie, które to przewinienia w tej grupie braci, były z natury „dopuszczalne” byleby o tym nie mówić głośniej, a nie wykluczyłbym, że w „wyśledzeniu” Olka we wrocławskim hotelu pomogły Knorrowi polskie służby specjalne. W zaistniałej nowej sytuacji, władzom polskim Olek nie był już do niczego potrzebny, Organizację „uratowano” połowicznie, a jednej jak i drugiej stronie zależało, ażeby pozbyć się balastu z Olkiem w tle. -Wy osądźcie sobie Olka po swojemu, ale nie wolno wam wtrącać się w „nasze sprawy”, inaczej nie będziemy „wam dłużni”. Kontrakt został dotrzymany, a strony rozeszły się do swoich zajęć. To tyle można się doczytać między wierszami w zawartym zdaniu:  „…W epoce rządów PZPR rzecz zrozumiała, że nie można go było oskarżać o powiązania, z SB, użyto, więc tematu zastępczego.” Czy można napisać to jeszcze jaśniej? Chyba nie!


Czy Olek współpracował ze służbami PRL? Z własnej inicjatywy pewnie miałby jakieś zahamowania, ale jeżeli sam brooklyński pryncypał go do tego popchnął… Jeżeli nawet taką rolę pełnił, na pewno nie był okiem i uchem, jakiegoś niskiej rangi prowadzącego oficera. Były to kontakty na wyższym poziomie, a byłbym skłonny wyrazić się bardziej dyplomatycznie, że pełnił rolę swoistego oficera łącznikowego pomiędzy Brooklynem, a Warszawą. Zbyt cicho jest w tej sprawie, i jak na razie niema żadnego potwierdzenia, lub zaprzeczenia z obydwu stron i pewnie nie będzie, a brooklyńskie kluczenie wokół tamtych wydarzeń wyraźnie wskazuje na wiele niedomówień. Późniejsze zawirowania polityczne w Polsce i Europie przyjęły już inny wymiar. WTS ogłasza trąbami zwycięstwo Jehowy na Syjonie, ale wszelkie kompromitujące dokumenty, jeżeli już nie uległy utylizacji, schowano głęboko w piwnicach, a podczas przeprowadzki do Warwick, przecież mogą zaginąć.

Koniec
Tytuł: Odp: Na początku był Olek… Zanim rzucę ten „kamień”
Wiadomość wysłana przez: Lebioda w 18 Luty, 2016, 09:56
Postscriptum


Gdy przeczytałem materiały dotyczące procesu siedmiu oskarżonych grupy osób kierownictwa Świadków Jehowy, doszedłem do wniosku, że byłbym niegodziwcem, gdybym cały proces upublicznił. Pomijam już sam fakt, że proces był naciągany, zeznania wymuszane, a sam proces sądowy miał „tylko udowodnić” już na początku postawioną tezę. Z tego powodu uznałem, że grzebanie się w samym procesie niema najmniejszego sensu, natomiast postanowiłem wyjść po za i zastanowić się nad genezą, która spowodowała, aby odbył się ten proces, a tym samym zaistniały jego następstwa w Polsce i nie tyko. Nie neguję spostrzeżeń Internauty, z którymi się zupełnie zgadzam, co nie oznacza, żeby usprawiedliwić wszystkich w niebo wziętych, którym przyświecała idea: im więcej śmiertelnych ofiar, tym większa radość w niebiosach! W tamtych okrutnych czasach, wiele ofiar nie było można zapobiec i to jest prawda, ale chwalić się tym, że z poręki naszego wychowania dla Jehowy, nasi wychowankowie ze szczęścia biegli radośnie po swoją śmierć, zakrawa już na obłęd. Usprawiedliwiać tym, że to było nieuniknione, lub obłudnie się wyłgać, że: -„ jeżeli nasi wyznawcy nie idą do wojska to jest ich sprawa”, potem umyć ręce i zasnąć snem sprawiedliwych bo to nie nasza sprawa. W tamtych złych czasach wielu wyznawców innych wyznań przechodziło też wiele przykrych scen, ale do cholery przecież nikogo nie pochwalano aby radośnie biegną na swoją egzekucję! Dobry pasterz pomaga chronić swoje owce, a nie wysyła je, aby na siłę szukały dla siebie śmiertelnego guza. Tych tytułowych  „Hiobów dwudziestego wieku”, użyłem nie bez kozery. Ten biblijny cierpiętnik był tylko zakładnikiem dwóch układających się stron dla uzyskania satysfakcji w celu udowodnienia własnej racji. W dwudziestym wieku do roli nowożytnych Hiobów, brooklyńska korporacja wylansowała przedstawicieli z własnej populacji dla udokumentowania swojej przynależności do prawdziwego Boga. Trochę pokrętna ta filozofia, ale ludzkie cierpienia stały się domeną zazdrosnego i żądnego śmierci hebrajskiego Boga Jehowy. To tyle co miałbym do powiedzenia w kontekście cierpień odniesionych przez Świadków Jehowy w Europie, a pewnie i na Świecie w dwudziestym wieku. W prawdzie jedne prześladowania były nie do uniknięcia, ale tym poddani byli nie tylko wierni wiary „prawdziwej”, ale też wierni wierze „fałszywej”, gdy tymczasem wielu cierpień można było uniknąć zachowując zdrowy rozsądek, który w znacznej mierze jest częścią instynktu samozachowawczego każdej istoty żyjącej.


Każdy ma prawo korzystać ze swojej niezłomności i być jej wiernym, ale Sługa, Pasterz, czy inny prowadzący stado swoich wiernych, którzy mu zaufali, niema prawa żądać by ci byli mu oddani nawet w obliczu największej próby. Jego nieustępliwość i upór wobec wielu jego współ zarządzających Organizacją, a w znacznym stopniu wyprzedzających jego myślową epokę, zahamowała proces legalizacji w Polsce. Gdy tylko nastąpiła pewność, że Scheider jest już zupełnie bezsilny, aby cokolwiek zepsuć, natychmiast (zdawałoby się) jeden „najwierniejszy z wiernych” z ideologią brata Wilhelma, Edward Kwiatosz na początku lat 70-tych ub. wieku, złożył dokumenty o legalizacje. Bardzo wymownym w tej sprawie jest to, że od tego momentu, Organizacja poszła na daleko idący kompromis z władzami, który dotąd był tamowany przez jednego człowieka.


Bardzo ciekawym dokumentem tamtego przełomowego okresu, jest praca dyplomowa napisana przez chor. Zygmunta Orysiaka –temat: >Prawo - -operacyjne - w aspekty działalności związku Świadków Jehowy w Polsce< na potrzeby Wyższej Szkoły Oficerskiej MSW im  F. Dzierżyńskiego w Legionowie. (Sygnatura IPN BU 001708/1722 - SAM_1831.JPG – SAM_1882.JPG). Autor pracy bardzo rzetelnie opracował temat począwszy od rysu historycznego po pierwszej wojnie światowej, aż do 1983 roku. Autor lojalnie i krytycznie przyznał, że wprowadzone represję zapoczątkowane od 1950-tego roku, przy niosły skutek odwrotny do zamierzonego


Słowo kompromis –które dotąd w Organizacji było synonimem zdrady i współpracy z wrogiem, po 1970-tym roku zastąpiono bardziej przyjaznym zwrotem -porozumienie. Dwukrotny przyjazd brooklyńskiej delegatury samego prezesa i jego zastępcy do Polski, dopomógł zrozumieć polskim braciom, że chcąc coś osiągnąć, trzeba z czegoś zrezygnować. I tak, autor cytowanej pracy dyplomowej, wymienia w kolejnych pięciu punktach na jakich warunkach kierownictwo w Polsce i Brooklynie poszło na kompromis z władzą PRL.


1/ W znacznej mierze zostały wyeliminowano z literatury organizacyjnej elementy szkodliwe ze społeczno – politycznego widzenia.
2/ Kierownictwo Centrali Światowej wydało zakaz wywożenia przez swoich wyznawców literatury organizacyjnej z terenu Polski do ZSRR.
3/ Wydano zalecenie meldowania się pionierów w miejscach ich działania, oraz meldowania uczestników obozów letnich
4/ Wydano zakaz angażowania do działalności pełno czasowej osób, którzy nie posiadają uregulowanej służby wojskowej.
5/ Za pośrednictwem Komitetu Krajowego zdołano nakłonić Centralę do przekazywania w pierwszej kolejności wszystkich zagranicznych publikacji do celów kontrolnych.


Ponadto z powyższej pracy dowiadujemy się że odbył się:


- Dwukrotny przyjazd delegacji z prezydentem Franzem i wice prezydentem Henschelem w celu prowadzenia rozmów z SB i Urzędem do spraw Wyznań.    Rozmowy zakończyły się stwierdzeniem ogólnym, że: Jeżeli Świadkowie Jehowy nie będą naruszali obowiązującego porządku prawnego, to stosunek na linii Państwo – Wyznanie, mogą zadowolić obie strony.


Autor dodaje, że Komitet Krajowy Wyznania Świadków Jehowy w Polsce:


-całkowicie zobowiązał się przyjąć i respektować postanowienia Stanu Wojennego w Polsce z dnia 13 grudnia 1981 roku.


Czy ktoś może to skomentować? Dla mnie jedynym komentarzem jest poniższy cytat:


z brooklyńskiego Rocznika Świadków Jehowy z 1994 r. strony. 236-7

„W roku 1961 chyba im się już wydawało, że są bliskie sukcesu. Obietnicą większej swobody zdołały nakłonić 15 słabych duchowo braci do podpisania wniosku o zarejestrowanie wyznania, które miało działać niezależnie od międzynarodowej społeczności Świadków Jehowy. Ale ogół braci nie poparł tych starań.
Tytuł: Odp: Na początku był Olek… Zanim rzucę ten „kamień”
Wiadomość wysłana przez: Lebioda w 13 Marzec, 2016, 19:27

Generałowie są zmęczeni


Upoważniam L******* K***** do przeglądania i komentowania pozyskanych przez Stanisława Chłościńskiego dokumentów z IPN.
Dokumentacja z IPN jest pozyskiwana przez Stanisława Chłościńskiego zgodnie z otrzymaną zgodą na kwerendę naukową w temacie Świadkowie Jehowy w Polsce w latach 1945 do 1989.
Kwerenda nr BU Po III-55110-16(5)/14 z dnia 06 03 2014



Ostatni wpis jaki umieściłem w „Postscriptum”, powołałem się na poniższy cytat.


z brooklyńskiego Rocznika Świadków Jehowy z 1994 r.
                               strony. 236-7

„W roku 1961 chyba im się już wydawało, że są bliskie sukcesu. Obietnicą większej swobody zdołały nakłonić 15 słabych duchowo braci do podpisania wniosku o zarejestrowanie wyznania, które miało działać niezależnie od międzynarodowej społeczności Świadków Jehowy. Ale ogół braci nie poparł tych starań.”


Ten cytat jest tak wymowny w swojej treści, że postanowiłem użyć go jako Motto. Ten poniższy wpis, jest uhonorowaniem dla tych 15-tu słabych duchowo braci, których słabością jest ich siła!



Początek drugiej połowy dwudziestego wieku dla Organizacji Świadków Jehowy rozpoczął się dość burzliwie, chociaż wydawało się, że najtrudniejsze to pierwsze sześć lat, które minęły. Wszyscy oskarżeni w procesie kierownictwa z roku 1951-go zostali zwolnieni, później zrehabilitowani, przysługiwało im nawet odszkodowanie. Represje zelżały. Nastał czas błogiej ciszy. Po strasznej ciężkiej burzy, na niebie ukazała się piękna różnokolorowa tęcza, a w jeszcze wilgotnym powietrzu, unosiła się woń ozonu. Cisza!


Ta cisza nie trwała długo. O tym co było później, zajmuję się już od dłuższego czasu i jak dotąd nie udaje mi się rozwikłać i odpowiedzieć na pytanie: kto, lub co tę ciszę przerwało. Pewnie kiedyś trzeba będzie ten okres zakończyć chociażby już z samego zużycia się materiału, ale też z wyczerpywania wiedzy. Nie można młócić ciągle tego samego, bo to staje się po prostu nudne i co gorsze, bez efektu. Tymczasem niestrudzony Gedeon podesłał mi nowe materiały i to materiały o jakich tylko mogłem sobie pomarzyć.  Są to dwa różne spojrzenia przeciwstawnych stron dotyczące tego samego tematu. Nie zdradzając jeszcze czego, lub kogo dotyczą, mogę tylko zasygnalizować, że, są tam osobiste relacje samego dysydenta Stanisława Rejdycha vel „Jakuba”. Jednego ze słynnej piętnastki najsłabszych. Wydarzenie zaliczyłbym do znaleziska cennej perły w stogu WTS-owskiego siana. Nazwisko to wskazuje, że zapowiadająca się cisza po burzy drugiej połowy lat 50-tych, musiała zostać brutalnie przerwana. Oaza miłości bliźniego, a szczególnie miłości braterskiej, za jaką uchodzi Teokratyczna Organizacja wyodrębniona z tego opanowanego przez samego Szatana Świata, jest tylko pięknie opakowanym i umiejętnie reklamowanym mitem.


Myślałem, że wszystko co było do powiedzenia z zakresu Organizacji po 1956 roku, już opowiedziałem. Rzeczywiście, tak jest, bo były to tylko te wydarzenia, które dały się zauważyć na zewnątrz. Szczególnie były to te wydarzenia które dotykały mnie, lub moje najbliższe otoczenie, a chodziło tylko o nieustanne głoszenie „prawdy” o Królestwie Bożym, i przysparzanie głosicieli, których ciągle było mało i mało. Ciągle trzeba było być przygotowanym na wytłumaczenie się, dlaczego nie dostarczyłem zaplanowanych głosicieli, tudzież przyjęciem odpowiedniej reprymendy. Najtrudniejsze było dopiero, gdy brat na wykresie pokazywał ciebie i twoją pracę dyndając na końcu wykresu. Zazdrościłeś tym na pierwszych miejscach zbierających tylko pochwały i klepanie po ramionach, za gorliwość, za twoją postawę i zrozumienie wobec Organizacji, no i twoje błogosławieństwo, którego nie poskąpił ci Jehowa w osiągnięciu takiego sukcesu. Takie były twoje i moje problemy. Nie miałeś pojęcia ani wyobraźni z jakimi problemami borykali się twoi przełożeni słudzy, którym na sercu leżało tylko twoje dobro, twoja wiara, twoje zbawienie i na końcu twoje szczęśliwe wieczne życie w Królestwie Bożym.


Wszystko to powyższe przypomniałem sobie, gdy zapoznałem się z trudnościami z jakimi borykali się moi niedoceniani przeze mnie bracia usadowieni zupełnie na górnej półce w hierarchii sług, teraz zwanych dla powagi Nadzorcami. Szczególne wyrozumienie należy się tym wytrwałym w bojach o czystość i nieskazitelność Organizacji, do której Szatan Diabeł miał szczególną nienawiść, ale za to byli wdzięcznym materiałem do urabiania w jego parszywych czarnych łapskach. Byli to nasi bracia słudzy pracujący w różnych działach około okręgowych i Komitetu Kraju. To tam wrzała główna praca, o której do naszych uszu nawet echa nie dochodziły, a to z uwagi dla naszego dobra, aby nas nie gorszyć i wiary nie osłabiać. Aby zrozumieć powagę sytuacji, dotyczącą tego kręgu osób, których to dotyczy, jestem zmuszony współczesnemu czytelnikowi przybliżyć obraz Organizacji w ujęciu socjalnym dotyczącym poszczególnej jednostki ludzkiej zbudowanej z ciała i krwi, z jej potrzebami ludzkimi w szerokim tego znaczeniu.


Każde z tych osób, miało głębokie osobiste przeświadczenie o słuszności obranej drogi życiowej ze względu na przekonanie co do niepodważalnej wiary w doktrynę biblijną sygnowaną prze brooklyńską Organizację Świadków Jehowy, w tym w nieuchronność zbliżającego się końca tego świata. Finałem tego ostatniego boskiego aktu, miał być Armagedon, który powinien się rozpocząć i zakończyć jeszcze za ich życia, no dodam, że mojego też. W większości są to roczniki urodzone przynajmniej z grubsza przed 1939 rokiem. Wielu z tych chciało znaleźć się po Armagedonie w jak najlepszej uprzywilejowanej pozycji. Kto by nie chciał? W takiej euforii wielu opuszczało domy, rodziny i wszystko co stało na przeszkodzie, w tym pracę zarobkową i angażowało się w służbę pełno czasową, no bo po cóż, mieliby podtrzymywać i rozbudowywać ten diabelski stary system rzeczy?


To tymczasowe i prowizoryczne życie jakie dawała im pełno czasowa służba w Organizacji, dawała im wystarczające szczęście, a szczególnie pewność tych wszystkich obietnic życia wiecznego w Bożym Królestwie, w najlepszym przypadku tu na Ziemi, a dla wybrańców nawet królowania w niebie obok samego Jezusa Chrystusa. Jak widać w obydwu przypadkach perspektywa nie do pogardzenia. Po cóż dbać o dobra współczesne, zabiegać o mieszkanie, dom z ogródkiem, a nawet o rodzinę. Organizacja dla tych pełno czasowych pracowników zapewniała wikt i opierunek, na koszt innych braci, których ambicje przyszłego bycia w Królestwie Bożym nie były takie wygórowane. Pierwsze zachwianie takiego myślenia, nastąpiło gdy, „Dom Betel” w Łodzi po 1950 roku przestał spełniać swoje dotychczasowe zadanie i zaspakajanie socjalnych potrzeb. Co bardziej zapobiegliwi o dobra współczesne, powrócili, bo mieli dokąd wrócić. Inni, chociażby ze względów własnego bezpieczeństwa, takiej możliwości nie mieli. Zostali w „terenie” w szerokim tego słowa znaczeniu.


Nowy rozdział takiego koczowniczego życia z nieprzymuszonego własnego wyboru, nastąpił po roku 1956. Początkowa euforia z odzyskanej wolności nie trwała długo, a nałożyły się tu moim zdanie dwie, a może nawet trzy główne przyczyny. Pierwsza przyczyna, to przeliczenie zysków i strat. Było co liczyć w szczególności w materiale ludzkim, kto i jak się zachował. Kogo zachować, kogo wyrzucić, komu wybaczyć, a kogo przywrócić. Druga przyczyna, to nagły ponadnormatywny wzrost „Generałów” dla, których nagle zabrakło etatów. Trzecia przyczyna, pewnie najważniejsza, to wejście do gry „Nad Generała” w osobie samego Wilhelma Scheidera. Tego głównego zwierzchnika nikt nie podjął się kwestionować, co nie oznaczało, że wszyscy byli usatysfakcjonowani i zadowoleni z przejęcia prze niego nadzoru nad całością.


Jego niepodważalna charyzma w całej Organizacji w Polsce, przygniatała każdego. Ten mit niepodważalności, prawie świętości. W końcu oboje z żona Amelią należeli do klasy niebiańskiej, był przez obojga pielęgnowany i skrzętnie wykorzystywany we wszelkich poczynaniach, nie tylko osobistych, ale w szczególności w kierowaniu Organizacją. Ambicje tych dwojga sięgały bardzo wysoko. Organizacja w Polsce pod jego kierunkiem miała dominować w Europie, i przynajmniej dorównywać Organizacji USA. W taki sposób rozpoczął się wyścig pozyskiwania głosicieli w Polsce. Reperkusje tego procederu opisywałem już wielokrotnie, ale były to opowiadania widziane z najniższej półki, to znaczy zboru i co najwyżej obwodu. Prawdziwy kociokwik odbywał się na szczytach decydenckich, czyli okręgi i Komitet Krajowy. Stamtąd niektóre odpryski, tylko czasem rykoszetem dostawały się w obszary nizinne. Wygórowane wymogi pozyskiwania głosicieli, był tylko jednym z wielu problemów jakie dominowały i podgryzały te wysoko położone gremia Organizacji. Te problemy chciałbym przybliżyć zainteresowanym tamtą epoką Świadków Jehowy w Polsce.


Po 1956 roku, wszystko w Organizacji, było już inne. W. Scheider, który latem tego roku powrócił z więzienia, zastał już innych swoich były podwładnych, no może jeszcze nie fizycznie, co byłoby mu na rękę, ale mentalnie, to i owszem. Sześcioletni okres różnych przeżyć, spowodował przemiany wewnętrznie, w bardziej dojrzały sposób samodzielnego myślenia, a co najważniejsze, to krytyczna ocena samego pryncypała. Zaaprobowana początkowo –Rada Główna- spełniała swoje zadanie, ale tym samym ograniczała wolę i ostateczne decyzje przewodniczącego, a to nie było w jego stylu, a tym bardziej w interesie. Przed laty był nie podważalny w swoich decyzjach, a obecnie ktoś próbuje dyskutować i nie zgadzać się z jego opinią. To polskie „Ciało Kierownicze” ograniczające jego działanie nie mieściło się w jego założeniach, więc uległo rozwiązaniu. Następne posunięcie, to odstawić niepokornych, a postawić na lojalnych. „Głównodowodzący”, swoim zwyczajem sprowadził wszystkich do parteru i pokazał, że zarządzającym i rozdającym karty jest tylko jeden i tylko on jeden jest tym, który zatrudni tego, kogo będzie uważał i to bez względu na jego poprzednie zasługi. Jeżeli taki układ się komuś nie spodoba, może odejść w siną dal, a jeżeli nie zrobi tego z własnej woli, w tą „siną dal”, odejdzie na jego „polecenie”. Że to nie były czcze pogróżki, w ciągu następnych czterech lat, słowa te systematycznie stawały się ciałem.


Wymienię tu filary na, których wsparta była w tamtym czasie cała Organizacja w Polsce, może nie wszystkich, ale przynajmniej główny trzon. Wilhelm Scheider, Edward Kwiatosz, Harald Apt, Jan Lorek, Tadeusz Chodara, Zygfryd Adach, Mieczysław Cyrański, Władysław Szklarzewicz, Stanisław Rejdych vel. „Jakub” i jego brat Wiesław, Stanisław Czerniak –członek Ostatka, Roman Stawski vel. „Romek”, Aleksander Rutkowski vel. „Olek”. Odniosłem się tylko do tych znanych mi filarów, ale było ich więcej. (W/g. zachowanych dokumentów IPN, bardzo ubolewam, że nie z zachowanych dokumentów Organizacji), W. Scheider po 1956 roku postawił na niektóre osoby, które dla mnie nic nie mówią, a przynajmniej nie wiele. Są to: Czesia Piotrowska, Tatarczuk Maria, Kulesza Jerzy, Lutrowski, Wiktor Matajczak, Wydrzyńska i inni (?), ponadto Adach Zygfryd z żoną. Z pozostałych to tylko cztery nazwiska: Edward Kwiatosz, Czesław Stojak, Harald Abt i Stanisław Rejdych „Jakub”.


Do pionu wykonawczego (terenowego), należy dołączyć sług Okręgów i Obwodów, których nazwisk nie sposób zapamiętać, nie mówiąc już o tym, żeby wszystkich znać. Tych wszystkich kadrowych pracowników wg szacunków Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego z roku 1961 w całej Polsce mogło być około 300 osób. Z tej liczby, a zwłaszcza od sług Obwodów, odliczyłbym co najmniej jedną czwartą tej populacji, to pracownicy udzielający się dorywczo, którzy w każdej chwili mieli gdzie wrócić, gdyby zachodziła taka konieczność. Do tej liczby doliczyłbym jeszcze personel techniczny składający się w większości z płci żeńskiej. Ich zejście z tej „niwy” też nie spędzałby nikomu snu z oczu. W poważnej sytuacji znajdowały się te osoby, których wymieniłem powyżej z nazwiska. W większości z tamtych osób, od po wojny, nie było zatrudnionych zarobkowo nigdzie chyba, że podczas odbywania kary więzienia byli zatrudnieni w specjalistycznych zakładach pracy, w kopalniach węgla itp. Takie zatrudnienie jest wliczane do lat pracy. Następną trudnością, która zaczynała doskwierać tej pełno czasowej populacji z górnej półki, to zdrowie i takie tam duperele. Sami zaczęli dochodzić do przekonania, że maksyma Jezusa o ptaszkach co to nie orzą ani nie sieją, a żyją, jakoś tak nagle przestała sprawdzać się w ich przypadku, a do tego doszły jeszcze potrzeby gniazdowania, jeżeli jesteśmy już w temacie ornitologicznym.


Brat Wilhelm Scheider stojący na czele Organizacji, od tej strony gniazdowania wyszedł w miarę obronną ręką -cokolwiek ta „obronna ręka” może tu znaczyć. Inni jego podopieczni takiej obronnej ręki nie doświadczyli. Już dziewiętnasto wieczny Karol Marks, określił dość pojemne słowo determinizm w ujęciu ekonomicznym jako, że >byt kształtuje świadomość<. Dla tych wielu osób, których nazwiska podałem wyżej, oczywiście nie pod wpływem myśli Marksa, ale pod wpływem rzeczywistej własnej sytuacji ekonomicznej, ta dotąd bagatelizowana świadomość, realnie dotknęła ich bezpośrednio. Odtąd ich własny dramat życiowy, zaczął im ciążyć. Ich wiara w głoszoną prze nich samych bliskość wymarzonego Królestwa Bożego, oddalała się w czas nieokreślony, natomiast słabnące siły i zdrowie, tudzież wiele innych potrzeb zbliżały się w postępie geometrycznym. Druga grupa oddanych wiernie Organizacji, to wielu jeszcze nie przytłoczonych wiekiem starczym, ale bezdomnych, ściganych listami gończymi.


Pomimo trzymania tych wszystkich za twarz przez niepodważalną ikonę Organizacji, pokątnie myślano, jak przemówić do rozsądku pryncypała, aby ten zmienił tok myślenia w kierunku wyjścia z pata jakim była działalność w podziemiu, co dla wielu byłoby rozwiązaniem ich trudnego położenia, tym bardziej, że strona przeciwna też puszczała perskie oko w tym kierunku. Na styku Organizacji i ówczesnej władzy, nastąpił dość obukierunkowy dylemat. Scheider i jego frakcja, zdawała sobie sprawę, że wyjście z podziemia wpłynie na wyraźne osłabienie w rozwoju Organizacji, co akurat nie było po jego myśli, ponieważ zawaliłaby się jego koncepcja zajęcia czołowego miejsca na świecie. Jedynie co mógłby w tym kierunku robić, to dobrą minę do złej gry, czyli stwarzać pozory (stąd wychodzenie do władz z tym samym statutem, który to tekst był zaraz odrzucany). Władze również wiedziały, że Organizacja stwarzająca pozory twierdzy oblężonej, dawała jej tę witalną siłę trwania i rozwoju. Pat trwał, ale w niczym nie rozwiązywał socjalnego położenia tym, o których wyżej już napisałem.


CDN

Tytuł: Odp: Na początku był Olek… Zanim rzucę ten „kamień”
Wiadomość wysłana przez: Lebioda w 19 Marzec, 2016, 18:31
Generałowie są zmęczeni
CD

Bardzo ciekawy wpis zamieścił forumowicz „Dziewiatka” tutaj:  http://watchtower-forum.pl/topic/7113-spady-z-nadarzyna/  Jest to wielki postęp, gdy pracodawca dba o swojego pracownika, a przy okazji reklamuje jego walory osobiste, np. młody wiek i wykształcenie –biblijne wprawdzie, ale jednak. Dla współczesnych pozbawionych pracy w korporacji Świadków Jehowy, a przypadkowo czytają ten wpis, na podstawie mojej wiedzy z tamtego okresu, podpowiem jak sobie poradzić. Poszukać (broń boże pionierki, oboje będziecie klepać biedę) odpowiedniej dziewczyny u bogatego brata, resztę pozostawić Jehowie. Tak radzili sobie moi bracia idole. Kilka nazwisk występuje w tym wpisie! Niestety powielanie takich zachowań zwłaszcza ich nazwisk, nie było zalecane i skrywane jako nie budujące. Nam kazano liczyć na palcach jednej ręki, ile lat pozostało do pełnego zwycięstwa Michała nad Lucyferem. Nie znaliśmy tylko tego, jaka inercja w stanie osobowym i myślowym przejawiała się wśród całego zespołu mającego rzekomą pieczę nad tą dolną warstwą Organizacji. Celowo nie użyłem tu określenia „zespołu kierującego”, bo takiego nie było.


Wszyscy „generałowie”, którzy nabrali szlifów w najtrudniejszym okresie walki z bezpardonowym wrogiem, poszli w odstawkę, chyba, że zdegradowani na niższy stopień, przyjęli posadę jaką pryncypał był łaskaw dać. Dla czołowej grupy weteranów, takie rozwiązanie było nie do odrzucenia. Alternatywne wyjście, to ponownie pozwolić nałożyć sobie na ręce kajdanki przez władzę i odejść tam skąd niedawno wyszli. Proszę sobie wyobrazić stan ducha każdego z tych… Przecież to nie były postacie bezmyślnie pozbawione oceny swojej wartości. Aby mogli trwać w takim zespole, należało przyjąć odpowiednią postawę samozachowawczą. Można było przyjąć lizusostwo wobec swojego pana i liczyć na przychylność, czekać na boską sprawiedliwość, lub brać sprawę w swoje ręce i kupom obalić tyrana, ale było jeszcze inne wyjście. Siedzieć cicho, nigdzie się nie wychylać, ale po cichu sprzyjać wszystkim pozostałym odmieńcom. Wszystkie te postawy zżerały tą dobrą passę Organizacji, która kiedyś była synonimem serdeczności, życzliwości i miłości braterskiej.


W tym dość mocno z różnicowanym zespole, sam W. Scheider gubił się. Nie wiedział kom może ufać, zmieniał swoich przyjaciół na wrogów i odwrotnie. Jego stosunek do swoich podwładnych zmieniał się w czasie. Nie ufając nikomu, ale jednocześnie był od tych zależny. Jego przychylność i wrogość była zmienna. Nie zmiennym był tylko w stosunku do klakierów –tych hołubił swoją prawdziwą, prawie ojcowską miłością. Ta jego słabość, w głównej mierze przyczyniała się do tego, że wszystkie te jego nagłe i niespodziewane ruchy kadrowe powodowały, że w jego otoczeniu i na górnym szczycie, Organizacja była penetrowana przez służby bezpieczeństwa. Na wszystkich najważniejszych naradach, uczestniczył co najmniej jeden T. w. Z tego powodu Gedeon stawia retoryczne pytanie:


 Świadkowie Jehowy w Polsce lata 1945 do 1989. Kto kierował tą społecznością „Duch Boży czy „dobra wola służb specjalnych”…?
A dalej jakby odpowiadając na powyższe pytanie, twierdzi:
Prezentuje kolejne wybrane  dokumenty z zasobów IPN z których jasno wynika , że służby specjalne miały doskonale rozpracowane struktury społeczności Świadków Jehowy .  Tajni agenci wchodzili w struktury społeczności i mieli dostęp do najtajniejszych informacji.


Niema w tym nic dziwnego, jeżeli „Duch Boży” nie tylko, że nie strzegł tej Organizacji przed penetracją służby bezpieczeństwa PRL, ale wręcz był na jej usługach. Starałem się, w prawdzie bardzo ogólnie, opowiedzieć w jakiej scenerii działała w Polsce Organizacja Świadków Jehowy począwszy od słynnego roku 1956. Ten okres dla mnie i Gedeona w tamtym okresie był osłonięty kotarą tajemniczości. Wprawdzie wiedzieliśmy trochę o pewnych zawirowaniach, ale one przenikały do naszej świadomości zbyt mocno ociosane, a jeżeli jeszcze były wzmocnione autorytetem W. Scheidera, zamykało to jakąkolwiek dyskusję i wszelką spekulacje. Gdy w bliżej nie sprecyzowanych pogłoskach, pojawił się niejaki „Jakub”, wszyscy „wiedzieliśmy”, że to zdrajca i wróg wszystkich naszych braci. Na okoliczność brata „Jakuba”, czy tylko „Jakuba” jak kto woli osobiście mi znanym, pisałem już wielokrotnie. Zastanawiałem się tylko o przyczynie jaka musiała zaistnieć, aby ten brat mógł się stoczyć aż do zdrady włącznie. Według już niejednokrotnie cytowanego prze zemnie T. W. „kłosa”, jeszcze jesienią 15 października 1960 roku, jeszcze wtedy brat „Jakub” był obecny na krajowej naradzie sług okręgów, której przewodził już Roman Stawski jako nowy Sługa Oddziału w Polsce po wiosennym aresztowaniu W. Scheidera, a jeszcze 25 listopada tego roku, na odprawie dla sług obwodów, przekazywał różne wskazówki organizacyjne. Zastanawiałem się jak to się mogło stać, że brat „Jakub” w ciągu niespełna roku stał się zdrajcą i już tylko „Jakubem” i jednym z piętnastu „słabych”, ubiegający się o zalegalizowanie grupy wyznaniowej pod nazwą >„Organizacja Świadków Jehowy I Świadków Jezusa”<.


Cokolwiek można by powiedzieć, takiej olbrzymiej wolty nie można zrobić na kolanie. Nie jest możliwe, aby zupełnie dojrzały człowiek mógł tak nagle zmienić swoją orientację ideologiczną. Jeżeli jednak tak się stało, przyczyna musiała być głębsza i rozciągnięta w czasie. Podejrzewam, że po zawiązaniu się nowego komitetu krajowego (wiosną 1960 roku) doszło w tym gronie do bardzo burzliwej rozmowy, w wyniku czego zapadły ostateczne decyzje. Ponieważ Rejdych nie otrzymał satysfakcjonującej odpowiedzi, po prostu wdrożył swój już opracowany plan awaryjny. Dzisiaj wiemy na pewno, że pierwsze symptomy tych przemyślanych zmian wewnętrznych, wystąpiły już wkrótce po roku 1956, po opadnięciu euforii tuż po opuszczeniu cel więziennych. Zaraz potem nastąpił audyt korporacyjny, a następnie podział ról jakie przypadną „generałom” już nie z nominacji, ale z faktycznych kwalifikacji zdobytych na polu walki. Że tak się nie stało, napisałem już wcześniej. Zamordyzm, pogoń za nowymi głosicielami i wzrostem, położył się cieniem na całości Organizacji. Wzrosło zapotrzebowanie na pomysły, aby zaspakajać próżność pryncypała na niekończący się apetyt na nowych głosicieli. Takim wybitnie nowatorskim w tym kierunku pomysłem, błysną całkowicie Scheiderowi oddany w tym czasie tandem, sługa okręgu nr Ia, słynny „Olek” wraz ze swoim zastępcą, też słynnym Wróblem.( Olkowy plan awaryjny przeczekał w szufladzie jeszcze cztery lata) Powielanie było zalecane, jeżeli kogoś nie było stać na oryginalność. Organizacja rosła w siłę, głosicieli powinno przybywać, bo zgodnie z logiką pryncypała, tam gdzie wzrost, tam też jest błogosławieństwo. Po wyczerpaniu pomysłów naturalnych, przystąpiono do zabiegów technicznych. Od czego są długopisy? To też oryginalny pomysł jeżeli służy ku chwale bożej. Co „odważniejsi” słudzy obwodów dopisywali nawet po 100 głosicieli miesięcznie, aby sługa okręgu nie wysyłał ich ponownie w teren, w poszukiwaniu wzrostu. Tę oryginalną metodę, przejmowali również słudzy okręgów, ale już bardziej odważnie przychodziło im operować zerami.


Takie i inne niechlubne metody i nie tylko z głosicielami, ale o wiele bardziej negatywnych postawach W. Scheidera, nie wszyscy to akceptowali. Cicho i półgębkiem nawet wyrażali swoją negatywną opinię, ale też nie wszyscy mieli odwagę mówić o tym głośno. Z wielką troską o Organizacji, ale też z osobistą tragedią zwraca się Stanisław Rejdych vel „Jakub”, w dwóch listach pisanych najpierw do Scheidera, a gdy to nie odnosi skutku do Knorra. Nie będę tu tych listów cytował ponieważ przerasta to moją techniczną możliwość, aby odpowiednio wszystko opracować, a ponadto przerasta to również moje literackie zdolności abym odpowiednio to wyraził. Mam jednak nadzieję, że tym samym wzmogłem u wielu czytelników zapotrzebowanie na tę wiedzę z tamtego okresu, a Gedeon, umieści tą ciekawą korespondencję z przed pół wieku w swoim autorskim wątku.


Nie są to listy tylko jednego autora Stanisława Rejdycha, ale również innych, których Scheider potraktował jednakowo, aby ktokolwiek z tych nie znalazł się przypadkiem razem z nim w Królestwie Bożym. Warto też zwrócić uwagę na indywidualne listy pisane zupełnie prywatnie. Jest tam wiele skarg na czołowych wymienionych z nazwiska sług okręgów, na ich zachowanie moralne, które w przypadku niżej stojących w hierarchii, byłyby piętnowane z całą bezwzględnością. Aha, znajdują się również listy nie tylko te, które wyrażają złą opinię o wysoko postawionych nadzorcach z najwyższej półki, ale też odwrotnie, listy pisane i adresowane do zwykłych głosicieli. Te listy nie miały adresów zwrotnych, najczęściej podpisywane ogólnie –Twoi bracia. Próbka takiego listu znajduje się w zestawie. To przy okazji taka ciekawostka, o której jeszcze nigdzie nie pisałem, ale przypomniałem sobie, gdy taki tu spotkałem. Listy te były adresowane (najczęściej przesyłane pocztą), przeważnie do „wyróżniających” się głosicielek rokujących nadzieje pójścia w pionierkę.


Do kolekcji należy, również ciekawy list do Knorra i Wiesbaden. Pisany już zespołowo przez nowe kierownictwo po aresztowaniu Scheidera w 1960 roku. List sygnowany jest przez brata „Daniela” – Romana Stawskiego nowego Sługę Oddziału, oraz członków Komitetu Kraju, brata Aleksandra Rutkowskiego „Olka”, oraz brata Mariana Brodaczewskiego. Do ciekawostek tego listu należą: - „szczegółowy” opis okoliczność aresztowania Scheidera, ze wskazaniem ewentualnego zdrajcy, oraz jak to „cudownie” ochroniony przed aresztowaniem został Edward Kwiatosz, a nie powinien. – Opis o „zbuntowanych” byłych braci, którzy oczerniając ukochanego brata Wilhelma chcą usprawiedliwić siebie przed bratem Knorrem jak bardzo tamten ich skrzywdził, a w listach tych wyrażają już tylko same kalumnie i kłamstwa. – Jako ostatnia ciekawostka, to szczegółowy opis kontaktowania się Komitetu Krajowego z Wiesbaden i Knorrem, ponieważ po ostatniej wpadce brata Wilhelma, wszystkie dotychczasowe kontakty zostały spalone. Nowy kontakt, to ewentualnie droga morska, a nowy szyfr będzie taki:


>Jeśli chodzi o klucz do szyfru, którego bracia z KOMITETU KRAJU nie mają –jak piszą- w komplecie, to chętnie służymy im pomocą szkoda, że nie piszą o który im chodzi o cyfrowy czy literowy. Na wszelki wypadek podajemy literowy.
a = e, b = z, c = x, d = w, f = v, g = t, h = s, i = o, j = r, k = q, l = p, m = n, u = y
Szyfrować,/ wyrażając się dokładnie –kodować-/ należy w ten sposób, że na miejscu litery właściwej podstawić odpowiadającą jej według tabelki literę przeciwną<


Wspaniały prezent dla służb specjalnych podany na tacy!


W tej mnogości materiałów, w które pozwolił mi zajrzeć Gedeon, może powstać zastanawiające pytanie, na ile rzetelnie oddają one tamtą rzeczywistość. Rzeczywiście, takie wątpliwości są i mogą poważnie wpłynąć na ocenę ich wartości. Tak, podzielam taką niepewność, tym bardziej, że bazując na materiałach z IPN, już wywołano ostatnio burzę wokół „Bolka”. Z tych materiałów można zawsze „wyczytać” to co się chce wyczytać i być przekonanym, że jest się odkrywczym. Największą zbrodnią wobec przesłuchiwanego w śledztwie, jest bazowanie na jego zeznaniach i wszystkich jego składanych podpisach na różnego rodzaju zobowiązaniach. Do wszystkich tych, którzy w cieplutkim mieszkaniu, zagłębieni w mięciutkim fotelu przy aromatycznej filiżance kawy, wczytujących się w te materiały ze śledztwa, szukają w słabości ówczesnego przesłuchiwanego „sensacji”, czuję po prostu wstręt. Nie korzystam z materiałów pochodzących z przesłuchań podczas śledztwa, co dałem wyraz już w przypadku procesu z roku 1951. Zastanawiałem się też jak mam się ustosunkować do listów pisanych z Polski do brata Knorra. Szczególnie listy pochodzące spod ręki Stanisława Rejdycha pełnych goryczy i bezpośrednich oskarżeń samego Sługi Oddziału, a skomentowanych przez nowy komitet, jako stek bezpodstawnych oskarżeń. Osobiście wolałem nie komentować, lecz pozwolić ustosunkować się samemu czytelnikowi. Nasuwa się zasadnicze pytanie: czy listy te są autentyczne? Czy nie są one spreparowane na potrzeby SB?


Gdy bym nie znał z autopsji tamtego okresu, jak to już obszernie starałem się przybliżyć tło i scenerie, a urodziłbym się w latach 80-tych ub. wieku i znałbym tylko „Rocznik1994” i był pod wpływem nadarzyńskich gorliwych braci, pewnie uznałbym to za bardzo dobrze spreparowany falsyfikat. Tak się składa, że wielu z tych wymienionych w listach osób, znałem osobiście i to nie tylko w ramach „służbowych zajęć”, ale spędziłem też wiele czasu zupełnie w luźnych okolicznościach. Takie luźne niezobowiązujące znajomości, najwięcej pomagają poznać obopólną wartość i osobiste walory, a nawet indywidualne wnętrze. Opisane w listach przez Rejdycha znane mi postacie, niczym nie odbiegają charakterem i zachowaniem od moich zapamiętanych spostrzeżeń. Wiele poruszanych krytycznych wątków, tudzież wymienianych nazwisk związanych z bardzo negatywną oceną zachowań, były mi dobrze znane. Z listu dowiedziałem się o dalszych ich losach – nazwisk tych, tu nie wymienię, ale te nazwiska są w listach ujawnione. Mogę być zupełnie pewny, że i pozostałe wymienione przez Rejdycha osoby, są oddane prawidłowo. Najlepiej wyedukowany podstawiony esbek, nie byłby wstanie tak precyzyjnie obracać się w wysublimowanych niuansach tamtej świadkowskiej rzeczywistości. Te listy oskarżają tych wszystkich decydentów tu w kraju i brooklyńskiej korporacji jak to już bardzo trafnie wyraził swoje zwątpienie Gedeon co do opieki Ducha Bożego.


Czy wszystkie pochodzące z IPN-u dokumenty są wiarygodne? Nie! Np. list od Richarda rodzonego, brata Wilhelma z dnia 15 04 roku 1960. Już sama data tej korespondencji budzi zastrzeżenie. Jest zbliżona do daty aresztowania Scheidera. Na pewno Richard pisałby list w języku niemieckim. Nawet jeżeli jest to wersja przetłumaczona, musiałyby zaistnieć pewne potyczki językowe, czego tu się nie wyczuwa. Treść listu jest pełna oskarżeń pod adresem Wilhelma i jego żony Amelii. Nawet jeżeli bym osobiście się zgodził z jego treścią, to sam styl jest bardzo zbliżony do retoryki partyjnych szkoleń członków PZPR. Nie jest mi znany –podobno obiegowy list, lub biuletyn, skierowany wyłącznie do pionierów (dlaczego wyłącznie do pionierów?) pt. „Obudź się”. Treść jest bardzo szkalująca Organizację chociaż, z wieloma wątkami nie chciałbym polemizować. Znajduje się też, powiedziałbym, paszkwilancko humorystyczno-lekki felieton o Romanie Stawskim. Przypuszczam, że te „dzieła” wyszły spod redakcji tzw. „Komitetu 12” puszczane w obieg ad hoc. Celowo przywołałem tutaj te specyficzne „dzieła”, które Organizacja Świadków Jehowy bezpodstawnie przypina Rejdychowi, Olkowi i nie wiem komu jeszcze, tylko po to, żeby swoim wiernym braciom zohydzić tych, których Organizacja spisała na banicję, wieczne potępienie, a braci ostrzec przed pójściem tą drogą. Wszystkie materiały na podstawie, których opracowałem ten wpis znajdują się:

Tu: - https://swiadkowiejehowywpolsce.org/index.php?board=80.0;sort=starter

Nie życzę nikomu przyjemnej lektury w zagłębianiu się w treści uwiecznionych w skanach. Nie są to opowiadania do poduszki, ale raczej nie pozwalające nikomu myślącemu zasnąć!


Koniec

Gedeon:Postanowiłem dołączyć te listy do opracowania Lebiody aby stanowiły całość. Dokumenty maja już przeszło 50 lat jakość ich nie jest czasami dobra ale w większości są czytelne. Są to oryginały bardzo unikatowe. Ustawa o IPN nie pozwala na upubliczniane tych dokumentów, można to zrobić tylko na podstawie przyznanej kwerendy do badania naukowego. Natomiast zapisanie tych dokumentów do własnego użytku na komputerze jest legalne i każdy to może zrobić.

 Dokumenty pochodzą z zasobów IPN, pozyskanych na podstawie kwerendy naukowej BU Po III-55110-16(5)14. Stanisław Chłościński.
Samowolne kopiowanie i upublicznianie dokumentów pod odpowiedzialnością karną zabronione.
Sygnatura: IPN BU 01891/64
Tytuł: Odp: Na początku był Olek… Zanim rzucę ten „kamień”
Wiadomość wysłana przez: gedeon w 19 Marzec, 2016, 19:16
 Dokumenty pochodzą z zasobów IPN, pozyskanych na podstawie kwerendy naukowej BU Po III-55110-16(5)14. Stanisław Chłościński.
Samowolne kopiowanie i upublicznianie dokumentów pod odpowiedzialnością karną zabronione.
Sygnatura: IPN BU 01891/64
Tytuł: Odp: Na początku był Olek… Zanim rzucę ten „kamień”
Wiadomość wysłana przez: gedeon w 19 Marzec, 2016, 19:22
 Dokumenty pochodzą z zasobów IPN, pozyskanych na podstawie kwerendy naukowej BU Po III-55110-16(5)14. Stanisław Chłościński.
Samowolne kopiowanie i upublicznianie dokumentów pod odpowiedzialnością karną zabronione.
Sygnatura: IPN BU 01891/64

Tytuł: Odp: Na początku był Olek… Zanim rzucę ten „kamień”
Wiadomość wysłana przez: gedeon w 20 Marzec, 2016, 10:27
 Dokumenty pochodzą z zasobów IPN, pozyskanych na podstawie kwerendy naukowej BU Po III-55110-16(5)14. Stanisław Chłościński.
Samowolne kopiowanie i upublicznianie dokumentów pod odpowiedzialnością karną zabronione.
Sygnatura: IPN BU 01891/64
Tytuł: Odp: Na początku był Olek… Zanim rzucę ten „kamień”
Wiadomość wysłana przez: gedeon w 20 Marzec, 2016, 10:30
 Dokumenty pochodzą z zasobów IPN, pozyskanych na podstawie kwerendy naukowej BU Po III-55110-16(5)14. Stanisław Chłościński.
Samowolne kopiowanie i upublicznianie dokumentów pod odpowiedzialnością karną zabronione.
Sygnatura: IPN BU 01891/64
Tytuł: Odp: Na początku był Olek… Zanim rzucę ten „kamień”
Wiadomość wysłana przez: gedeon w 20 Marzec, 2016, 10:30
 Dokumenty pochodzą z zasobów IPN, pozyskanych na podstawie kwerendy naukowej BU Po III-55110-16(5)14. Stanisław Chłościński.
Samowolne kopiowanie i upublicznianie dokumentów pod odpowiedzialnością karną zabronione.
Sygnatura: IPN BU 01891/64
Tytuł: Odp: Na początku był Olek… Zanim rzucę ten „kamień”
Wiadomość wysłana przez: gedeon w 20 Marzec, 2016, 10:34
 Dokumenty pochodzą z zasobów IPN, pozyskanych na podstawie kwerendy naukowej BU Po III-55110-16(5)14. Stanisław Chłościński.
Samowolne kopiowanie i upublicznianie dokumentów pod odpowiedzialnością karną zabronione.
Sygnatura: IPN BU 01891/64
Tytuł: Odp: Na początku był Olek… Zanim rzucę ten „kamień”
Wiadomość wysłana przez: gedeon w 20 Marzec, 2016, 10:35
 Dokumenty pochodzą z zasobów IPN, pozyskanych na podstawie kwerendy naukowej BU Po III-55110-16(5)14. Stanisław Chłościński.
Samowolne kopiowanie i upublicznianie dokumentów pod odpowiedzialnością karną zabronione.
Sygnatura: IPN BU 01891/64

Gedeon: dyskusję do tego tematu prowadzimy tu:
https://swiadkowiejehowywpolsce.org/index.php?topic=2131.msg29758#new (https://swiadkowiejehowywpolsce.org/index.php?topic=2131.msg29758#new)
Tytuł: Odp: Na początku był Olek… Zanim rzucę ten „kamień”
Wiadomość wysłana przez: gedeon w 20 Marzec, 2016, 11:14
list od Richarda rodzonego, brata Wilhelma z dnia 15 04 roku 1960.
Czy jest to list pisany ręką rodzonego brata Scheidera tego kategorycznie nie da się potwierdzić, list jest pisany na maszynie. Brat Scheidera nie był nigdy Badaczem PŚ a w czasie okupacji w Łodzi zajmował funkcyjne stanowisko.

Lebioda napisał:
Cytuj
Czy wszystkie pochodzące z IPN-u dokumenty są wiarygodne? Nie! Np. list od Richarda rodzonego, brata Wilhelma z dnia 15 04 roku 1960. Już sama data tej korespondencji budzi zastrzeżenie. Jest zbliżona do daty aresztowania Scheidera. Na pewno Richard pisałby list w języku niemieckim. Nawet jeżeli jest to wersja przetłumaczona, musiałyby zaistnieć pewne potyczki językowe, czego tu się nie wyczuwa. Treść listu jest pełna oskarżeń pod adresem Wilhelma i jego żony Amelii. Nawet jeżeli bym osobiście się zgodził z jego treścią, to sam styl jest bardzo zbliżony do retoryki partyjnych szkoleń członków PZPR. Nie jest mi znany –podobno obiegowy list, lub biuletyn, skierowany wyłącznie do pionierów (dlaczego wyłącznie do pionierów?) pt. „Obudź się”. Treść jest bardzo szkalująca Organizację chociaż, z wieloma wątkami nie chciałbym polemizować. Znajduje się też, powiedziałbym, paszkwilancko humorystyczno-lekki felieton o Romanie Stawskim. Przypuszczam, że te „dzieła” wyszły spod redakcji tzw. „Komitetu 12” puszczane w obieg ad hoc. Celowo przywołałem tutaj te specyficzne „dzieła”, które Organizacja Świadków Jehowy bezpodstawnie przypina Rejdychowi, Olkowi i nie wiem komu jeszcze, tylko po to, żeby swoim wiernym braciom zohydzić tych, których Organizacja spisała na banicję, wieczne potępienie, a braci ostrzec przed pójściem tą drogą.
Tytuł: Odp: Na początku był Olek… Zanim rzucę ten „kamień”
Wiadomość wysłana przez: Lebioda w 11 Maj, 2016, 04:17
Trzy wcielenia boga Wisznu


Upoważniam L******* K***** do przeglądania i komentowania pozyskanych przez Stanisława Chłościńskiego dokumentów z IPN.
Dokumentacja z IPN jest pozyskiwana przez Stanisława Chłościńskiego zgodnie z otrzymaną zgodą na kwerendę naukową w temacie Świadkowie Jehowy w Polsce w latach 1945 do 1989.
Kwerenda nr BU Po III-55110-16(5)/14 z dnia 06 03 2014


Brat „Sławek”

Będzie to opowieść o bracie, który jest prawie moim rówieśnikiem. Obaj mieliśmy to samo zacięcie, to znaczy przejść żywo przez Armagedon i żyć wiecznie w Nowym Świecie. Brat Sławek zapoznał się z prawdą po raz pierwszy w roku1946, a ja, o jeden rok później. Wiekowo jest między nami różnica. On urodził się w roku 1924, a ja dziewięć lat później. Nasz start w Organizacji przebiegał mniej więcej podobnie. Przed 1950-tym rokiem przygotowywaliśmy się do pracy konspiracyjnej, nawet nie wiedząc jak to będzie przebiegać i na co się musimy zdecydować. Mój brat Sławek mieszkał na wschodniej rubieży kraju, a ja, w jego środkowej części. Nic o sobie nie wiedzieliśmy, no, bo niby skąd. Po lipcu 1950 roku mieliśmy prawie taki sam start konspiracyjny, bo wszystkiego musieliśmy uczyć się z marszu, ale wiara w bliski koniec tego systemu rzeczy, dawała nam taką samą siłę woli walki o prawdę. Nic nie było nam straszne, bowiem wszelkie trudy wliczaliśmy w nasze ostateczne zwycięstwo. Brat Sławek dał ze siebie nawet więcej, bo własne całe gospodarstwo rolne puścił w dzierżawę. Na tę chwilę, byliśmy sobie równi pod względem zamożności i uzależnieni od Organizacji. Mniej więcej w tym samym czasie około grudnia lub stycznia 1953/1954 ukończyliśmy kurs sług obwodów, a potem to już praca na niwie pańskiej.

Pierwsze nasze spotkanie nastąpiło na jakiejś jednej z rutynowych odpraw dla sług obwodów, chociaż nie przypominam sobie tego wydarzenia dokładnie, a następnie około dwóch miesięcy na przełomie 1954/1955 „gościłem” go w moim obwodzie. Ten jego pobyt u mnie, bardzo lakonicznie opisałem już w „Mojej Przygodzie z Organizacją”. Od tamtego czasu nasze losy rozeszły się na zawsze. Normalna proza życia. Ludzie się spotykają przypadkowo, czasem zawiązują przyjaźń, a najczęściej rozchodzą się bez sentymentu i żalu, jak ludzie z pociągu, którzy jechali w tym samym przedziale.

No, ale Organizacja Świadków Jehowy nie jest zwykłym pociągiem, tym bardziej przedziałem, do którego się wchodzi i wychodzi tak zwykle, po prostu. Mój brat „Sławek” nie był zwykłym moim bratem, o którym można zapomnieć jak o wielu innych braciach, którzy też mieli swoje imiona, a nawet nazwiska. No właśnie. Nazwiska w tamtym czasie były zawieszone w próżni i nikt o coś takiego nie pytał. Ja nigdy nie pytałem brata Sławka o jego nazwisko, zresztą on o moje też nie pytał. Wiedziałem tylko tyle, że jest to jego organizacyjny pseudonim. Może nie zapamiętałbym nawet jego pseudonimu, gdyby nie pewna jego złota myśl, której mi udzielił, a ja, zapamiętałem ją do dziś, a czasem przekazywałem i przekazuję ją innym jako tzw. złotą myśl. Miało to związek z już opisywaną przeze mnie pogonią za wzrostem upragnionych głosicieli. Oto fragment tego opisu:

„Każdy z nas sług obwodów, na odprawę w okręgu, zabierał ze sobą kalkę techniczną, ponieważ na każdej odprawie był jakiś wizualny „plakat” przedstawiający bliski koniec tego systemu rzeczy. Trzeba było tylko odrysować i ruszyć po zborach, aby nieść światło prawdy i pokrzepienie dla głosicieli. Jeden z tych plakatów przedstawiał czas za pięć dwunasta. Myśmy w tę pięciominutową bliskość wierzyli i z taką wiarą, też tę kalkową wizję przekazywali. Nie bez powodu wspominam ten plakatowy szał. To miało działać na naszą wrażliwość w celu uzyskiwania więcej godzin, a szczególnie chodziło o wzrost upragnionych głosicieli, których tam gdzieś wyżej ciągle do statystyk brakowało.”

Po miesiącu, każdy z nas jechał na odprawę, aby poszczycić się osiągnięciami, jaką ten „pięciominutowy” plakat zrobił furorę. Opowiedziałem słudze okręgu, jak to osobiście z tym plakatem przemieszczałem się po zborach, aby tam na specjalnie zwołanych zebraniach, przedstawić ten krótki czas, jaki pozostał nam do Armagedonu, a w zamian za to, zbory miały sypnąć wzrostem godzin i głosicielami. Mój mizerny raport, wskazał słudze okręgu, że należy mi się odpowiednia reprymenda. Następny sługa obwodu brat „X” (nie pamiętam jego pseudonimu), toczka w toczke opowiedział taki sam scenariusz jakby żywcem ściągnięty z mojego postępowania jak wyżej opisałem. Sługa okręgu podsumował zalety tego brata, który osobiście podjął się tytanicznej pracy obsłużenia wykładem wszystkich zborów, dlatego jak podkreślił są wspaniałe efekty takiego osobistego zaangażowania. Byłem zdruzgotany. Brat Sławek w dość luźnej rozmowie zemną dotyczącej tego epizodu, „wyjawił” mi taką życiową maksymę:, > jeżeli coś robisz, nawet dobrze i dokładnie, ale to nie przyniosło spodziewanych efektów, to znaczy, że robiłeś wszystko źle<. Kilka dni później spotkałem się z bratem „X” na dworcowej poczekalni, pogratulowałem mu sukcesu, a ten mówi do mnie: > ja już kończę swoją służbę w obwodzie i wyjeżdżam do domu, a tych głosicieli …, tam już niema i nie wiem jak sobie ktoś inny poradzi. Ja poprosiłem o zwolnienie.<

Brata Sławka nie wspominałem zbyt entuzjastycznie. Był moim „aniołem stróżem” nadanym przez sługę okręgu, a każdy mój krok i poruszenie, nawet myśli wypowiedziane głośniej, znane było w okręgu. Nie obwiniam go o to, ponieważ wykonywał swoje obowiązki nałożone przez sługę okręgu. Takie były wymogi tamtego czasu, a Sławek też wierzył w swój nałożony i spełniony obowiązek wobec Organizacji. Pewnie do tej epizodycznej w moim życiorysie postaci bym już nigdy nie powracał, przynajmniej tak publicznie, chyba, że tylko w jakichś skrytych osobistych myślach, gdyby nie… to, że brat Sławek posiadał, a obecnie, już publicznie, znane nazwisko.

Ażeby poznać więcej szczegółów, jest wymagane powrócić do bardzo znanego nam z innych opracowań, bardzo ciekawej postaci, którym był t. w. „kłos”. Zapoznajmy się, co on ma do powiedzenia na okoliczność brata Sławka. „Kłos w zasadzie niewiele mówi o Sławku, z wyjątkiem tego, że przewodniczył jakiemuś zebraniu na jednym z „rodzinnych” spotkań w Okręgu i podaje szczegółowy program i jego przebieg, oraz wylicza nazwiska i pseudonimy wszystkich uczestników, ale te personalne szczegóły w tym wątku nas nie interesują. Acha, jeszcze może małoważny szczegół dotyczący samego „kłosa”. Ma on opuścić dotychczasowy teren okręgu I a u Chodary i przenieść się do okręgu V-tego, w którym sługą tego okręgu jest „Olek”. Czy do tego przeniesienia doszło faktycznie, z doniesień t. w. „kłosa” nie ma jasności. Teren ma opuścić również sekretarka brata Sławka, o pseudonimie „Ruta”, jako powód tej zmiany, jest jej bezpieczeństwo z uwagi na kilkakrotne aresztowania przez MO. Również „kłos” miał się znaleźć w podobnym niebezpieczeństwie, ale powodu, tego niebezpieczeństwa, w szczegółach nie podaje. Jest to donos „kłosa” z dnia 28 listopada 1960 roku. Powyższą datę podkreślam szczególnie, ponieważ wskazuje to, w jakim mniej więcej czasie ten anonimowy brat zostaje pozyskany na t. w. „kłos”. Najprawdopodobniej nastąpiło to podczas aresztowania w związku z wypadkiem samochodowym. Po miesiącu zostaje zwolniony. Z opisu oficera MO, H. Króla, musiało to nastąpić w okolicy podanej wyżej daty. Z przekonaniem do współpracy z MO nie było wielkiego problemu, ponieważ sami zwierzchnicy kandydata na t. w. nie wzbudzali w stosunku do niego żadnych podejrzeń. Znaczyłoby to, że jego nieobecność z powodu aresztowania musiała mieścić się w granicach budzących zaufanie. Musimy wziąć jeszcze poprawkę na to, iż w tym czasie aresztowania i wypuszczania były tak nagminne, że organizacyjna czujność praktycznie została uśpiona.

W tej chwili dysponuję zeznaniami innego ważnego konfidenta, z którym już się na tym forum zetknęliśmy. Jest to nasz już dobrze znajomy Wróbel. Lektura jego zeznań jest tak frapująca, że trudno jest się od niej oderwać. Z treścią tych zeznań zapoznamy się trochę później, ponieważ w tej chwili zafascynowała mnie pewna zbieżność dat. Zrobiłem takie małe zestawienie i porównałem z pewnymi wydarzeniami.

Pierwsze doniesienie „Kłos” – 17 -11 -1960 rok
Drugie doniesienie „Kłos” 25 – 11 -1960 rok
Trzecie doniesienie „Kłos” 28 – 11 1960 rok
Czwarte doniesienie „Kłos” 02 -01 -1961 rok
Piąte doniesienie „Kłos” 04 lub 05 -01 – 1961 rok

Kazimierz Wróbel pisze obszerny „list” do Ministra -29 -09 -1961 roku.
Założona teczka dla K. Wróbla sygnatura akt: AKT II DS. 15/62 Woj. Komenda MO w Kielcach
Rozpoczyna się pierwsze przesłuchanie Kazimierza Wróbla w Kielcach w dniu 10 – 04 – 1962
Ostatnie przesłuchanie kończy się w 16 -05 -1962

W roku 1959 K. Wróbel został przeniesiony na sługę okręgu nr I a. Jego poprzednik, A. Rutkowski został przeniesiony na sługę okręgu nr V. Wróbel, jako sł. ok. (z licznymi przerwami), pracował do końca września 1960 r. W październiku został aresztowany związku z w/w wypadkiem. W styczniu 1961, już nowe kierownictwo pod przewodnictwem R. Stawskiego przenosi go do Okr. II  w okolice Krakowa i Nowej Huty na stanowisko zastępcy sł. Okr. Pracując na tym stanowisku do lipca 1961 r., w sierpniu tego samego roku, decyduje się zerwać z działalnością Świadków Jehowy, a już we wrześniu pisze obszerny list (prośbę) do Ministra Sprawiedliwości PRL, o którym wyżej.

Z doniesienia „kłosa” z dnia 4/5 – I -1961 roku dowiadujemy się, że nasz stary znajomy tenże „kłos”, zostaje ze względu na jego bezpieczeństwo, przeniesiony do sługi okręgu. nr II Korsaka na jego zastępcę -do starej stolic, do Krakowa. - No i Eureka! – Mój brat „Sławek”, sławny t. w. oficera Henryka. Króla „kłos” i słynny odstępca Kazimierz Wróbel, to jeden i ten sam -nasz, mój „brat” w trzech osobach.

Kłos i Wrobel

Gdy po raz pierwszy spotkałem się z donosami tajemniczego „Kłosa”, zafascynował mnie bardzo odważnymi danymi, jakimi dysponował i tym dzielił się z oficerem śledczym MO, Henrykiem Królem. Już wtedy rozpoznałem w nim postać nietuzinkową z wiedzą o Organizacji z najwyższej półki. Zadawałem sobie pytania, kto może być tym „Kłosem” i drugie pytanie, co spowodowało u niego taki radykalny zwrot. W moich rozważaniach pt. Sprawa „Olka” i donosy „kłosa” napisałem:

>„Są to raporty sporządzone na podstawie zeznań, lub notatek dostarczonych przez donosiciela. Raport pochodzący jakby z drugiej ręki, nie odzwierciedla sylwetki autora tych donosów, a szczególnie jego własnego wnętrza, dlatego jako człowieka nie jesteśmy wstanie go „rozpoznać”. Możemy ustalić tylko jego „techniczną” sylwetkę, na podstawie, której bez większego trudu można by wskazać palcem, kto był „kłosem”. Konfident nie był tuzinkową postacią. Był wysoko postawioną osobistością, a może nawet najbliższym współpracownikiem sługi okręgu I a, samego Tadeusza Chodary vel „Tomek”. Nie wiemy, jaką pełnił tam funkcję, ale mając do własnej dyspozycji sekretarkę „Ruta”, stawia go bardzo wysoko w tej hierarchii. (…) Na podstawie donosów, wiemy, że „kłos” miał swobodny dostęp do archiwów, a ponadto brał udział w odprawach na najwyższym szczeblu zarządzania. Zachodzi pytanie, które postawi każdy, kto czyta te doniesienia, dlaczego i jak doszło do tego, że ów osobnik został „kłosem”.<

O jego osobistych dylematach, które mogły pchnąć go na tę drogę, napisałem tak:

> Trudno tu spekulować, i nie mam zamiaru wgłębiać się w te przyczyny, bowiem znając z autopsji tamten okres, przyczyn mogło być wiele. Moim zdaniem, przyczyna tkwiła w nim samym. Sposób zaangażowania się do współpracy, świadczyłoby raczej na jego „przewartościowanie wewnętrzne”, przekonanie się o beznadziejnym tkwieniu w konspiracji, tym bardziej, że takie trendy pojawiały się w samym najwyższym kierownictwie. Chciałbym zwrócić na jeden bardzo istotny moim zdaniem szczegół –oprócz bardzo dokładnych i szczegółowych doniesień, te dane były rzetelne (…) i ten szczegół, moim zdaniem potwierdza prawdziwość, o jego „przewartościowaniu wewnętrznym”.<

Niezależnie od tego czy chodzi nam o „Sławka”, „Kłosa” czy Wróbla, interesujące jest jego przewartościowanie. Każde z tych wcieleń, niosło ze sobą inne wartości i emocje z tym związane. Musimy sobie jednak zdać sprawę, że „Kłos” i potem już po prostu Wróbel, to pochodne tego, co w przeciągu czasu zrodziło się we wnętrzu „Sławka”. Każdy z nas doskonale zdaje sobie sprawę ile przemyśleń za i przeciw kosztowało nas nieprzespanych nocy. Okres „sławkowych” przemian, przypadający na lata 1956 – 1960, to równoległy okres mojej apostazji, to nie to samo, co lata 1990-te, do roku bieżącego, gdzie kliknięciem w klawiaturę komputera zapoznajesz się z tuzinem takich samych jak TY odstępców. Wtedy odwaga odejścia, kosztowała o wiele drożej. Od tego podjętego kroku przylgnęło do niego odium zdrady uwiecznionej w publikacji „Wierni Jehowie”.

>Najbardziej znanym i skutecznym konfidentem był Olek Rutkowski i jego pomocnik Wróbel, w czasie, gdy Scheider przebywał w wiezieniu dokonał sporego spustoszenia w szeregach organizacji.<

Na razie jeszcze nie wiemy, czym tak skutecznie naraził się „Olek”, ale o Wróblu, wiemy już dużo. Na ogół do ludzi ze znamieniem zdrajcy, odnosimy się z rezerwą, jeżeli już nie wręcz z pogardą. Taki efekt chcieli osiągnąć autorzy, lub autor publikacji „Wierni Jehowie”, zresztą w tym celu powstała, aby pokrzepić całą świadkowską populację, po „wielkiej zdradzie”. Szczególnie ważne było uspokojenie świadkowskiej populacji mieszkającej we wschodniej części Polski, ponieważ większość organizacyjnych decydentów, tam była bardziej rozpoznawalna i wyrazista. Wiele do przemyślenia, dało mi moje własne doświadczenie, gdy sam byłem sługą obwodu. Już tam dopatrzyłem się, że tak bardzo lansowana miłość braterska, była tylko fasadowa na potrzeby maluczkich. Na styku Obwód – Okręg, ta braterskość była już bardziej szorstka i selektywna, czego dałem trochę upustu w mojej „ Moje Przygodzie z Organizacją”, ale tego rodzaju „przeoczenia” to tylko mały pikuś, taka linia podziału przebiegała na styku Obwód – Okręg. To, co było powyżej tej granicy, to już rodzaj czarnej dziury i tylko wtajemniczeni obwodowi mieli, jakie takie rozeznanie. Pozycję Sługi obwodu, można porównać z proboszczem w KK. Lubiany proboszcz przez parafian, niekoniecznie jest chwalony przez biskupa. Dopiero po lekturze zeznań Wróbla, dowiedziałem się, o przyczynie, dlaczego w swoim czasie Scheider wyraził się o Władysławie Szklarzewiczu, iż ten, nawet pionierem nie powinien zostać. Znałem wiarę i żarliwość tego brata, ale te walory W. Szklarzewicza, nie były pryncypałowi do niczego potrzebne. Nie przynosił mu wymaganego wzrostu głosicieli, tudzież rosy, a to już jest istotny powód, aby zdjąć go ze sługi okręgu.

Zagłębiając się w lekturę „Sławka” – Wróbla, otrzymuje się bardzo wyraźny obraz Organizacji wyłonionej po roku 1956. Ten jego obraz opisany z autopsji, wyraźnie potwierdza to, co już niejednokrotnie opisałem w moich tu wejściach. Nadmiar „generałów” spowodował, że rywalizacja o dobrą pozycję, była naczelną dewizą utrzymania się za wszelką cenę. Wydawałoby się (przynajmniej w tamtym czasie mnie się tak wydawało), że powstałe „zgrzyty” na „górze”, miały tylko i wyłącznie charakter doktrynalny dotyczący wizji tej Organizacji w nowych kształtujących się warunkach społeczno politycznych w Polsce po tym znamiennym roku. Natomiast ociąganie się z legalizacją, było raczej wybiegiem dyplomatycznym, w którym należało widzieć strategiczną mądrość pryncypała Scheidera, oraz większość wiernych w wierze braci, którym dobro tej Organizacji było głównym celem! Taki mniej więcej przekaz dochodził do mieszczących się w obwodowej, świadkowskiej populacji. Jedynym odpryskiem toczącym Organizacje wewnątrz, dotyczył „Jakuba”, czyli Stanisława Rejdycha i jego grupy przedstawianej, jako braci słabej wiary zmanipulowanych przez władze PRL. Jaka była rzeczywistość, tych braci” słabej wiary”, dotyczył mój wpis w > Generałowie są zmęczeni<.

Utrwalony stereotyp autora lub autorów publikacji „Wierni Jehowie”, narzucił czarno biały wizerunek ówczesnych zarządców Organizacji w Polsce po to, żeby grubą krechą oddzielić tych w białych szatach z gałązką oliwną trzymaną w dłoni, od tych czarnych zionących ogniem nienawiści robiących za czarnego Luda i szkodzących Organizacji. Już wielokrotnie w sytuacjach zwrotnych każdego osobnika, zwracałem na fakt, że nic nie dzieje się spontanicznie, lecz zawsze zachodzi pewien proces ewolucyjny wskutek pewnych zachowań zewnętrznych. W czasie trwającej walki do roku 1956-go, wszyscy uczestnicy zaangażowani w bojach, mieli przeświadczenie, że ofiary są naturalnym skutkiem tego okresu. Zwycięscy, dopiero po bitwie gdy dochodzi do dzielenia się zdobyczami, odkrywają swoje naturalne ludzkie oblicza i to niezależnie od tego czy wierzą w Boga prawdziwego, czy fałszywego. Już w pierwotnej gminie jerozolimskiej, traktowano Hellenistów jako gorszy sort od Judeochrześcijan, co było powodem niesnasek na tle podziału dóbr czysto materialnych. W polskiej Organizacji Świadków Jehowy po roku 1956 roku kierowanej przez Sługę Kraju Scheidera, nie sięgnięto po wzór jerozolimskich chrześcijan i nie poszukano nowożytnego „Szczepana”, aby rozwiązać narastający problem „łupów” i jego dystrybucji. W brew pozorom o potrzebie ciągłego materialnego wspierania przez obwodowe populacje wyznawców, Okręgowe gremia zarządców, mieli się czym „gospodarzyć”. Nasuwa się pytanie: dlaczego brat „Sławek” stał się Wróblem, skoro tkwił w tym dobrze prosperującym „gospodarnym” gronie?

To bardzo małe stadko przywódcze skupione wokół zarządu krajowego, obracało ogromnym organizacyjnym majątkiem. Brak legalizacji prawnej, bardzo pomagał tej grupie manipulować zasobami, z uwagi na brak kontroli księgowej, a ta która istniała, w większości polegała na „zaufaniu. Nie istniał żaden system kontrolny, a struktury oddolne nie istniały, zresztą takie struktury w pełnym tego słowa znaczeniu, nie są w Organizacji przewidziane. Nie będę cytował dosłownych wypowiedzi, w których wyraża się autor Kazimierz Wróbel, ponieważ mam nadzieję, że Gedeon zamieści ten przekaz w całości w postaci scanów. Czytając osobiście ten materiał, który wyszedł spod ręki samego autora, tkwiącego w samym mateczniku tej Organizacji, poczułem mimo wszystko, do niego nić sympatii, ale tym samym tę nić straciłem ostatecznie do wszystkich tych byłych moich współbraci, z którymi łączyła mnie kiedyś współpraca i wspólne trudy w jakich z konieczności byliśmy na siebie skazani. Na nic przydał się dla mnie ich wzór wiary i oddania, oraz chociażby współcierpienia dla Organizacji. Oto nazwiska moich współbraci, których dotąd wspominałem z pewną nutą sympatii: Jan Lorek, Tadeusz Chodara ,Aleksander Rutkowski, Władysław Brodaczewski, byli jeszcze inni, ale tych stawiałem jako ponoć zdrowy trzon tej Organizacji. Od lektury Wróbla, zmieniłem zdanie. Sługa okręgu brat Brodaczewski „Władzio”, szczególnie zarysował się w moim odczuciu niekorzystnie za jego bardzo szczerą wypowiedź, dla którego praca w podziemiu jest romantyczna, daje bodziec do działania, krzepi ducha, jest ciekawa i bohaterska. Po tej ciężkiej i bohaterskiej pracy, często odreagowywał w markowych trunkach. Brat Aleksander Rutkowski, po trudach pracy w piekarniach, miał trochę więcej poszanowania dla swoich pracowników i pozwalał im korzystać z oglądania filmów w salach kinowych. Oczywiście dla obwodowych pionierów też były wyświetlane filmy i to przywożone z Zachodu…, o odbytych kongresach na nowojorskich stadionach oraz radościach ze spływających błogosławieństw w pracy pionierskiej. Takie sprawiedliwe dzielenie „dóbr”, według zasług.

W tym samym czasie dopingowani obwodowi o ciągły wzrost, wyliczali mi, ile czasu marnuję na takich fanaberiach jak bezproduktywne spacery za miasto, czy chodzenie po lesie zbierając grzyby. Z ich wyliczenia wynikało, że licząc z niedzielą, co najmniej 16 godzin w tygodniu opuszczam się w pracy Pańskiej, a to jest grzech wynikający z przedstawionej mi sytuacji, o czym jako doświadczony brat, powinienem wiedzieć. Wiedziałem aż nadto, tylko, że wtedy chodzenie po cudzych domach coraz bardziej przestawało mnie interesować. Sługa kraju, brat Scheider potrzebował zmobilizować całą obwodową populację, aby ci przynosili mu co miesięczny plon, a w każdym następnym miesiącu większy niż w minionym. To był jego strategiczny cel sam w sobie. Jego Organizacja tu w Polsce, miała być tym ośrodkiem przodującym w tej części Europy. Taki świadkowski polonocentryzm. Kierownicy okręgów, którzy nie spełniali jego oczekiwań w tym zakresie, byli na cenzurowanym. W każdej chwili sługa okręgu, który nie spełniał, czy w „inny sposób” nie przysparzał wymaganej ilości głosicieli, w najłagodniejszym przypadku mógł liczyć się z odwołaniem kierowania okręgiem. Takie przymusowe roszady stanowisk były nagminne. Aby nie podpaść pryncypałowi, delikwent musiał się bezwarunkowo poddać jego woli, stąd fałszowanie miesięcznych sprawozdań stawało się rutynowe. Każdy sprzeciw, a już oficjalna krytyka pryncypała, była powodem jego wykluczenia, czego dowodem jest „Jakub”- Stanisław Rejdych i jego grupa. Rejdych się odważył bo jeszcze wierzył w świętość Organizacji, wierzył w sprawiedliwość prezesa Knorra i wierzył we wszechwidzącego Jehowę Boga. A w co wierzyli pozostali współ słudzy Rejdycha, że nikt nie stanął w jego obronie?

Trochę jeszcze wierzyli w Jehowę, ale to nie był główny powód. Ten główny powód, dla którego pozwolili uwikłać swoją reputacje, został osłonięty grubą kotarą tajemnicy. Za cenę odchylenia tej kotary, brat „Sławek” został Wróblem z przydomkiem –konfident. Jeszcze jako brat „Sławek”, poznał tę Organizację dogłębnie. W okresie głębokiego zakazu, w bardzo szybkim czasie przeszedł szczeble na wielu odcinkach zarządzania organizacją z aresztowaniem w 1955 roku włącznie. W roku 1956 z marszu wszedł w wir odtwarzania Organizacji od nowa. Był jednym z wielu „generałów”, którzy otrzymali szlify „oficerskie” w boju. Jak wielu innych, „bławy generalskiej” nie otrzymał, ale był takim „generałem” bez przydziału, czyli w „cywilnym” określeniu takim -zatkajdziurą- i tak te „dziury” zatykał. Bywał sługą okręgu, bywał zastępcą sług okręgów, to znów drukarzem i dystrybutorem, a gdy była potrzeba, też sługą obwodu. W więziennej gwarze jest taka znana funkcja kalifaktor, czyli najlepiej poinformowany więzień ze względu na szeroki zakres obowiązków. Znał wszystkich i więźniów, ale też personel nadzorczy. Mógł wielu pomóc, ale też zaszkodzić. Taka funkcja, może trochę przeze mnie przerysowana, pomogła mu poznać lepiej i szczegółowiej wszystkie zakamarki funkcjonowania zaplecza zarządzania Organizacją. Nadmiar takiej informacji, zaczęła przemawiać do niego innym głosem, bardzie krytycznym, a co pewnie w następstwie przełożyło się na pewien bunt, to pazerność i hipokryzja jego współ towarzyszy lub braci jak kto woli.

Jeżeli do roku 1956, Organizacja była zdana tylko na wsparcie ze strony dolnej warstwy braci z tzw. „rosy”, to już po tej dacie możliwości radykalnie poczęły się zwiększać poprzez zasilanie z zagranicy. Osobiście otwieram moje oczy ze zdziwienia, ponieważ o tym dowiaduję się dopiero z relacji K. Wróbla, i o tirach przywożących masę towarów do poszczególnych Okręgów. Tą masą dóbr dysponowali Słudzy Okręgów. Jaką masą towarów i wartością tych zasobów dysponowali okręgowi słudzy, nie mam zamiaru się rozpisywać, ponieważ zrobił to autor tych opisów, bardzo dokładnie i szczegółowo, a zainteresowanych tym opisem zachęcam do lektury skanów. Tu tkwi główny powód, dla którego, tak nie chętnie chciano rozstać się z konspiracją i tak romantycznie opisał ją mój idol, brat „Władzio” Brodaczweski. Wg relacji K. Wróbla, Brodaczewski posiadł materialną wille, brat Chodara zajął się koronkarstwem też materialnym i przymierzał się do kupna dom z dużym ogrodem, też stricte materialnym. A Andrzej Rutkowski przyrzekał jeszcze wtedy „Sławkowi” oczywiście, że gdy będzie z nim trzymał, nigdy mu niczego nie braknie –pewnie też zasobów materialnych, bo nie królestwa bożego przecież. Spieniężanie tych dóbr przynosiło krocie w tamtych warunkach, gdy takie towary były osiągalne tylko w sklepach Pewex za bony i dolary. Rozliczanie spieniężonych dóbr, był wielką fikcją, tylko na braterskie słowo, nawet nie honoru. „Sławek”, rzucany na różne „przywileje”, w tym również na wakujące stanowiska obwodowe, z łatwością miał możliwość zobaczyć przepaść dzielącą obwodowe pospólstwo gdzie istniał wyraźny trend do legalizacji, z okręgową arystokracją, której legalizacja psuła dostęp do źródła życiodajnych dóbr.

Oto tyle zostało z moich idoli, co do których jeszcze do niedawna miałem nić sympatii, widziałem w nich może naiwną, ale szczerą wiarę w wyznawane ideały, teraz już ostatecznie wygasła we mnie jakakolwiek tląca się jeszcze iskierka już nawet nie sympatii, ale nawet wyrozumienia. Tak też dosłownie zrozumiał to mój brat „Sławek”, który w dodatku to on stracił wszystko. Stracił żonę, która odeszła od niego, gospodarstwo rolne, które ostatecznie przeszło na dzierżawcę, a na koniec jego dotychczasowi bracia w wierze, puścili go z wilczym biletem. Jedynym, który mógł mu pomóc, to dotychczasowy jego prześladowca w osobie ministra sprawiedliwości PRL. Taki paradoks w historii jednego człowieka.


Poniżej zamieszczamy list, jaki napisał Kazimierz Wróbel, Nadzorca Okręgu ŚJ w 1961 roku do Ministra Sprawiedliwości.
Proszę zwrócić uwagę na opisane zaszłości które miały w tym czasie miejsce w tej niby bożej organizacji


 Dokumenty pochodzą z zasobów IPN, pozyskanych na podstawie kwerendy naukowej BU Po III-55110-16(5)14. Stanisław Chłościński.
Samowolne kopiowanie i upublicznianie dokumentów pod odpowiedzialnością karną zabronione.
Sygnatura akt IPN Ka 112/4
Tytuł: Odp: Na początku był Olek… Zanim rzucę ten „kamień”
Wiadomość wysłana przez: gedeon w 14 Maj, 2016, 10:15
Dokumenty pochodzą z zasobów IPN, pozyskanych na podstawie kwerendy naukowej BU Po III-55110-16(5)14. Stanisław Chłościński.
Samowolne kopiowanie i upublicznianie dokumentów pod odpowiedzialnością karną zabronione.
Sygnatura akt IPN Ka 112/4
Tytuł: Odp: Na początku był Olek… Zanim rzucę ten „kamień”
Wiadomość wysłana przez: gedeon w 14 Maj, 2016, 10:17
Dokumenty pochodzą z zasobów IPN, pozyskanych na podstawie kwerendy naukowej BU Po III-55110-16(5)14. Stanisław Chłościński.
Samowolne kopiowanie i upublicznianie dokumentów pod odpowiedzialnością karną zabronione.
Sygnatura akt IPN Ka 112/4
Tytuł: Odp: Na początku był Olek… Zanim rzucę ten „kamień”
Wiadomość wysłana przez: gedeon w 14 Maj, 2016, 10:19
Dokumenty pochodzą z zasobów IPN, pozyskanych na podstawie kwerendy naukowej BU Po III-55110-16(5)14. Stanisław Chłościński.
Samowolne kopiowanie i upublicznianie dokumentów pod odpowiedzialnością karną zabronione.
Sygnatura akt IPN Ka 112/4
Tytuł: Odp: Na początku był Olek… Zanim rzucę ten „kamień”
Wiadomość wysłana przez: gedeon w 14 Maj, 2016, 10:19
Dokumenty pochodzą z zasobów IPN, pozyskanych na podstawie kwerendy naukowej BU Po III-55110-16(5)14. Stanisław Chłościński.
Samowolne kopiowanie i upublicznianie dokumentów pod odpowiedzialnością karną zabronione.
Sygnatura akt IPN Ka 112/4
Tytuł: Odp: Na początku był Olek… Zanim rzucę ten „kamień”
Wiadomość wysłana przez: Lebioda w 20 Maj, 2016, 05:00
(…) bracia nazywali mnie „szmatą brata W”


Upoważniam L******* K***** do przeglądania i komentowania pozyskanych przez Stanisława Chłościńskiego dokumentów z IPN.
Dokumentacja z IPN jest pozyskiwana przez Stanisława Chłościńskiego zgodnie z otrzymaną zgodą na kwerendę naukową w temacie Świadkowie Jehowy w Polsce w latach 1945 do 1989.
Kwerenda nr BU Po III-55110-16(5)/14 z dnia 06 03 2014



Tak naprawdę, nie znalazłem odpowiedzi, na już niejednokrotnie zadawane pytanie: -jak to możliwe, że wierny i oddany brat w różnych ciężkich dla siebie sytuacjach, bity i więziony, przetrwał mężnie i niejednokrotnie stawiany za wzór do naśladowania, nagle jak piorun z jasnego nieba, staje okoniem wobec swoich, z którymi jeszcze nie dawno było mu po drodze. W różnego rodzaju cudowne nawrócenia, a tym bardziej odwrócenia przestałem już dosyć dawno wierzyć, więc pozostaje tylko naturalne wyjaśnienie takiego zjawiska trywialnym spostrzeżeniem – niema dymu bez ognia, lub mocniejszym uzasadnieniem – niema skutku bez przyczyny.

Gdy coraz bardziej wgłębiam się w scany zeznań w procesie przesłuchań śledczo sądowych braci tych z wyższej półki oczywiście, mam wrażenie, że śnię na jawie, bo ja nie takich znałem tych moich braci. Przy odpowiedniej wyobraźni prowadzonych w tamtym czasie śledztw (czego akurat ja nie muszę sobie wyobrażać), skłonny byłbym powiedzieć, że pletli jak szlachcić Piekarski na mękach, co byłoby odpowiednim usprawiedliwieniem i na tym można by sprawę zamknąć. Jednakże lektura tych skanów nie kończy się tylko na podobnych zeznaniach. Jest jeszcze lektura pisanych listów do ostatniej instancji sprawiedliwości i tlącej się nadziei, do Brooklynu, do samego brata Knorra. Listy prawie błagalnej treści, pisane nie pod żadne dyktando, ani pod presją, ale płynęły z głębin serc, głęboko przemyślane i dodatkowo wielu autorów tej korespondencji ufało, że trafią we właściwe ręce i odpowiednio przez adresata zostaną potraktowane. Zrządzeniem losu listy te rzeczywiście trafiały do właściwych adresatów i to pod „szczególnym nadzorem” sprawowanym przez organa urzędu bezpieczeństwa PRL. Za te „usługi” S.B. w Polsce nie pobierało żadnych opłat, a jedyny profit jaki był, to kopie tych przesyłek, „dzięki”, którym teraz mamy do nich wgląd.

W ślad tych listów, lub prawie równolegle, do tychże adresatów trafiały korespondencje korygujące skargi tych pierwszych przedstawiające zupełnie odwrócone wersje tych samych wydarzeń. Z wymiany tych korespondencji nic wyniknąć nie mogło, jeżeli oddzielenie Oceanem i polityczno-państwowymi układami, na ostateczną ocenę tych różnobrzmiących elaboratów, było nie możliwe, więc układ zarządzania Organizacją w Polsce pod wszechwładną ręką W Scheidera trwał niepodzielnie. Nadmiar generałów, o których już pisałem w poprzednim wejściu, stał się kulą u nogi głównego rozgrywającego, dlatego ten, jak turecki Sułtan z filmu –„Wspaniałe Stulecie”, korzystał ze swojej niepodzielnej władzy, nagradzał i jednocześnie upokarzał kogo chciał i kiedy chciał.

Jeżeli świadkowska populacja, ta poniżej obwodów, za „rosę” i głosicieli jako tako wykupywała się spod gróźb anatemy, to już pracownicy okręgów bez względu na zajmowaną pozycję w hierarchii, mogli w każdej chwili liczyć się z najgorszym. Najwierniejszy brat będący na usługach pryncypała, z dnia nadzień, mógł stracić jego względy, a tym samym środki do życia i dach nad głową. Wstawiennictwo w sprawie objętego anatemą, sługa oddziału uznawał jako sprzeciw wobec jego autorytetu danego mu przez samego Jehowę Boga. Każdy taki śmiałek mógł podzielić los tego pierwszego. W tych szeregach hierarchii, panowała wzajemna nieufność, strach przed utratą intratnego stanowiska sługi okręgu, gdzie wszelkie dobra doczesne, nie budziły odrazy, lecz wręcz odwrotnie, stanowiły namiastkę Królestwa Bożego jeszcze tu na ziemi przed Armagedonem. Nic dziwnego, że „romantyzm” tego zawodu stawał się dla tych kilkunastu przedstawicieli pięknym przeżyciem, a jeżeli nawet przypadkiem trafił do aresztu, spadały na niego dodatkowo większe błogosławieństwa z cierpienia, że można było je wpisać w ryzyko tej romantyki. Zresztą te groźno brzmiące aresztowania były tylko pewnym kilkudniowym przerywnikiem w tej konspiracyjnej monotonii.

Los okręgowego barona zależał li tylko od kaprysu sługi oddziału, a gdy tego okresowo brakowało, od pełniącego te obowiązki. Dlatego każdy zauważony nawet cień niesubordynacji, mógł odsunąć go od suto zastawionego stołu i solidnego obrywu z niego. Trzymanie się stołu pańskiego było zasadniczym celem samym w sobie, ale to z kolei wzbudzało zazdrość też u tych, dla których pozostawały tylko resztki nie dokładnie ogryzionych tłustych kości walających się pod stołem. Nie zawsze bój o resztki spadające ze stołu, był przyczyną narastającej frustracji, jaką wielu wiązało z Organizacją. Wielu chciało widzieć w niej tą świętość która sprawiła, że chcieli z nią związać swoje życie na zawsze, ale widzieć jej oblicze tylko w boskim majestacie świętości. Ta Organizacja, jeżeli nie mogła być i rozwijać się jak by o tym marzyli, niech by była taka jaka jest postrzegana w innych krajach Europy, chociażby w Grecji czy nawet w Jugosławii, gdzie nie wszystko jest legalne, ale jednak można swobodnie jej służyć, chociażby tak, jak wiele innych grup wyznaniowych w tym samym czasie w Polsce. Kim, lub czym, jest polska Organizacja, która ma inny wizerunek swojej tożsamości? Oto skrycie nurtujące wielu wyznawców pytanie, oraz tych z grupy świecznika, podzielających ten sam pogląd:

>Dlaczego w Polsce sama myśl o legalizacji musi być pomysłem samego Szatana Diabła?<

Zadaje retoryczne pytanie w liście do brata Knorra, wyrzucony z Organizacji były sługa okręgu Czesław Stojak. Potem w tym samym liście dodaje zaobserwowane wnioski:

>Nielegalny stan naszego wyznania u nas do pewnego stopnia zdegenerował szeregi naszej Organizacji nawet powiedziałbym, że zdemoralizował. A może br. W(ilhelm) słuchał sugestii jakichś czynników, którym zależało na tym, aby wśród nas tak było?<

Brat Czesław sługa okręgu wyrzuca z siebie garść goryczy doznanych bezpośrednio od brata, któremu chciał i służył, tak jak umiał i miał ku temu możliwości.

> Ja bratu. W(ilhelmowi) usługiwałem przez ostatnie dwa lata. To jest faktem. Niektórzy bracia nazywali mnie „szmatą brata W(Wilhelma)”. Moim zdaniem wiernie służyłem br. W(ilhelmowi. mimo, że mnie ostrzegano, że mój koniec będzie taki sam jak braci, brata. Szklarzewicza, brata Jakuba i innych. Ale ja byłem sługą okręgu. Przez to okazywałem posłuszeństwo. Potem byłem zaraz świadomy, że na mnie ciąży piętno, to znaczy, że od samego wyjścia (brata Wilhelma) z więzienia miałem być zwolniony z pracy. <

Oto co ów brat pisze na temat przyczyny dekonspiracji i w końcowej fazie aresztowania sługi oddziału w roku 1960-tym. Po wyjściu br. Wilhelma z więzienia, ten oskarżył go o zdradę. Jest to bardzo długa opowieść z wieloma szczegółami. Postaram się opisać parafrazując główne myśli autora, który nie godzi się z oskarżeniami. Prawdziwe przyczyny dekonspiracji sługa okręgu relacjonuje tak:

>Ostatnią meliną dla sługi oddziału Scheiderowi, zobowiązany został wykonać sługa okręgu Czesław Stojak na jego terenie w okolicach Krakowa. Wybrano miejsce w domu u samotnej siostry. Aby ten dom przygotować do potrzeb br. Scheidera, było wymagane wykonać dodatkową inwestycję. W tym celu należało zorganizować potrzebną ilość materiałów budowlanych, z którymi w tamtym czasie było naprawdę trudno, zwieźć na miejsce i wykonać wszystką pracę budowlaną. Tego nie można było wykonać cichutko i bez rozgłosu. Sługa okr. Stojak, osobiście przywoził materiały swoim „firmowym” samochodem, a ponadto na miejscu osobiście był znany organom MO. Całą inwestycję pokrył z własnych okręgowych funduszy, ponieważ sam zainteresowany inwestycją, nie poczuwał się do wyłożenia jakiejkolwiek sumy.

Sama inwestycja w domu samotnej i leciwej kobiety, była dopiero początkiem właściwej dekonspiracji. Następny etap, to zachowanie się podczas już zamieszkania samych głównych lokatorów. Nie zachowywano podstawowej potrzeby zasłaniania okien, co w domu samotnej kobiety, oświetlenie kilku izb jednocześnie musiało wzbudzać zainteresowania. W celu zaczerpnięcia powietrza wychodzili w prawdzie wieczorem, ale przy pełnym oświetleniu podwórza lampą elektryczną. Sam br. Wilhelm miał zwyczaj chodzenia nocą po podwórzu z latarką kieszonkową. Pomoc kuchenna wprawdzie też kobieta – pionierka wychodziła po zakupy i wracała w ciągu dnia. W ciągu dnia wychodził również towarzyszący Wilhelmowi, br. Edward Kwiatosz, a ponadto, również w różnych porach dnia do Scheidera przychodzili różni jego goście przez niego zapraszani. <

Jeżeli to co powyżej sparafrazowałem, dla wielu tu czytających, ale i dla współczesnego głosiciela królestwa jest czymś oderwanym od kontekstu sprawy, uważam tych za bardzo szczęśliwych, iż nie muszą rozumieć tych moich niuansów tamtego okresu. W tamtym okresie dla nas wszystkich począwszy od podstawowego głosiciela, do każdego sługi na wyższych szczeblach, obowiązywało powiedzenie: -Nie wystawiaj Jehowy Boga na próbę! Znaczyło to dla każdego tyle, że powinien zrobić wszystko co jest w jego fizycznych możliwościach, aby zabezpieczyć się przed dekonspiracją, a potem dopiero polecić się opiece bożej.

Jeżeli to co powyżej było faktem, jak opisuje to autor, trudno nie przyznać mu racji iż do dekonspiracji przyczynił się sam zdekonspirowany, nie zachowując podstawowych zasad w tym zakresie. Na usprawiedliwienie Wilhelma S., można przyjąć jego brak elementarnej wiedzy w poruszaniu się w konspiracji, a żadnej porady by i tak nie przyjął. Brak doświadczenia spowodowany był tym, że w okresie okupacji i potem w latach 1950 do 1956, z powodu przebywania w miejscach kaźni, za co należy mu się szacunek i pochylenie przed nim głowy, ale doświadczeń konspiracji nie posiadał. Następne lata już po 1956 tym roku, to okres demoralizujący w tym zakresie jako okres „ni wojny, ni pokoju”, czyli konspiracja na pół gwizdka, a dodatkowo rozłożona na krótkie i dłuższe przerwy. Powodowało to „rozleniwienie” czujności, którą przeciwnik wykorzystał w całej rozciągłości, bo pozyskał ten wewnętrzny „rozleniwiony” materiał do współpracy (t. w.). Oddanie w tym czasie Organizacji pod kierownictwo Scheiderowi, było istotnym błędem. Nie jest wskazane powierzyć dowodzenie armią generałowi, który w okresie wojny był internowanym, a odsuwać dowódców, którzy sprawdzili się na liniach frontowych. Internowanemu należy się szacunek, ale fanfarami wita się generała zwycięzcę z pola walki na froncie. Nigdy odwrotnie!

W/g autora listu do Knorra, W. Scheider stawiał na swoją nieomylność i bezpośrednią interwencję niebios, nigdy nie przyjmował żadnych ostrzeżeń, a nawet wręcz traktował je, jako podejrzane o niecne cele. Wszędzie węszył niebezpieczeństwo czyhające ze strony swojego najbliższego otoczenia, wierzył jedynie pochlebcom, cenił sobie donosicielstwo, co ci często tę jego słabość wykorzystywali przeciw niemu. Pracował tylko na swoją własną świetność, którą widział siebie, jako przywódcę na teren wschodniej Europy. W tym miała mu pomóc cała polska świadkowska populacja przyczyniająca się do wzrostu, nawet za cenę niekoniecznie uczciwą. Cały personel pomocniczy jak sł. okręgowi, obwodowi mieli pracować na ten sukces. Jak to osiągnąć? Nie przyjmował żadnych racjonalnych sprzeciwów. Pozbywał się posłów, którzy przynosili mu złe wieści. Jednym z wielu przykładów, jest dopingowanie wszystkich do „wydajnej” pracy wieścią o zbliżającym się Armagedonie, ba nawet oficjalnie rozpoczął ją rozpowszechniać sługa okręgu br. Mieczysław Cyrański, jako już oficjalny komunikat z Brooklynu! Za ten armagedonowy incydent, nie został zgromiony prorok tej wieści, lecz sługa okręgu Stanisław Rejdych, który domagał się potwierdzenia tego od Wilhelma S. Ostatecznie wyrzucony z Organizacji jako wichrzyciel.

Wszystkie tego rodzaju niewygodne pytania i inne zmierzające w tym kierunku incydenty były traktowane jak zamach na samego przywódcę. Toteż ostatecznie wszelkie odprawy na wszystkich szczeblach były tylko ograniczane do przekazywania myśli samego brata Wilhelma. Żadna dyskusja czy wymiana myśli niezgodnej z myślą przewodnią sługi oddziału, nikt nie miał odwagi podjąć. Ile troski z tego powodu wyraża autor listu do Knorra, pisząc już prawie bez nadziei jakiejkolwiek zmiany na leprze:

>Każdy zdawał sobie sprawę, w terenie jest źle –napisz prawdę, którą br., W(ilhelm) nie chce przyjąć, będzie źle. Nie napiszesz prawdy, to kwestia sumienia i w ogóle przyszłości. Ale i w tym wypadku w nas wszystkich bojaźń przed człowiekiem zwyciężyła sumienia skrupuły, wszystko odsunęło się na bok „Bóg to rozwiąże” taka myśl chyba przychodziła każdemu. A póki nic nie rozwiązuje, będziemy kłamać<

Jak w tym samym czasie układała się współpraca na samym szczycie decydenckim Wilhelma S. z jego zastępcą Edwardem K., niech świadczy ten zapis tego samego autora

> Komu służył rzeczywiście brat Edward (jako zastępca sługi oddziału) oprócz minimalnej pracy pisania na maszynie, podliczania raportów, jego służba Bogu polegała -na pracy gospodyni domowej- ścielenie łóżka, br. W(Wilhelma), czyszczenia butów i wynoszenia „wiader”, paleniu w piecach w pokoju br. W(Wilhelma). Takim sposobem postępowania, on tracił na znaczeniu w oczach br. W(ilhelma). jako sługa od spraw Teokratycznych. To była służba od wszystkiego.
Kilka dni temu przed aresztowaniem br. W(Wilhelma), Edward w rozmowie zemną powiedział:  --„nie mam własnej woli, nie mam wolności, na rozkaz spać, wstać, jeść. Tak by się chciało człowiekowi trochę swobody, nie mówiąc o wolności”. <

I dalsze doniesienie do br. Knorra nie wymagające już żadnego komentarza:

>Bracie Knorr, stawiam sobie pytanie, kiedy przyjdzie godzina od której bracia w Polsce przestaną wprowadzać Ciebie w błąd, Ciebie i cały świat teokratyczny? (….)  Serce się kraje bracie Knorr jeżeli się czyta w Strażnicach, w listach prywatnych do braci z zagranicy, że Dzieło w Polsce jest radością wszystkich. Drogi bracie, już niejednokrotnie mówiliśmy pośród siebie, że gorzko zapłakałbyś, gdybyś dokładnie znał stan rzeczy. (…) Jaką hańbą okryliby się wszyscy bracia i cała Organizacja, gdyby bracia z zagranicy znali tą szarą prawdę. To też zupełnie słusznie powiedział brat Edward Kwiatosz, do brata Leona -„nie byłoby dobrze gdyby bracia prawdę wiedzieli”. On sobie chociaż trochę zdaje sprawę z tego, jak również z odpowiedzialności jaka ciąży przed Jehową Bogiem na nim. Przy tej okazji poproś braci Abta i Adacha aby Ci podali nazwę wioski, w której wszyscy mieszkańcy interesują się prawdą, bo do tych braci można mieć zaufanie. (…) Przecież publikacje Towarzystwa na skutek takich informacji podają nieprawdziwe dane publikując na cały świat teokratyczny. (…)<

To co wyżej napisałem, oprócz oryginalnych wypisów ze scanów, w większości są to sparafrazowane przeze mnie opisy stanu Organizacji, w okresie lat 1956 – 1960. W takiej wielostronnej scenerii, funkcjonowała Organizacja Świadków Jehowy w Polsce. Jeżeli ta najniższa zborowa populacja miała w tym czasie podstawę wyrazić się słowami Wyspiańskiego włożonymi w usta ucztujących chłopów w „Weselu…”: -my som swoi, my som zdrowi..., to już ta wyższa warstwa ze szczytu decydentów, z wyjątkiem tych odrzuconych próbujących jeszcze ją reanimować, upadła poniżej głoszonych przez siebie wartości. Jeżeli były brat „Sławek” (Wróbel), już pod swoim pełnym imieniem i nazwiskiem, wyznaje osobiście znamienne słowa: >Wszystko powiem, nikogo nie będę oszczędzał< i rzeczywiście nikogo nie oszczędzał w swoich zeznaniach przeciwko byłym swoim duchowym braciom, to miał ku temu rzeczywiste, odciśnięte we własnym wnętrzu „braterskie” przeżycia. Jeżeli jeszcze niedawno miałem co do jego osoby i zachowania pewne wątpliwości natury moralnej, po zapoznaniu się z materiałem ze scanów i jego własnych obszernych zeznań, zmieniłem swoją ocenę o nim. Mój szacunek jaki jeszcze do niedawna tlił się we mnie, co najmniej do tych już imiennie wcześniej wymienionych, zupełnie ustał, po przeczytaniu poniższego fragmentu pisanego do Knorra:

> W ostatnich tygodniach wszyscy prawie my pozbawieni społeczności byliśmy wzywani przez władze (Bezpieczeństwa PRL -dopisek mój). Rozmawiano z nami. Proponowano współprace. I ciekawe są wypowiedzi władz (oto) niektóre:
„My teraz decydujemy co ma się dziać w organizacji?”
„Nie aresztujemy was, chociaż wiemy gdzie mieszkacie i my mamy na was materiał. Bo tym, w waszym wypadku, daliśmy dowód, że jesteście niewinni” A nam chodzi o to abyście w oczach (swoich) braci byli winni”!
„Wam się zachciało czystości i macie. Mimo waszego uporu, Stawski, Rutkowski, Brodaczewski zwyciężą”.(…) Oni się sprytnie urządzają, nie stawiają wam dowodów winy, tylko mówią: - postaw nam (ty) dowody, że jesteś niewinny”.
Mnie pokazują anonim do KWMO, żeby u mnie w domu przeprowadzić rewizję i zabrać maszynopis z materiałem obciążającym Brodaczewskiego.<

Braterska miłość, która miała cementować teokratyczną wspólnotę, zbiegiem upływającego czasu w następstwie zachodzących przemian zewnętrznych i wewnątrz Organizacji, przeistaczała się systematycznie we wzajemną postępującą „szorstkość”. Jest to normalne zjawisko społeczne, któremu podlegają istoty ludzkie i nie ważne jak dana grupa chciałaby odciąć się od takiego poglądu. Warunki materialne, zawsze były czynnikiem różnicującym członków danego zespołu. Od tych warunków zależała pozycja jednostki, a ta jednostka, musiała tak umiejętnie ustawić podwładnych, aby ci uwierzyli w jego geniusz wsparty autorytetem nadziemskim. Od tego momentu, ów pośrednik, między podwładnymi, a autorytetem nadziemskim, będzie tyle znaczył, ile uległości potrafi wymusić od tych, od niego uzależnionych. Do dyspozycji posiada tylko dwa czynniki –kij i marchewkę. W pojedynkę nie ma możliwości zarządzać jednym i drugim, dlatego sowicie musi opłacić kijkowego i marchewkowego. Można by w nieskończoność opisywać szczeble tworzonych karier i zależności, ale mnie chodzi tylko o wskazanie, że Organizacja jaka jest, czy nazwiemy ją bożą, czy świecką, tu na naszej Planecie podlega tym samym zasadom i procesom pod każdą szerokością geograficzną na Ziemi. Ludzie się kłócą, nienawidzą, robią sobie krzywdy, okradają jedni drugich, zabijają, ale też pomagają sobie nawzajem, miłują się, kochają itd. itp. Po prostu taki jest rodzaj ludzki i nikt tego nie zmieni. Organizacja Świadków Jehowy, byłaby rzeczywiście Organizacją nie z tej Ziemi, jak sobie tą cechę przypisuje -gdyby taką była, ale nie jest, nie była, i nigdy nie będzie.

Tam gdzie jest dostęp do nieograniczonych dóbr i przez nikogo nie kontrolowanych, zawsze będzie pokusą zaciągnąć pojemniejszą sieć. Zazdrość rodzi zdradę, nienawiść i wydobywa z każdego coraz więcej złej woli, rodzą się frustracje. Tworzą się koterie, grupy zachowawcze, i odnowicieli. Te ostatnie, najbardziej kontrowersyjne twory, stają wręcz przeciw sobie. Rodzą się nienawiść, szukanie haków prawdziwych czy domniemanych, oskarżenia, rzucanie oszczerstw. Dotychczasowi wierni sobie bracia, jak się wcześniej mianowali, teraz toczą ze sobą „śmiertelny” bój. Pozbawiają się wzajemnie tego co jeszcze niedawno ich ze sobą łączyło: wznoszone wspólne modlitwy do tego samego Boga, gdy wszyscy uczestnicy wspólnoty wołali Amen! Amen!

Wyrzucenie „buntowników” miało być lekarstwem na całe zło. Miała powrócić braterska zgoda i powrót do wspólnej modlitwy, a chwała Pańska miała zapanować na bożą Organizacją. Tymczasem były sługa okręgu, wyrzucony z Organizacji jako największe zło, w swoim obszernym liście do największego autorytetu, samego Prezesa, do Brooklynu kończy poniższym krótkim epilogiem.

>Bracie Knorr!
Mnie, Leona, Jakuba, (i) Wiesława (Rejdychów), Nowaka, Szklarzewicza i wielu innych i Sług Obwodów w szeregach pełno czasowych, już niema. A jednak „rozróbka” wewnątrz trwa. I to kto wie czy nie większa jak za naszych czasów. Władze w dalszym ciągu wszystko wiedzą na terenie całego kraju, wola władzy w naszym kraju jest wykonywana, brat Adach, Abt, przypuśćmy, że nawet Edward, są w porządku, ale dzieje się po za ich plecami nie dobrze.
Stojak Czesław<

Wymowne jest ostatnie zdanie –tylko co do Adacha, Abta i Kwiatosza, autor niema stuprocentowej pewności, co do pozostałych, jego zdanie jest jednoznaczne: „wola władzy jest wykonywana”… Szorstka miłość braterska, jak kiedyś określiłem panujące stosunki pomiędzy grupą uczestników trzymających władzę i rząd dusz w tamtej polskiej Organizacji, to zbyt delikatne, prawie pieszczotliwe określenie. Należałoby poszukać bardziej dosadniejszego wyrazu słownego. Jak bardzo musiała upaść ta „braterska” wspólnota ludzi, którym (podobno) sprawy królestwa bożego leżały w sercu na pierwszym miejscu, jeżeli pod epitetem „ścierki brata W”, był rozpoznawalny bądź, co bądź, świecznikowa postać bo Sługa Okręgu. To grono ludzi (braci) stojących najbliżej swojego duchowego „guru” w Polsce, musiało już znacznie oberwać, jeżeli takie określenie funkcjonowało w obiegu. Takie „braterskie” stosunki musiały doskwierać, jeżeli sam wice, brat E. K. był potrzebny „guru” do ścielenia łóżka, czyszczenia butów i wynoszenia „wiadra”. No, ale też – na rozkaz spać, na rozkaz wstać i na rozkaz jeść!

Być może to wszystko mieściło się w kanonie szeroko rozumianej braterskiej miłości, ale mnie interesują też reakcje odreagowywania podwładnych od stresowo-twórczych poczynań sługi oddziału. Czytając list byłego sługi okręgu, br. Czesława, piszącego do brata Knorra, odkrywam inną naturę moich zwierzchników i byłych idoli. Piękne i wzruszające wykłady brata, „Olka” Rutkowskiego, „Władzia” Brodaczewskiego i innych. Może wtedy były szczere i wzruszające, ale w relacji Czesława Stojaka tudzież Wróbla, postacie te przygnębione ciężarem zadań na niwie pańskiej, powróciły do swojej pierwotnej ziemskiej i ludzkiej natury. Praca? Tak, ale nie za darmo! Stresy niwelować w markowych trunkach, a jeżeli nawet, te powalą na podłogę w korytarzu wagonu PKP, zawsze jeszcze można „poprosić” KWMO -anonimowo oczywiście, aby paszkwil maszynopisu br. Stojaka, nie zawracał głowy takimi drobnostkami bratu Natanowi za Oceanem.

Tytuł: Odp: Na początku był Olek… Zanim rzucę ten „kamień”
Wiadomość wysłana przez: Lebioda w 08 Czerwiec, 2016, 05:48
Meandry


Meandry, to nie jest historia Świadków Jehowy w Polsce, to ma być tylko krótki przegląd jak ta Organizacja przekształcała się w czasie.

Od początku, gdy zapoznawałem się z jej dogmatyzmem wewnętrznym, byłem przekonany, że jest to jedyny ruch wyznaniowy (napisałem „wyznaniowy”, a nie religijny. Religia była postrzegana jako narzędzie samego Szatana, w celu odwiedzenia ludzi od prawdy), który jest święty, nieskazitelny prowadzony przez jedynego prawdziwego Boga mający imię własne –Jehowa-, a które to imię jest celowo skrywane przez religionistów (ten zwrot „religioniści” był dość mocno akcentowany), aby prawdy o tym imieniu, nie poznał nikt. Poznanie prze zemnie takiej prawdy, bardzo mnie dowartościowało, bo znałem tajemnicę, której moi rówieśnicy nie mieli pojęcia, że w ogóle i istnieje. Na ogół rzeczywiście tak było, ponieważ w tej populacji, w której się obracałem wyraz lub imię jak kto woli –Jehowa- nie funkcjonowało.

Za poznaniem takiej prawdy, były też obowiązki głoszenia wszem i wobec, co też starałem się wykonywać. Wiadomo, że Szatanowi się to moje stanowisko nie podobało, więc musiał zemną walczyć i walczył. Zbiegiem czasu, w skutek przebywania w takiej specyficznej społeczności, poznawałem coraz więcej walorów potrzebnych do podobania się prawdziwemu Bogu i negatywów, których ten sam Bóg się brzydzi, a przecież jego wierny sługa nie może przysparzać takich obrzydliwości. Poznałem, że lud boży, to lud nie z tej ziemi, a więc i to co ziemskie jest obrzydliwością bożą. Te wszystkie obrzydliwości można było omijać, ale do czasu.

Organizacja Świadków Jehowy, kierowana przez Wilhelma Scheidera, w okresie do 1939 roku zwała się również Badacze Pisma Świętego, formalnie nie istniała jako formacja, ale działała tylko na zasadzie ogólnej tolerancji religijnej w ówczesnej Polsce. Pomińmy okres wojenny, który przysparzał wiele „kłopotów”, ale nie tylko tej formacji. Po roku 1945, ruch ten wystartował już częściowo sformalizowany z oficjalną nazwą, adresem siedziby w formalnej własności Wilhelma Scheidera – Łódź ulica Rzgowska 24. Formalnie, Organizacja prowadziła działalność legalnie, ale taki tymczasowy stan prawny, dotyczył wielu innych organizacji, zrzeszeń, różnych związków itp. Taka tymczasowość nie mogła istnieć w nieskończoność. Ona musiała zostać w określonym czasie uregulowana. Nowy powojenny ład prawny zaczynał wchodzić w decydującą fazę w roku 1949. Wszystkie tego typu pozarządowe organizacje, musiały wystąpić o uregulowanie statusu prawnego. Pomińmy tu istotny szczegół, że nielubiana powojenna władza, wielu nie przypadała do gustu, ale tak to już z władzami bywa, że czy nam się ona podoba czy nie, jeżeli chcemy funkcjonować, musimy się podporządkować jej wymogom. Wszystkie zorganizowane formacje, świeckie czy religijne, podlegały takiej samej procedurze rejestracji.

Cała świadkowska populacja zborowa, nie była informowana o takich zamierzeniach, natomiast do zborów docierały jakieś niepokojące sygnały, o zbliżającej się enigmatycznej „zimie”. Opowiadano nam o zachowaniu się wobec władzy, jak wymijająco unikać odpowiedzi na konkretne zapytanie, o innych braci, zwierzchnikach, ich nazwiskach i adresach. Ustne instrukcje dotyczyły wielu dziedzin życia społecznego w zorganizowanym państwie. Wiedzieliśmy, że Świadek Jehowy nie może służyć w wojsku i innych formacjach militarnych, w tym w szpitalach wojskowych. Nie powinien służyć w formacjach Służba Polsce, należeć do Harcerstwa, w żadnych związkach młodzieżowych, nawet czysto sportowych, acha –nawet poddanie się szczepieniom ochronnym, a te w większości były przymusowe, było niezgodne z wolą bożą. Wszelkie referenda, wybory powszechne, czy złożenie podpisu pod Apelem Sztokholmskim  było naganne, ponieważ miało to związek z popieraniem bezbożnego świata i jego obrzydliwości, czym szczególnie brzydzi się Jehowa.

Świadkowie Jehowy (Badacze Pisma Świętego), bo taka była oficjalna nazwa, nie wiem czy z inicjatywy własnej, czy za aprobatą (nakazem) Brooklynu, tej procedurze się nie poddali, a przynajmniej nie zaaprobowali niektórych jej postanowień. Nie wnikając w szczegóły, Organizacja jako całość została zdelegalizowana ze skutkami o jakich już wiemy.

Represje jakie spotkały wielu wyznawców, są znane, opisywałem też w moich pisanych postach, w tym też o moich własnych. Sześć lat, bardzo drastycznych represji, niczym nie przyczyniło się do zrewidowania dotychczasowego stanowiska Organizacji do powstałych nowych zewnętrznych możliwości wyjścia, może nie na idealnych warunkach, ale sprzyjającej legalizacji. Konserwatywna postawa ścisłego kierownictwa pod kontrolą Wilhelma Scheidera, nie była wstanie zrobić kroku postępu w tym kierunku. Zarysowane śmielsze oznaki pchnięcia Organizacji w celu wyjścia z tej stagnacji, były tępione z cała stanowczością. Wiele nazwisk tych postępowców znalazło się po za Organizacją, najczęściej z wilczym biletem. Przez następne dwie dekady, Organizacja meandrowała od lewego, do prawego brzegu, bez zdecydowania się do rzucenia cum w celu zakotwiczenia się przy brzegu. Ostatecznie dla wielu z nas, których Organizacja się pozbyła, lub sami ją pozostawili odcinając dotychczasowe więzy łączące, powinno być nam zupełnie obojętne jaki dalszy kierunek obiera i w jakim kierunku podąża.

Czy zupełnie obojętne? Osobiście mam tu dylemat i zastanawiam się czy ten dylemat nie dotyczy również innych moich byłych współbraci, no chociażby, Gedeona i innych z tamtego okresu. Nie jestem znawcą statutów, którym każda organizacja musi się posługiwać w swojej bieżącej działalności. Statut określa cel działalności, sposób przyjmowania członków do organizacji, jego prawa i obowiązki, oraz przyczyny i sposób rozwiązywania członkowstwa. Statut powinien określać ciągłość organizacyjną, nawiązać do przeszłości, skąd się wywodzi, jaką ciągłość aprobuje, od czego lub od jakiego okresu się odcina, jakie wartości chce kontynuować. Jeżeli tu coś poplątałem, proszę mnie poprawić, a jeżeli piszę głupstwa, proszę mnie skrytykować. Organizacja Świadków Jehowy, jak sobie przypominam, zawsze stroniła od statutu, a jeżeli była zmuszona coś napisać, to treść była taka enigmatyczna, że oprócz posłuszeństwa do Jehowy Boga, nic więcej z treści nie wynikało. Główną przyczyną stanowiącą postawę do zdelegalizowania wyznania na terenie Polski, polegała na uporze władz związku wyznaniowego Św. J. aby w czymkolwiek nie naruszać dotąd funkcjonującego status qwo.

Wytyczne przychodzące do sług drogą nieoficjalną, w sprawie składanych wniosków, miały nas ukierunkować w wypełnianiu odpowiednich rubryk.
- Św. J. są posłuszni jedynemu prawdziwemu Bogu Jehowie
- Jesteśmy neutralni wobec panującego systemu rzeczy
- Jesteśmy obywatelami Nowego Świata, a tu na Ziemi, jesteśmy tylko przychodniami i świadczymy jako ambasadorowie
- Jako ambasadorowie, nie bierzemy udziału w żadnych strukturach politycznych kraju, w którym mieszkamy
- Nie uchylamy się przed płaceniem podatków, jako daninę na rzecz kraju, którym mieszkamy

Nie ręczę za dokładność i szczegóły dotyczące powyższych wytycznych, ponieważ cytuję wszystko z pamięci, ale mniej więcej w takim duchu przekazywano nam kierunek, który powinien nam przyświecać, w związku z powszechną akcją dotyczącą wniosków rejestracyjnych. Wypunktowałem tylko główne myśli, które wynikały z przekazanych wytycznych, ale wynikających z wykładu zręcznie popartych tekstami biblijnymi. Wszystko co potem nastąpiło, to już tylko skutki tej niechcianej rejestracji, które ogółowi wiernych przedstawiało się jako ostateczna wściekłość Szatana Diabła, którego nieunikniony koniec jest w Armagedonie, ale za to, nasze zwycięstwo, jest już na wyciągnięcie ręki.

Po słynnych zwolnieniach z więzień w roku 1956, rozeszła się wieść po zborach o złożonym nowym wniosku, o zarejestrowanie wyznania. Nie wierzę w dyletanctwo autora, lub autorów tekstu nowego statutu, jak też tych, którzy złożyli swoje podpisy pod gotowym tekstem, razem z wnioskiem. Wprawdzie nie znamy(nie znam) tekstu złożonego statutu, ale znamy przyczynę odmowy jego przyjęcia. Z urzędowego biuletynu informacyjnego dotyczącego wyznania Świadków Jehowy w Polsce dowiadujemy się że:


>”16 – 09 - 1956r  wyznanie złożyło projekt statutu wraz z wnioskiem o rejestracje. Urząd do, s. Wyznań decyzją z dnia20 10 1958 r. odmówił rejestracji z uwagi na to, że statut nie miał charakteru statutu wyznaniowego, lecz był statutem tylko związku funkcjonariuszy tego wyznania”. (podkreślenie moje) <


W maju 1962 r. złożono ponownie projekt statutu wraz z wnioskiem o rejestracje. Ale jak wskazuje to samo źródło:


>”Projekt statutu, nie przedstawiał rzeczywistych celów i faktycznego ustroju wewnętrznego wyznania”. (podkreślenie moje)<


Sługa oddziału W. Scheider, był przekonany, że taka gra z władzami pomoże Organizacji zjadać ciastko i równocześnie zachować to ciastko. Taka taktyka tylko z pozoru, dawała Organizacji pewne wytchnienie. To igranie z władzami związane z występowaniem z wnioskiem o legalizację było główną przyczyną dekonspiracji (dwa lata zwłoki z odpowiedzią). Władze wykorzystały ten stan do wewnętrznej penetracji i trzeba przyznać, że w pełni im się to udało, a do tego celu wykorzystano czynny personel organizacyjny z najwyższej półki zarządzania. Organizacja została w pełni otoczona kontrolą przez służbę bezpieczeństwa. Żeby było śmieszno i jednocześnie straszno, to te służby pomagały polskiemu kierownictwu oddziału, pozbywać się tych „buntowniczych” elementów, które chciały ten proces powstrzymać. O tym świadczy wypowiedź urzędnika S. B., skierowana do jedne z tych „buntowników” (do wyrzuconego z Organizacji sł. Okręgu, Czesława Stojaka):


>„Wam się zachciało czystości i macie. Mimo waszego uporu, Stawski, Rutkowski, Brodaczewski zwyciężą.(…)”<


Na tym etapie, jeszcze nie wiemy jaką faktyczną rolę odegrały te wyżej wymienione nazwiska, wiemy jednak, że Organizacja w odpowiednim czasie zmieniła radykalnie kurs w przypodobaniu się władzy. Nagle powstał ożywiony ruch na linii Brooklyn – Warszawa. Przybycie do Polski takich tuzów jak prezydent Franz i wice, Henschel. Rozmowy toczyły się dość sprawnie, bo w bardzo krótkim czasie, radykalnie zmienił się kurs, w stosunku do dotychczasowego. Rozmowy zakończyły się stwierdzeniem ogólnym, że:


>”Jeżeli Świadkowie Jehowy nie będą naruszali obowiązującego porządku prawnego, to stosunek na linii Państwo – Wyznanie, mogą zadowolić obie strony.” (Podkreślenie moje)<


Już w dniu 12 – 05 – 1989 roku, decyzją  -  II – 803/14/16/89   pod pozycją 39, została zarejestrowana Organizacja pod pełną nazwą:
”STRAŻNICA – TOWARZYSTWO BIBLIJNE I TRAKTATOWE Zarejestrowany Związek Wyznania Świadków Jehowy w Polsce”
na podstawie art. 107 par. 4 kpa. Podpisał :
MINISTER – KIEROWNIK  -  Urzędu do Spraw Wyznań   /-/ dr Władysław Loranc

Nie posiadam wiedzy jak to zwycięstwo zostało zarekomendowane zborom, być może była to rekompensata za nieudany rok 1975. Nie mogło to być na pewno zwycięstwo nad Szatanem, a jeżeli doszukiwać się tu zwycięstwa, to jedynie Pyrrusowego. Jak bardzo zmienił się stosunek władz z ulicy Rzgowskiej 24, w stosunku do wytycznych tych z roku 1949 i późniejszych, cytuję poniżej za biuletynem informacyjnym:


> ”Podstawowe kryteria które przyjęło wyznanie i dało podstawę do zarejestrowania związku wyznaniowego:

-wyeliminowanie przerzutu literatury do Zw. Radzieckiego
- przekazano kontroli SB MSW pełny serwis literatury z Centrali w USA
- oczyszczenie literatury Św. J. z akcentów społecznie i politycznie szkodliwych
- zlikwidowano nielegalną bazę poligraficzną /9 okręgowych drukarń/” <


Na koniec, ten sam biuletyn reasumuje te działania władz PRL, które doprowadziły do uległości dotychczasowego nieugiętego oporu kierownictwa Św. J. w Polsce.


> „Wieloletnia tolerancja wyznania św. J. w Polsce, w skutecznym stanie prawnym, oraz prowadzone dialogi polityczno – operacyjne w istotnym stopniu pogłębiły lojalizacje kierownictwa i członków wyznania w stosunku do władz państwowych. (…) Prawne uznanie związku, zobowiązuje kierownictwo wyznania do ścisłego przestrzegania statutowych obowiązków względem władz państwowych.” (podkreślenie moje) <


I co? Ano nic! Po prostu –nic się nie stało! Dotychczasowe wtłaczane w nas organizacyjne pryncypia, stały się zwykłą szmatką do wycierania sobie…

Buńczuczne wytyczne z roku 1949, które wyżej przedstawiłem, na nic się nie zdały, bo w ostatecznym bilansie, kierownictwo krajowe Św. J w Polsce, przy bezpośrednim czynnym udziale i wytycznych zwierzchnej Korporacji z zagranicy, przyjęło krajowe warunki porządku prawnego. Zwracam uwagę na bardzo ważną konkluzje. Po raz pierwszy władze korporacyjne w osobach prezydenta i jego zastępcy, podpisując się pod końcowym aktem negocjacji z polskimi władzami służby bezpieczeństwa, tym samym potwierdzili, że dotychczas Świadkowie Jehowy w Polsce, naruszali obowiązujący system prawny. Pomimo tak oczywistej prawdy, i popełnionych błędów przez rodzime kierownictwo Organizacji, przy pełnej aprobacie brooklyńskiej, nie przyjęło na siebie żadnej odpowiedzialności za trzy dekady lat niewspółmiernych cierpień i szykan. Tych cierpień i szykan, a nawet śmierci, można było uniknąć, gdyby Organizacja w roku 1949 kierowała się z takim samym realizmem jak w roku 1989. O obowiązującym duchu wszelkiego cierpiętnictwa i jego walorach wskazywanych przez Organizację jako cierpień miłych Jehowie Bogu, pisałem w poście pod ogólnym tytułem >Demonokracja Szatana i Hiobowie dwudziestego wieku<. Tam wskazałem również jako głównego sprawce w osobie Franklina Rutherforda prezesa światowej korporacji.

Pozostawmy popełnione błędy, wskutek czego były takie następstwa jakie były, ponieważ nikt już tych następstw odwrócić nie zdoła. Powróćmy jednak do zasygnalizowanego na początku statutu, na pewno przepracowanego już po 1989 roku i poszerzonego. Organizacja nie odcięła się od poprzednio popełnionych błędów, przeciwnie  -zachowała ciągłość. Wszelkie cierpienia, tudzież śmierć wielu wyznawców, potraktowała jako pewien ciąg prześladowań i cierpień z powodu przynależności do Organizacji, która została wybrana przez Jehowę Boga na tej Ziemi. Pomińmy tu złośliwe pytanie, dlaczego akurat Jahwe upodobał sobie ludzkie cierpienia za cnotę przynoszącą mu chwałę, ale skoro tak musi być, to w tej chwale dla Jehowy, wielu z nas dobrowolnych odstępców, czy z premedytacją wyrzuconych z Organizacji, ciągle tejże Organizacji przysparzamy dodatniego, czy chlubnego jak kto woli -prestiżu. Naszego współudziału w podtrzymywaniu w wierze świadkowskiej populacji w okresie wielkiego zakazu, nikt nie podważył. Byliśmy potrzebni. Nasz udział w ogólnej statystyce prześladowanych też był wliczony do „Rocznika 1994” Nikt z obecnych światowych, strefowych czy oddziałowych decydentów Organizacji Świadków Jehowy, nie podważył naszego udziału i wkładu pracy na rzecz wzrostu głosicieli, którym chlubi się Korporacja.

Poganie, czy pogańskie kraje rządzone czarną łapą Szatana Diabła, przyjmują odpowiedzialność za wkład wysiłku jednostki za włożony trud na powiększenie ich dobra, bez względu na to, czy ten wysiłek był dobrowolny, czy przymusowy (odszkodowanie za pracę przymusowych robotników). Za bezprawne uwięzienie i doznane cierpienia, rewanżują się wypłatą odszkodowań jako zadość uczynienie. Nasi, moi byli bracia nie wzbraniali (chociaż nam, to i owszem), ani nie wzbraniają się przyjmowania z rąk tych sług Szatana Diabła, tych materialnych gratyfikacji, których mól i rdza…, itd. Tak rozliczają się służący Szatanowi Diabłu jego ludzie, za swoje popełnione błędy wobec wiernych sług Jehowy Boga. Natomiast wierni słudzy Jehowy Boga, nie tylko, że zawłaszczając wypracowany dorobek, w tym również nasz wkład, a na dodatek wyrzucają tych byłych swoich pracowników na przysłowiowy zbity pysk, aby przypadkiem nie mogli roszczyć sobie jakichkolwiek przysług, broń boże rekompensat. Według współcześnie obowiązującego diabelskiego lub pogańskiego prawa, jak kto woli, gdy małżeństwo bierze rozbrat, dzielą się wspólnie wypracowanym dorobkiem, bez względu na to, jak układają się ich osobiste stosunki po rozwodzie. Wskutek doskonałego prawa Jehowy, w tym przypadku wymagano by tylko, aby wypędzonej z domu, dać list rozwodowy i  na tym zamknąć sprawę. Bardziej po „dżentelmeńsku”, zachował się Abraham, gdy po wykorzystaniu swojej niewolnicy i nałożnicy Hagar, przysparzającej mu jego dóbr, wyrzucając ją ze swojego obejścia, przynajmniej wyposażył ją w dzban oliwy na drogę. Brooklyńska Korporacja w Polsce, dała L. W. Scheiderowi przyzwolenie na teokratyczny sposób pozbywania się weteranów, a że po drodze wyprodukowano sobie dodatkowo Wróblów i całą plejadę T. W., to wiadomo, bo czas jest bliski, a Diabeł bożej Organizacji szkodzić musi! Taki jest jego obowiązek, bo taka jest przewidziana w boskim planie zbawienia i wyznaczona do spełnienia jego rola.

Pytanie: co na to byli poszkodowani przez Organizację, czy wyposażono Was chociażby w symboliczny dzban oliwy na drogę?

Moi drodzy Nadarzyńczycy, którzy z własnej nieprzymusowej woli, jak też z obowiązku służbowego, tu wchodzić i czytać musicie, jak też wielu incognito tu wchodzących, proszę -zastanówcie się nad samym sobą, abyście nie musieli w wieku poprodukcyjnym, w przenośni i dosłownie, wegetować na obrzeżach Organizacji i być traktowani jak toksyczny balast przypisany do ostatniej ławki na Sali Królestwa, albo wyrzuceni i nie mający prawa upomnienia się, o Wasz wkład w sukcesy Organizacji.

Tytuł: Odp: Na początku był Olek… Zanim rzucę ten „kamień”
Wiadomość wysłana przez: Lebioda w 25 Lipiec, 2016, 05:07
Meandry – ciąg dalszy, czyli im gorzej tym lepiej

Trudno sobie wyobrażać jakie pomysły – przepraszam, Nowe Światła wypłyną z Warwick'u, które poprowadzą Lud Boży do Królestwa Bożego. Wprawdzie pokolenie znamiennego roku 1914, kalendarzowo dobiegło końca już w 2014 roku, ale to nic nie znaczy, bo przecież zawsze jakiś zagubiony świadek tamtego roku gdzieś się zabłąkał, a jeżeli wierzyć (w co nie wątpię) wiarygodnym Rocznikom, liczba Pomazańców rośnie. Jeżeli Pomazańców przybywa, to musi być jakieś celowe zapotrzebowanie, a cel jest  całkiem prozaiczny. Dlaczego pokoleniem roku 1914 miałby zakończyć się ten stary system rzeczy? Czyżby pokolenia późniejsze byłyby już nie godne zbawienia? Tym pokoleniom trzeba głosić! Następnym też trzeba głosić. Następne pokolenia, następnym itd. itd. Dramatycznych wydarzeń też będzie przybywać i oby więcej i bardziej spektakularnych, którymi będzie można budować wiarę i nadzieję w bliskie zakończenie tego systemu rzeczy. Nie sięgajmy tak daleko w przyszłość, bo teraźniejszość, też jest nie do pogardzenia.  Strachu i niepewności mamy pod dostatkiem, więc wykorzystujmy to co jest i nie domagajmy się o więcej. Taka refleksja przyszła mi namyśl po przeczytaniu tych bardzo ciekawych powyższych wpisów.


Dramatyczny obraz tamtego okresu lat 1989/1992 pisany przez Sebastiana, jest wyjątkowo ciekawy, bo nikt nie wiedział jak losy „tego świata” potoczą się dalej. Pomimo tak bardzo politycznie skomplikowanej sytuacji, i pomimo że z autopsji znana była mi możliwość wywołania histerii wśród zborowej populacji, zwłaszcza ze strony nadzorców, jakoś zupełnie dziwnie, nawet przez myśl mi wtedy nie przemknęło, że sytuacja może przeistoczyć się w Armagedon. Po prostu, blisko trzydzieści lat pozbawiony byłem prania mózgu, co w efekcie doprowadziło mnie do normalnego reagowania na ówczesne zawirowania polityczne. Czytając teraz relację Sebastiana, uzmysławiam sobie tak naprawdę dopiero w tej chwili ten ogrom możliwych spekulacji. Waliło się wszystko to, co dotąd było nie do obalenia. Każdy scenariusz opisany przez autora, miał szansę się spełnić. Przy wypranym strażnicowym mózgu z wszelkiego realizmu, każde wydarzenie przy odpowiedniej spekulacji myślowej miało swój odpowiedni zapis w biblii. Wystarczyło tylko wydobyć i odpowiednie wydarzenia oprawić w proroctwa, aby ciarki spływały po plecach tym mniej aktywnym głosicielom. Przecież nic się nie stało, że nie udał się rok 1975, bo w boskiej rachubie czasu, to tylko sekundy potrzebne na uratowanie sprawiedliwych. W tym duchu zawarte są myśli wyrażone przez Sebastiana:


Mniej więcej taki błąd popełniały osoby które na początku lat 90-tych XX wieku przychodziły do zboru świadków Jehowy. Owszem, w ewangelii napisano że dnia i godziny nikt nie zna, ale są też zagadkowe słowa o "pokoleniu które ma nie przeminąć". I wówczas, akurat w tamtym czasie "zepsuty strażnicowy zegarek" pokazywał (przynajmniej pozornie) właściwą godzinę. Mam na myśli to, że tłumaczono nam że Jezus co prawda nie podał dnia ani godziny ale podał znak swej obecności, a proroctwo zakończył słowami że "nie przeminie to pokolenie". Jeśli więc przyjęliśmy że początkiem znaku jest pierwsza wojna światowa, to oczekiwaliśmy że okres jednego pokolenia liczonego od pierwszej wojny światowej powinien zakończyć się w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych. I właśnie dlatego wszystko nam pasowało. Wszystko (przynajmniej pozornie) wydawało się nam zgodne z Biblią.


Niby pokolenie się zgadza, -znaki: wojny i wieści o wojnie też.  Głodu też nie brakowało (przypomnijmy sobie tylko ten problem z pozyskaniem HUMANY dla niemowląt – dziewietnasto i dwudziesto latkowie dzisiejsi już odstępcy, mogło przecież was nie być) i co jeszcze najważniejsze, że wszystko dzieje się za jednego i tego samego pokolenia roku 1914. Pojedyncze jaskółki w prawdzie wiosny nie czynią, ale gdy wszystkie razem przylatują, wiosna jest tuż za drzwiami. W takiej mniej więcej formie z kalkowym plakatem „za pięć dwunasta”, przekonywałem moich braci, że „jest już bliżej niż myślisz”, które to powiedzenie tak wyraźnie funkcjonowało w początkowych latach 50-tych ub. wieku. Po drodze był rok 1975, potem wszystkie „znaki na niebie i na ziemi” wykorzystywano po roku 1989 i jak się okazuje, z pozytywnym skutkiem. Organizacji, do jej „prawidłowego” rozwoju, potrzebne są tylko złe wieści, które krzepią ducha. W roku 1953, lub 1954, pamiętam doskonale zachowane w mojej pamięci hasło roczne, które brzmiało: -„ Słysząc złe nowiny, nie boi się, stateczne serce ufa Jehowie”. Jeżeli po ponad pół wieku to hasło potrafię wyrecytować z pamięci, to proszę sobie wyobrazić jaki entuzjazm nas wszystkich porywał do pełno czasowej służby. Kto był zdolny wyprowadzić nas z tego odurzenia królestwem bożym. Doskonale rozumiem Dorkas, która opisuje ten swój zapał, dla którego była skłonna poświęci samą siebie i dziwić się, innym iż nie podzielają Jej zaangażowania. Oto jakie ma wspomnienia:


zaufałam Jehowie, przestałam pracować i podjęłam stałą służbę pionierską wierząc głęboko , że czas nagli... W tym czasie panował stan wojenny ale w zborze do którego należałam nikt się tym nie przejmował , było nas pięcioro stałych pionierów , głosiliśmy całymi dniami . Nikt nie wspominał roku 1975!!!  dla mnie jak i chyba dla reszty tematu nie było .(… ) Byliśmy młodzi pełni zapału dla dzieła .Wiedzieliśmy , że koniec będzie już wkrótce i nie można marnować czasu. Nie rozumiałam dlaczego Ci wychowani w prawdzie i Ci będący dłłłłługo w prawdzie zachowują postawę asekuracyjną …..Naszym zadaniem było głosić i rozniecać pionierskiego ducha . W tamtym czasie pionierzy to ci co budowali przyczółki , zawsze na czele , zdani na gościnność i hojność braci . Zapomniałam zaznaczyć , że wszyscy pionierzy to nowo nawróceni , ci którzy poznali prawdę !! Stąd pochodził nasz zapał !! byliśmy świeżym  narybkiem a głosy „słabych duchowo” szybko gasiliśmy .
Było to tez czas kiedy młodzi bracia stawali przed komisją poborową i tam przed sądami bronili imienia Jehowy .Były tez propozycje służby zastępczej ale niestety wtedy z rozporządzenia ck takie rozwiązanie było nie do przyjęcia !! wynagrodzenie pochodziło z wojska !


Dalej o samej sobie, Dorkas pisze tak:


Najpierw jednak musiałam udać się do WKU i oddać swoją kartę mobilizacyjną , napisałam uzasadnienie , między innymi powołałam się na list do Rzym 3:13-18 (…) Wojskowy odczytał mi punkt , że mogę zostać rozstrzelana a ja dumna ze swojej postawy , gotowa umrzeć dla Jehowy złożyłam wymówienie z sił zbrojnych .


Umieranie za „prawdę”, jest celem samym w sobie. Taki cel pełen mickiewiczowskiej romantycznej wyobraźni, nagle się kończy za sprawą brooklyńskich dygnitarzy dogadujących się z władzą. Jakiż to ogromny cios dla korporacyjnej polskiej starszyzny. Wytrącony z rąk najlepszy argument w podtrzymaniu „ducha” wiary w tej nowej świadkowskiej generacji. To była, a pewnie jeszcze nadal jest, ta nostalgia za tym pełnym widocznym prawie namacalnym w błogosławieństwa zakazem, o której wspomina Sebastian:


(…) kadra starsza wiekiem wspominała z nostalgią "stare dobre czasy" prześladowań.


Ta przeogromna tęsknota za pełnym i widocznym w błogosławieństwa w prześladowaniach była potrzebna, bo prześladowanie i cierpienie było wpisane w osobowość każdego głosiciela. Bez cierpienia nie ma upodobania u Jehowy, a brak tego naznaczenia nie daje przepustki do życia wiecznego. Stąd szukanie przysłowiowego guza, było nieodzowne. Jak dowiadujemy się z opisu Sebastiana, nadzieje pokładano nawet w konkordacie. Dlaczegoż by nie? Jeżeli z tego można coś oberwać i być naznaczonym do życia wiecznego. Oto czego się dowiadujemy:


Pokładano nadzieję np. w konkordacie (podpisany wiosną 1993 i nie ratyfikowany). Nikt w zborze (poza mną) nie wiedział co znaczy słowo konkordat ale każdy słyszał w TV że ktoś z polityków coś mówił że konkordat jest niebezpieczny dla mniejszości wyznaniowych. No i co niektórzy "marzyli" o prześladowaniach (a inni, zdroworozsądkowi, bali się tych "marzeń" i ewentualnego wcielenia ich w życie).


Jak widać, w tej nostalgicznej świadkowskiej populacji, było też jeszcze trochę rozsądnych widzących te „marzenia” w innym wymiarze. „Marzycielstwo” z końcówki lat 1990-tych, nie jest oryginalnym „pomysłem”, ono funkcjonowało w każdym okresie, a nieuctwo i pogarda dla zgłębiania chociażby podstawowej wiedzy w naszym otoczeniu, traktowano jako zaśmiecanie umysłu zbędną materią. To było i pewnie jest nadal normą, że co bardziej gorliwsi bracia, nie powinni mieć zielonego pojęcia o rzeczywistej sytuacji społeczno-politycznej, w której żyją. Znam to z własnego doświadczenia. W wieku lat 20, nie miałem podstawowego pojęcia o funkcjonowaniu struktur politycznych państwa. Nie wiedziałem czym jest Sejm i jaką spełnia funkcję w Państwie, co to jest Rada Państwa, jaką funkcję spełnia Premier, a jaką pierwszy sekretarz PZPR, nie mówiąc już o bardziej skomplikowanych funkcjach państwowych, czy społecznych. Ta wiedza była zbędna dla sługi obwodu, ponieważ zaśmiecała moją głowę potrzebną dla głoszenia i zapamiętywania cytatów i wersetów z biblii, no i ile powinienem przysporzyć głosicieli na koniec miesiąca. a już broń boże iść do kina, teatru czy chociażby przeczytać bieżącą chociaż komunistyczną prasę lub normalną książkę po za Strażnicą – to było, pewnie jest też nadal wymagane od gorliwych braci na każdym szczeblu w Organizacji, ponieważ wtedy jest bardzo łatwo przemycać niezupełnie prawdziwe, ale „budujące” informacje. Na bardzo interesujący, chociaż z pozoru na mało ważny szczegół, zwróciła uwagę >Stella<. Ponieważ to spostrzeżenie jest bardzo wymowne w swojej treści, zamieszczam je w całości


Byłam dzieckiem jak w 89 świadków zarejestrował generał Jaruzelski było to przed wyborami,  w maju, fama głosiła że gdy to podpisywał powiedział ,przynajmniej wy mi nie wbijecie noża' nie wiem czy to była prawda, do kogo to powiedział, czy była przy tym jakaś szyszka WTSu.? wiem tylko że było to dość szeroko komentowane w zborach i moim domu.
Pamiętam jak na którymś kongresie brat w modlitwie niby prosił o siłe ale bardziej brzmiało to jak ostrzeżenie że mogą się zacząć potężne prześladowania bo władzę objął rząd nam nie przychylny. i tak staram sie to umiejscowić w czasie... to nie było zaraz po transformacji po 89 (byliśmy wtedy zachłyśnięci rejestracją) bardziej mi to pasuje do roku 2006 gdy wybory wygrał PiS. no taka moja dywagacja - troszku zeszła z głównego nurtu bo drogiego naszego Lebiodę interesuje okres 75-89 uw. ale to mi sie przypomniało


Mała dygresja: nie ograniczam się tylko do lat 75 – 89 ub. wieku, ponieważ każda wiadomość, nawet z ostatniej chwili (np. spotkanie natowskie w Warszawie br. i jego reperkusje, bo jakby nie było, też mowa przecież o pokoju) jest dla porównania interesująca. Wracam do powyższego wątku. >Stella< przywołuje tu rzekomą wypowiedź gen. Jaruzelskiego, która za Jej czasów krążyła w obiegu i była częścią podtrzymywania na duchu. Autorka dodaje również o sposobie przemycania „złych” wieści w modlitwie. To nie są oryginalne zachowania tamtych sług. Rzekoma wypowiedź Jaruzelskiego, miała tylko potwierdzić wobec świadkowskiego pospólstwa rangę legalizacji tej świętej Organizacji i wzniosłości tego aktu, pewnie z woli Jehowy. Podpis kierownika wydziału w Ministerstwie dr. Władysława Loranca był zupełnie wystarczający, aby ten proces wdrożyć w życie. Przywołanie tutaj gen. Jaruzelskiego, miało tylko charakter propagandowy i ośmiesza tylko samych autorów tej opowiastki. Podobną, chociaż inną gatunkowo wieść z mojego okresu rozpowszechniano, iż w noc lipcową roku 1950 wszystkie dzwony kościelnego Babilonu obwieszczały „radosną” wieść o zdelegalizowaniu Świadków Jehowy w Polsce. Przemycanie wiadomości w modlitwie, których nie było wskazane przekazywać wprost, było dość ogólnie praktykowanym zwyczajem. Wzorem moich starszych zwierzchników, też ten proceder uprawiałem. Nic nowego pod słońcem!


Czytając wpisy, wykluwa mi się sinusoidalny obraz Organizacji,polegający na cyklicznie rozciągniętych w czasie powtarzających się tych samych zjawisk. Jak sobie przypominam, już w latach mojej młodości, w końcówce lat czterdziestych ub wieku, żyliśmy w latach ostatecznych. Znaki na niebie i na ziemi o tym mówiły zupełnie wyraźnie. Nie będę tu opisywał szczegółów, ponieważ w tym temacie, wiele napisałem już w różnych miejscach. Sinusoida pięła się w górę, by w połowie lat pięćdziesiątych osiągnąć apogeum. Armagedon był tuż, tuż. Potem trwająca stagnacja na wyższych obrotach polegająca na „oczyszczaniu Organizacji”, o czym też już szczegółowo pisałem, spowodowało zejście poniżej osi sinusoidalnej. Wydarzenia lat Osiemdziesiątych, to nowy impuls aby krzywa sinusoidy pięła się w górę. Przyszły późniejsze lata. Dynamika tych lat, to nowy impuls. Znaki wskazują, że znów jest bliżej nisz myślisz, ale o tym, na tym Forum, pisze już to nowe pokolenie zawiedzionych (których fragmenty wypowiedzi tu zacytowałem). O następnych załamaniach linii sinusoidy, napiszą już następni, ale ci aktualnie tkwią jeszcze w głębokiej wierze nie wiedzą, że im przypadnie o tym napisać. Oni dopiero pną się na wyżyny w celu oglądania tych następnych „prawdziwych” znaków ostatecznych.


A cha! Gdy na przełomie lat 60-tych – 70-tych, moje pokolenie ówczesnych „młodych wilków”, powoli schodziło ze sceny nadgorliwych, pojawiły się nowe roczniki tzw. -wprawdzie urodzonych. Już w latach 50-tych przychodziły na świat -nadzieja naturalnego przyrostu głosicieli, czego nigdy nie było za dużo. Jak się domyślam, (bo w tym czasie już byłem przez moich gorliwych braci „przeniesiony” do klasy Filistynów), słynne obozy pionierskie miały szlifować nowe kadry nadzorców wyczulonych na pojawiające się nowe znaki końca tego systemu rzeczy. To nowe, już krnąbrne pokolenie pochodzące z naturalnego przyrostu, meandrując między Organizacją, a tym co było poza nią, wybierało często to drugie. Paradoksalnie najlepiej zapowiadający się narybek przyszłych nadzorców, tudzież harujących w terenie pionierek, najskuteczniej tę sinusoidalną wiązkę dołuje poniżej linii zerowej i wcześniej czy później zakotwiczają się w szeregach odstępczych. I tu jak bumerang wracam myślą do poprzedniego wątku, w którym „upomniałem” się za wszystkimi, którzy pozostawili część swojego życia, tudzież wykonaną pracę, której sukcesami chwali się w rocznikach Organizacją. Pytałem -retorycznie oczywiście, czy ktokolwiek otrzymał przykładowo wyrzuconej przez Abrahama niewolnicy Hagar -dzban oliwy. Z przykrością odpowiadam sobie i innym zainteresowanym, że nie istnieją żadne szanse. Organizacja wzorem innych świeckich opanowanych przez Szatana korporacji, przeszła już na wyższy stopień pilnowania swoich interesów. W poufnym podręczniku do wszystkich gron starszych zatytułowanym >Paście owieczki moje< znajduje się istotne pouczenie w pkt. 3:

Żyjemy w niełatwym społeczeństwie, w którym ludzie stają się coraz bardziej wyniośli, chciwi i skłonni do pieniactwa, co stanowi dodatkowe wyzwanie w Waszej pracy (2 Tym. 3:2-4). Co więcej, w odpowiedzi na narastające problemy społeczne rządy nakładają na przedstawicieli wszystkich wyznań pewne dodatkowe obowiązki. Jako chrześcijanie uznajemy zwierzchnią władzę Jehowy i stosujemy się do praw danego kraju, które nie naruszają prawa Bożego (Mat. 22:2; Rzym. 13:1, 2). Dlatego jest niezwykle istotne, byście jako starsi działali mądrze, kierując się rozeznaniem oraz zawsze postępując zgodnie z procedurami i wskazówkami organizacyjnymi dotyczącymi spraw zborowych związanych z kwestiami prawnymi (Prz. 2:6-9).


Cóż jesteśmy zaliczeni do niełatwego społeczeństwa, jesteśmy wyniośli, chciwi i pieniacze. Przed tymi „chciwcami” Organizację broni Dział Prawny Oddziału, nawet wtedy, gdyby chodziło tylko o ten symboliczny „dzban oliwy”, to znaczy uznanie naszego wkładu pracy dla Organizacji w określonym przeszłym czasie. W dalszej części instruktażowej zacytowanego wstępu, CK uczula swoich wykonawców narzuconego przez władzę obowiązku poszanowania prawa, aby ci prawo traktowali wybiórczo (w pouczeniu zamieniono słowo „wybiórczo”, słowem wytrychem - „mądrze”). Zresztą we wstępie instrukcji, niedwuznacznie wyjaśniono nadzorcom, jakim prawem powinni kierować się przede wszystkim, to znaczy procedurami i wskazówkami organizacyjnymi. Koniec, kropka! Dopiero gdy którykolwiek z tych ślepych wykonawców prawa broniącego Organizacji przed „pieniaczami”, zostanie „przekwalifikowany” na Filistyna, napisze swoją własną historię ale już z poziomu „pieniacza i chciwca”.


postscriptum

A tak już po napisaniu powyższego, zastanawiam się -skąd w Biurze Oddziału pojawili się „bracia prawnicy”. Jeżeli mnie pamięć nie myli, pobieranie wiedzy innej niż strażnicowej, zawsze należało do marnowania cennego czasu tuż przed zbliżającym się końcem tego systemu rzeczy. Czyżby dla wybrańców obowiązuje już Nowe Światło z Warwick?


Tytuł: Odp: Na początku był Olek… Zanim rzucę ten „kamień”
Wiadomość wysłana przez: Lebioda w 05 Październik, 2016, 15:48
Nowe światło w sprawie Olka


Olek wg dokumentów dotąd nie odkrytych

Czy kiedykolwiek będziemy mieli wgląd do wszystkich dokumentów na okoliczność Aleksandra Rutkowskiego vel Olka? Trudno cokolwiek powiedzieć, ale co jakiś czas coś się pokazuje w ogólnym obiegu. To, na co się natknąłem, nie jest wielką rewelacją, ponieważ dotyczy bardzo wąskiej sprawy jego ostatecznego rozbratu z Organizacją, a konkretnie odbytego „komitetu” zorganizowanego przez Wiesbaden. Pierwszą i najwcześniejszą wiedzę na ten temat posiadamy z publikacji „Wierni Jehowie” wg Michała Bojanowskiego. Na okoliczność tej publikacji miałem już sposobność się wypowiadać, ponieważ w swoich założeniach, miała tylko i wyłącznie cel poniżanie lub nawet oskarżanie oponentów, a gloryfikowanie tylko własne ugrupowanie. Wskazywałem też na wiele niekonsekwencji wynikające z czytanego tekstu. Nie będę wracał do tych już napisanych opracowań ponieważ te nie zdezaktualizowały się, natomiast spróbuję skonfrontować z „dokumentami” najnowszego nabytku. Te najnowsze dokumenty napisałem w cudzysłowie tylko dla tego, że zostały opublikowane z nadania tzw. „Komitetu dwunastu”, co do którego nie mam wypracowanego zdania, jak to już niejednokrotnie się wypowiadałem, a tu wyraziłem się dość jednoznacznie. https://swiadkowiejehowywpolsce.org/index.php?topic=2529.0. Jednak w tym konkretnym przypadku, te ujawnione dokumenty mogą mieć znamiona autentyczności. Jeszcze jedna dość istotna rzecz, to ta, że ów „Komitet Dwunastu” przypisywany dotychczas według wszelkich najgorszych przypadków Olkowi, tutaj ten sam „Komitet Dwunastu”, zupełnie odwrotnie, razem, ramie w ramie z powstałym nowym „Komitetem Kraju”, przy osobistym wsparciu W. Scheidera, bezpośrednio po wyrzuceniu Olka z Organizacji, przechodzi do grona zwycięzców i rekomenduje się tak:

W związku z zawartym porozumieniem między Komitetem Dwunastu, a starszymi braćmi tymczasowo upoważnionymi do prowadzenia dzieła w kraju, Komitet Dwunastu, będzie publikował dotychczasową i przyszłą korespondencję z naszą Matką.
Wasi Bracia & Komitet Dwunastu

Oniemiałem z wrażenia! Jest to zupełnie nowa jakość, o której dotąd nic mi nie było wiadome, a dodatkowo zastanawiam się, czy nie będzie konieczności weryfikowania dotychczasowej płaszczyzny naszego rozumowania. Zastanawiam się, czy ta najnowsza historia Świadków Jehowy w powojennej Polsce, będzie kiedykolwiek wyprostowana? Ale puki co, zapoznajmy się z końcowym epizodem z życiorysu Olka w Organizacji według najnowszego przekazu tegoż kontrowersyjnego Komitetu! Ta nowa wiedza wprawdzie nie wywraca do góry nogami dotychczasowego znanego przebiegu wydarzeń dotycząca pozbawienia Olka przywileju jako „pierwszego”, ale bardziej uściśla nowymi szczegółami, a paradoksalnie nawet potwierdza bezpodstawność zarzutów wobec niego postawionych mu w publikacji „Wierni Jehowie”, o których osobiście już w moich wejściach wielokrotnie pozbawiłem tych zarzutów sensu. Chodzi mianowicie o zarzuty dotyczące zdrady i wszelkich w tym zakresie obwinień Olka. Ostatecznie pozostał tylko zarzut najniższej wagi - „rozporkowy”. Ten zarzut go pogrążył i ostatecznie za ten „wyczyn” został pozbawiony społeczności z Organizacją. Osobiście przekonuje mnie, że paradoksalnie, ten Olkowy „wyczyn” uratował Organizację w Polsce przed bardzo zaawansowanym rozłamem. Pewnie Niebo czuwało, aby ten olkowy „wyczyn” mógł się ujawnić we „właściwym” czasie. Zostawmy na razie owe przypuszczenia w zawieszeniu, a zajmijmy się przebiegiem samego procesu, na którym został pozwany Olek jako jedyny obwiniony.

Według tego co dotychczas wiemy, Komitet Sądowniczy zorganizowany został z polecenia Sługi Strefy – Wiesbaden, ale do tego czasu nie wiedzieliśmy, kto miał wchodzić w skład tego Komitetu Sądowniczego. Tak naprawdę, to w dalszym ciągu o stricte personalnym składzie nic nie wiemy. Na podstawie opublikowanego listu przez „Komitet Dwunastu”, wiemy tylko tyle, że ów zespół sądowniczy miał składać się z osób „neutralnych” - cokolwiek miałoby to znaczyć. Tymczasem grupa osób z ramienia obwinionego Olka obserwująca rozprawę komitetu, wysłała zażalenie do brata Knorra na przebieg tego procesu, ponieważ ich zdaniem zostały naruszone zasady jakie powinny być zachowane. Owa grupa kontestuje niezachowanie w/w „neutralności”. Oto ich zastrzeżenia opisane w zażaleniu:

(...) Ponieważ byliśmy bezpośrednimi świadkami rozpatrywania sprawy brata Olka przez tzw. „neutralny" komitet powołany przez braci w Wiesbaden czujemy się zobowiązani do poinformowania Cię o następujących wydarzeniach. Decyzją tego „neutralnego" komitetu, brat O. uznany został winnym niemoralności /nocowanie w jednym pokoju z siostrą, która nie była jego żoną/ i wykluczony ze społeczności. Na skutek tej decyzji brat O. wycofał się z dotychczasowego przywileju służby, przekazując prowadzenie pracy w kraju na ręce komitetu przez Ciebie zamianowanego. Brat O. oczekuje teraz na Twoją ostateczną decyzję. Ponieważ bracia z Wiesbaden zapewniali, że rozpatrzenie sprawy brata O. powierzyli w ręce neutralnego komitetu, byliśmy zaskoczeni widząc braci, którzy wchodzili w skład tego komitetu, a którzy od samego początku brali udział w buncie. Stąd sposób rozpatrywania sprawy oraz końcowa decyzja była stronnicza i tendencyjna. (...) Powołanie stronniczych osób do "neutralnego" komitetu jest dalszym dowodem sympatyzowania (Wiesbaden -dopisek mój) z buntownikami.(...)          Komitet Kraju        (sygnowany tu Komitet Kraju, to jeszcze nie rozwiązany komitet związany z Olkiem – dopisek mój)

Przedstawicielom powyższych zastrzeżeń, lub „pisarzom”, jak określił tych samych sam adresat - Knorr, odpowiedział tym czującym się oszukanym, w dość ostrych słowach. List z odpowiedzią miał napisać sam Knorr, lub był przez niego dyktowany, jednak z treści wynika, że pismo zostało napisane przez anonimowego osobnika, pewnie na polecenie Knorra. Podobny w treści list do tych samych adresatów, w tej samej upokarzającej formie, napisał Sługa Strefy z Wiesbaden. Obydwa listy mają dość ostrą wymowę, a nawet sugerując, iż występujący w obronie Olka napisali owo zażalenie pod dyktando „sąsiadów”. Pomijając wszelkie gorzkie w wyrazie treści, na mnie zwróciło jednak uwagę to, iż w listach nastąpiła pewna próba  usprawiedliwienia się lub wyjaśnienia dlaczego ten proces w ogóle zaistniał. Przy okazji dowiadujemy się, że Olkowy „wybryk” to nic nowego, lecz tylko odgrzany kotlet, o którym wiedziano już przed jego wyniesieniem do godności „Pierwszego”, a przynajmniej o tym wiedziano w Wiesbaden. Wiesbaden, pomimo ostrego zrugania swoich kontestatorów, wyraźnie tłumaczy się z tego, że wiedząc o Olkowym „wybryku”, pozostawiło sprawę bez dalszego biegu. Tłumaczenie jest dość mętne. Wiesbaden badało Olka pod tym względem, ale owo badanie wykazało że jest „czysty”. To badanie polegało na tym, jakby pytano złodzieja czy to czasem nie on ukradł rower, ale ten odpowiedział, że w życiu nie ukradł, więc skoro tak twierdzi podejrzany, uznano, że nie ukradł i już!

Dość dziwne jest to tłumaczenie, bowiem nawet nie pytano o potwierdzenie tego ową siostrę, chociaż z moich doświadczeń wiem, że stojący niżej w hierarchii postawionemu bratu takiego zarzutu, na sucho by nie uszło. Owa siostra w krzyżowym ogniu pytań wyśpiewałaby z nawiązką. Znam taki przypadek z autopsji -chodziło o sługę obwodu. W tym konkretnym Olkowym przypadku zadziałał odpowiedni autorytet namaszczający go na przyszłego „Pierwszego” w Polsce. Jeżeli w Wiesbaden już na początku lat 60-tych znany był ten Olkowy przypadek, i pomimo to, powierza mu się „Dzieło” w Polsce, świadczy, że namaszczający go autorytet miał bardzo duże wpływy, a tym samym, t. zwane kryteria „czystości”, którymi tak bardzo ruguje skarżących się „pisarzy” z Polski, jest tylko frazesem stosowanym wybiórczo. Teraz możemy zrozumieć potraktowanie przez ówczesny Brooklyn skarg wysyłanych tam przeciwko despotycznym traktowaniom przez Scheidera swoich „podwładnych”. Ich uzasadnione skargi trafiały zawsze na przysłowiowy „Berdyczów”.

Nic dziwnego jak wynika z pisanego listu z brooklyńskiego matecznika, że cały zespół osób przypisany Olkowi, został potraktowany tak samo chyba, że co niektórzy przywdziewając wór pokutny, zostali odesłani na okresową kwarantanne. Ale jednak nie wszystkich. Zostali wybrańcy, których „Komitet Dwunastu” wyróżnił. Są to:

W.J. Scheiderowie, Z. Adacha, J. Wasilowskiego, E. Kwiatosza, A.N. Wojtyniaka, J. Ferenca, P. Kucińskiego, R. Stawskiego, W. Kalinowskiego, E. Frąckowiaka, T. Pałki i wielu innych.

Nie wiadomo kto jeszce jest zaliczony do tych  - i wielu innych - ale następnie ów komitet dodaje:

Należy podkreślić, że bracia ci nigdy nie współpracowali z Olkiem. Natomiast tym braciom należy bezwarunkowo podporządkować się i wiernie z nimi współpracować.

Ten ostatni akapit dodany przez „Komitet Dwunastu” jest bardzo służalczy wobec swoich nowo pozyskanych przyjaciół, więc stwierdza po prostu wierutną nieprawdę. Wszyscy ci współpracowali z Olkiem, bez względu na to, czy osobiście darzyli go sympatią czy nie. Następnie jeżeli przyjąć kryteria „czystości”, o których tak czule pisał Knorr do „pisarzy” pouczając ich jak ta nieobyczajna „czystość” bardzo szkodzi Organizacji, to co najmniej dwom z w/w wymienionych z listy, taki sam komitet należałoby wytoczyć jak Olkowi. Tylko ze względu na spokrewnioną osobę, która wchodzi na to Forum, nie wymienię nazwiska, ale ich sentencja życiowa jest (była) ujmująca. Co to za grzech jak sobie włożysz, poruszasz i wyciągniesz -przecież to nie żaden grzech! Jak widać nie każda taka „nieczystość” szkodzi Organizacji chyba, że wymagają tego „wyższe” potrzeby, a wtedy również jego zasługi takiego delikwenta, trzeba koniecznie wykasować.

Listy z których tu korzystam są w moim posiadaniu. Nie mogę ich opublikować w całości, ponieważ nie otrzymałem takiego zezwolenia, ale prawdopodobnie ukażą się w publicznym obiegu.


Postscriptum

Reasumując wszystko co z powyższego wynika, wszystkie najcięższego kalibru oskarżenia wytoczone przeciw Olkowi, czego doczytujemy się z publikacji „Wierni Jehowie”, z tą wiedzą, która wynika z wymienionych korespondencji, nic się nie ostało jeno sznur – parafrazując Wyspiańskiego. W obliczu tej nowej korespondencji, wymagane jest też spojrzenie na dotychczasowy mój własny dorobek przy zmaganiu się z zawiłą postacią Olka. Potrzebna jest korekta pewnych jego zachowań i nie tylko jego, w określonym czasie. Należałoby wnieść wiele poprawek do tych już prze zemnie opisanych, przynajmniej w ujęciu chronologicznym. Na temat Olka pisałem już wiele w różnych konfiguracjach. Próbowałem zestawić go z wielu osobami i jak się potem okazało, nic z tego nie wychodziło, ponieważ nie było nigdy wyraźnego spoiwa, które mogłoby logicznie wyjaśnić te powiązania. Olek nie pasuje do Wróbla, którego z łatwością połączył autor publikacji „Wierni Jehowie”, ale też do żadnych innych postaci chociażby chcąc odpowiedzieć na pytanie, które kiedyś zadałem: czy Olek jest „kłosem”?. Już teraz wiemy dokładnie kim był Wróbel, zidentyfikowaliśmy również „kłosa”. Błąkając się między prawdą i podrzucanymi nam odpowiednio „opracowanymi” materiałami, ciągle brakuje tego właściwego spoiwa, które mogłoby umieścić tę kontrowersyjną postać we właściwym miejscu. Na przestrzeni dekady lat 1956 do 1966, Olek odegrał bardzo istotną rolę w Organizacji i tego niczym nie da się zniwelować. Proszę zauważyć, że w analogicznym czasie zaistniało wielu ważnych dysydentów, którzy odeszli w „niełasce”, bez komitetu i nikt ich nie wzywał aby cokolwiek wyjaśniali pomimo, że ich „przewinienia” dotyczyły troski pomiędzy (a może dla tego?) „pryncypałem, a podwładnymi” polegające na wewnątrz-organizacyjnych donosach. Na Olku, natomiast ciążyły zarzuty zdrady, współpracy z władzą polską i ZSRR, w tym pomoc w uśmierceniu brooklyńskiego emisariusza na radziecko-polskiej granicy. To nieważne, że tych zarzutów formalnie mu nie postawiono, ale z tych zarzutów nigdy nie został oczyszczony. Te zarzuty w publikacji „Wierni Jehowie”napisanej na zamówienie już w późniejszym okresie, krążą i obciążają go nadal. Tymczasem bardzo świeże „przewinienia” tych pierwszych przechodzą jakby niezauważone, natomiast „furorę” robi jedyny Olkowy incydent sprzed lat. I co istotne, w okresie ścisłej konspiracji, bez obawy zdrady ze strony pozwanego, tego zdrajcę zaprasza się na „Komitet”, w którym biorą udział przedstawiciele z zagranicznego Wiesbaden. Być może to ostatnie zdanie, dla młodszego czytelnika nie działa na wyobraźnię, ale ci, którzy w tamtym czasie byli jeszcze czynnymi głosicielami, wiedzą o czym piszę.

Tak spektakularne wyizolowanie Olka z Organizacji, miało najprawdopodobniej inne podłoże. Piszę warunkowo „najprawdopodobniej”, ponieważ na dzień dzisiejszy nie posiadam(my) wszystkiej wiedzy o tym, co faktycznie działo się w tym czasie w polskiej Organizacji. Postać Aleksandra Rutkowskiego vel Olka, jest wyjątkowa, aby tak po prostu przejść do porządku. Wiedza faktologiczna o nim, jaką w tej chwili dysponuję, ogranicza się tylko do tego, że taki był i może jeszcze tylko do parę mało istotnych zapisów pochodzących od t.w., wspomnianych tak jakby mimochodem. To zbyt mało jak na osobnika, z którego powodu doszło do przewrotu w Organizacji Świadków Jehowy w Polsce. Istnieje uzasadnione przypuszczenie, że w archiwach państwowych powinna znajdować się obszerniejsza o nim wiedza. Wiele na to wskazuje, że służby PRL nie mogły nie zauważyć jego obecności w strukturach kierowniczych Organizacji. W opanowanej Organizacji przez tajnych wywiadowców, jest mało prawdopodobne aby tej postaci, nie było możliwości namierzyć i aresztować w każdej chwili, tym bardziej, że według naocznych świadków, nie przestrzegał on rygorystycznie warunków konspiracji. Wokół niego, na dłużej lub krócej, wielu zaliczało wpadki, tymczasem jego nie tykano. Nawet Michał Bojanowski w „Wierni Jehowie”, stawia mu pod tym względem zarzut. W tym przypadku podzielam ten „zarzut”, ale w zupełnie innym kontekst-cie, niż chciałby to widzieć autor tego opracowania. Mam wrażenie z pewną dozą prawdopodobieństwa, że jeżeli na temat Olka żadnych opracowań służb bezpieczeństwa byłej PRL nie ma, to znaczy, że takie opracowania istnieją, lub istniały. Jeżeli tylko „istniały”, to jedynie z „ważnych” powodów już ich nie ma. Ale jeżeli jednak istnieją? Wtedy moglibyśmy potwierdzić, lub zweryfikować nasze przypuszczenia!


Tytuł: Odp: Na początku był Olek… Zanim rzucę ten „kamień”
Wiadomość wysłana przez: Lebioda w 12 Październik, 2017, 19:18
Komitet Dwunastu? - Co to za twór?


Okres historii Świadków Jehowy w Polsce po 1950-tym roku ubiegłego wieku jest ciągle do końca nie rozpoznany pomimo że już wiele szczegółów znamy, to ciągle istnieją znaki zapytania. Nigdy nie udało nam się zakończyć rozpoczętego rozpoznania ponieważ zawsze istnieją przeszkody niepozwalające postawić kropki nad „i”. Znany w tamtym okresie tzw. „Komitet Dwunastu”, jest jednym takim przykładem, który wtedy był odmieniany we wszystkich przypadkach, tudzież przyklejany każdemu – na kogo przypadnie … na tego bęc. Ponieważ pojawiła się jak gdyby nowa nieznana dotąd wiedza (?), postanowiłem powrócić do tego dziwacznego tworu. Jak zwykle bez ostatecznego rozstrzygnięcia, ze znakiem zapytania.

Działalność o takiej nazwie powstała na początku lat sześćdziesiątych ub. wieku. Twór ten był wymierzony w podziemną działalność przeciw Organizacji Świadków Jehowy. Taki przynajmniej zapis znajdujemy w „Najdłuższej Konspiracji w PRL” według Jerzego Rzędowskiego. Osobiście z tworem tej nazwy zetknąłem się w połowie lat sześćdziesiątych, gdy na mój adres pocztowy dotarły w krótkich odstępach czasu trzy zwykłe korespondencje listowne sygnowane tą nazwą jako nadawcy. Nie było to dla mnie jakimś nadzwyczajnym zaskoczeniem, ponieważ o tym enigmatycznym „Komitecie Dwunastu”, w zborach było już głośno. Nazwa tego komitetu była jednak kojarzona ze zdrajcą, niejakim „Jakubem”, ale Olka jeszcze nie kojarzono w tym zestawieniu.

W prawdzie Jakub Rejdych w raz ze sowim bratem Wiesławem i innymi stanął na czele komitetu, ale był to tzw. „Komitet Piętnastu” i powstał jeszcze przed późniejszą „dwunastką”, ubiegający się o zalegalizowanie zupełnie innej grupy wyznaniowej, też o charakterze „badackim”,ale bez Brooklyn-skiego namaszczenia. W jakich okolicznościach ta grupa piętnastu osób wystąpiła do władz PRL-u o tę legalizację, w miarę obszernie pisałem już w poprzednich moich wejściach na tym forum. Do „Olka” Rutkowskiego jeszcze wrócę.

Jak sobie przypominam, były ostrzeżenia, aby przypadkiem żadnej literatury od tych („dwunastu”) nie przyjmować, a szczególnie strażnicy. Były też instrukcje jak tego rodzaju korespondencje odsyłać i pod żadnym pozorem jej nie czytać. Niestety, na tę okoliczność niedawno poznałem inną opowieść pochodzącą od brata z terenu Polski Wschodniej. Nie jestem upoważniony do posłużenia się jego imieniem i nazwiskiem, który opowiada swoje przeżycia pochodzące mniej więcej około roku 1965. W tym czasie był sługą obwodu, pracował pod kierownictwem sługi okręgu Mieczysławem Cyrańskim. Na postawione pytanie: - co to był za twór „Komitet dwunastu”? Ów brat po głębokim namyśle, lub przywołaniu osobistych wspomnień, nie potrafił się do tego odnieść. Przedstawił natomiast panującą wokół niego sytuację -ciekawą zresztą.

Był to mniej więcej okres po przełomie, gdy udała się w polskiej Organizacji Św. J., rewolta związana z przejęciem kierownictwa przez scheiderowców po odsunięciu olkowców. W tym okresie utrzymywała się jeszcze krótko na niektórych obszarach Polski dwuwładza. Nasz brat w tym czasie był w okręgu olkowców i jak zrozumiałem, tym okręgiem kierował jeszcze sługa okręgu Mieczysław Cyrański. W tym gronie toczyły się dość istotne dyskusje dotyczące osoby Olka, ponieważ scheiderowcy wytoczyli już przeciw niemu szereg poważnych zarzutów dotyczących zdrady Organizacji, tudzież zarzutów obyczajowych. W/g naszego brata, sługa okręgu Cyrański będący, zresztą jak wielu innych sług okręgów, „podwładnym” Olka jako pierwszego w kraju, nic z tych krążących zarzutów nie potwierdzał, a nawet zdecydowanie opowiedział się w jego obronie. Wśród sług obwodów nastąpiła konsternacja ponieważ chcieli poznać rzeczywistą przyczynę powstałej sytuacji. Scheiderowcy przypuścili bardzo ostry atak przeciwko Olkowi i jego grupie. Nastąpił wyraźny rozłam wśród zborowej populacji, ale też wśród szeroko rozumianego nadzoru. Znający osobiście Olka, raczej nie uwierzyli w krążące zarzuty i zostali mu wierni. Scheiderowcy przypuścili niewybredne ataki na tą grupę obrzucając tych epitetami - zdrajców. Pomimo, że powstały grupy (komitety) mające łagodzić te konflikty i ukierunkowywać na pojednanie, grupa olkowców była wyraźnie ignorowana w tym zakresie i niedopuszczana do osób, którzy na miejscu mieli regulować i likwidować nieporozumienia i konflikty. Tyle dowiedziałem się z nagranych wypowiedzi brata B., nadesłanych mi przez brata Juliana Grzesika. Próbowałem nawiązać korespondencje mailową z br. B. Przy pomocy Juliana G., ale nic z tego nie wyszło. W prawdzie niewiele jest tu szczegółów, które były by przydatne, ale już z tej krótkiej relacji można pokusić się na pewne wnioski.

Analizując to opowiadanie zastanawia mnie, dlaczego pytany brat nie potrafił odpowiedzieć nic konkretnego odnośnie „Komitetu Dwunastu”. Z innych źródeł wiemy, że Scheiderowcy obwiniali Olka o bardzo dużo bezeceństw i również przypisywano mu związanie się z „komitetem dwunastu”. W takiej głośnej sytuacji brat B. powinien cokolwiek o tym wiedzieć lub słyszeć. Tymczasem o tych zarzutach wobec Olka nic nie wspomina, natomiast opowiada jak jemu zarzucano zdradę i głośno nawet na ulicy za nim krzyczały siostry ze zboru mniej więcej tak: - oto tu idzie zdrajca! Jak wyjaśnić taką niespójność? Brat B. mimochodem, jakby zupełnie bez związku opowiada, że z tego okresu niewiele wie, ponieważ w tym czasie został zatrzymany prze MO, za niestawienie się do odbycia służby wojskowej. Tu wyjaśnia się wszystko. W tym wczesnym okresie zantagonizowane grupy widziały bezpośrednich przeciwników w swoim bezpośrednim środowisku. Olka tu nie było, a gdyby nawet, to i tak nie wielu w zborach go znało, a ponadto jak znam to z autopsji, te „porachunki” z „najwyższej półki”, w bardzo okrojonej wersji były bardzo reglamentowane i docierały raczej drogą pantoflową: - ja ci coś powiem, ale nie opowiadaj tego nikomu! Wszystkie paszkwile zarzucane Olkowi, w tym jego osobisty współudział w enigmatycznym „Komitecie Dwunastu”, pochodzą już z późniejszego okresu i rozpropagowane poprzez publikację autorstwa M. Bojanowskiego w „Wierni Jehowie” pisanej już jak można domniemywać na zapotrzebowanie wewnętrzne. Zresztą oficjalnie nic z tych zarzutów Olkowi nie zarzucono, oprócz sprawy rozporkowej, którą można było zarzucić już nie jednemu z tego samego grona „wiernych Jehowie”.

Jeżeli wierzyć Jerzemu Rzędowskiemu, a nie ma powodu żeby było inaczej, ten „komitet dwunastu” jest zupełnie sztucznym tworem, pod którym to kryptonimem były fingowane przekazy mające na celu szerzyć destrukcje wśród całej  świadkowskiej populacji. Mając do dyspozycji w tej chwili dostęp do tych „utworów literackich” stamtąd pochodzących, można by się pokusić na charakterystykę autora, lub autorów tych wydawnictw. Każdy autor piszący w „strażnicy” sygnowanej owym komitetem, jest anonimowy, zresztą naśladując oryginał. Na pewno nikt z tych, nigdy nie był Świadkiem Jehowy, ani też bliżej nie znał sposobu bycia, życia i obyczajów obowiązujących w Organizacji. Wszelka wiedza jest tylko teoretyczna opanowana przez kursanta na przyśpieszonych wykładach teoretycznych, są widoczne braki w opanowaniu idiomów. Po niżej (próbka) krótki fragment z tzw. „strażnicy”:

>Jest faktem godnym ubolewania, że w tak ciężkich dla nas chwilach grupa prowokatorów kolportuje dokumenty, szkalujące brata Wilhelma. Nie powstrzymuje ich nawet ta okoliczność, że ten brat jest aresztowany i nie ma możliwości odpowiadać na fałszywe zarzuty. Lud Boży jednak właściwie oceni tych mącicieli i potwarców.
Wśród sług Okręgów znaleźli się również tacy, którzy się cieszą z aresztowania brata Wilhelma. Nie podobała im się poprzednio surowa dyscyplina i ład Boży, wprowadzony do organizacji przez brata Wilhelma. Będą teraz w ogólnym zamieszaniu mogli ukryć spokojnie swoje kombinacje finansowe, a przede wszystkim odpisać ze stanu martwe dusze i zmniejszyć do połowy, to jest do rzeczywistych rozmiarów, statystyki wykazujące ilość głosicieli.
Organizacja teokratyczna w Polsce nie ugięła się jednak pod żadnymi ciosami Goga z Magog. Ponieważ czuwa nad nią niezwyciężony, nieugięty król Jezus Chrystus i sam Jehowa Bóg.
Apelujemy do wszystkich głosicieli w Polsce, aby na cele obrony brata Wilhelma każdy z nich wpłacił na ręce swojego sługi Obwodu co najmniej 100 złotych w terminie możliwie najwcześniejszym.

                                     KOMITET DWUNASTU
.<

Pisownia i styl pisma, nie wnikając już w samą treść, wskazuje, że autor powyższego tekstu musiał by jeszcze dużo i długo poćwiczyć, zanim udałoby mu się tę samą treść przemycić w strażnicowym stylu. Styl pisma wskazuje, że nikt z byłych Świadków Jehowy nie brał nawet udziału w komponowaniu, tudzież korekty jego treści. Jeżeli współcześnie czytam te rewelacyjne doniesienia, tzw. komitetu dwunastu, to mogę potwierdzić, że teraz wiem o czym w tamtym czasie pisali i jaki cel chcieli osiągnąć autorzy tych sensacji. Niestety, gdybym te same teksty czytał w latach sześćdziesiątych ub. wieku, żaden z tych przekazów nie zrobiłby na mnie żadnego wrażenia, a ponadto prawdopodobnie nie doczytałbym żadnej treści do końca. Jeżeli tego rodzaju pisma nawet docierały do kogokolwiek, zawsze trafiały w próżnie. Z tamtejszej zborowej populacji, w większości nikt nic nie wiedział o wydarzeniach, rozgrywających się w Organizacji na szczeblach kierowniczych kraju, a te, które doszły co najwyżej do sług zborów, były już odpowiednio tak „zmodyfikowane”, że każdy z nas „wiedział”, kto tu praw, a kto winowat.

Autorom tych przekazów zależało, aby na dołach Organizacji wzbudzić trend do wyjścia z podziemia. Chodziło o zmiękczenie dołów aby przy ich pomocy zmusić decydentów do wyprowadzenia Organizacji z podziemia. Podsuwano nawet znane nazwiska, które mogłyby wykonać odpowiedni ruch w tym kierunku. Faworytem był Romuald Stawski (Romek), ale nie do odrzucenia był również Aleksander Rutkowski (Olek). W tym kontekście, można by się zastanowić, dlaczego nie postawiono na grupę radykała Stanisława Rejdycha (Jakuba). Grupa Rejdycha (Jakuba) w opisach komitetu 12, ale nie tylko, bo również Czesława Stojaka, tudzież Władysława Szklarzewicza, przedstawiano jako głównych zdrajców „ukochanego” brata Wilhelma, który z ich przyczyny został aresztowany i odsiaduje karę we Wronkach. To przecież od tych grup pochodzi słynne zapytanie skierowane do brata N. Knorra: „Dlaczego w Polsce sama myśl o legalizacji musi być pomysłem samego Szatana Diabła?” Oczywiście, odpowiedzi nigdy się nie doczekano. Wytłumaczenie jest moim zdanie bardzo proste. Wskazywanie na tych, jako uzdrowicieli Organizacji, gdzie w każdym zborze było przekazane drogą teokratyczną i każdy głosiciel wiedział, że ci od „Jakuba” byli „rzeczywistymi zdrajcami”, byłoby strzelanie sobie w piętę. Komitet 12, żeby uwiarygodnić swoją misję, musiał „lojalnie” być za, a nawet przeciw. Tego zwrotu klasyka L. Wałęsy, nie użyłem tu tylko dla podkreślenia swego rodzaju morału, ale chcę uzmysłowić, że w takiej formie szły w zaklejonych kopertach przekazy od tego zacnego komitetu. W tych przekazach te same osoby mogły być uświęcone łaską Boga Jehowy, i jednocześnie opętane przez Goga i Magoga tudzież przez samego Szatana diabła. Dla redaktorów tych tekstów taki galimatias słowny nie kłócił się ze zdrowym rozsądkiem. Jest jednak w tym całym galimatiasie >„za, a nawet przeciw”<, pewne nienaruszone tabu i to we wszystkich dostępnych dla mnie kopii dokumentów z IPN-u, w tym oczywiście „twórczości” „Komitetu 12”. I tu jak zwykle chodzi mi o bardzo znaną z tamtego okresu postać właśnie Aleksandra Rutkowskiego – Olka. Po prostu taka bliżej nie określona postać, bez wyrazu, ale zawsze istnieje w tle. Chociaż nie zupełnie...!

W zupełnie rzeczowym stylu, list sygnowany podpisem „Komitet Dwunastu” z roku 1966, przedstawia sprawę Olka w orzeczeniu wysłanników z Wiesbaden. Ale żeby nie było tak zupełnie klarownie, jak zwykle, ów „komitet” jest „za, a nawet przeciw”. W liście jest krytyka o nie odpowiednim potraktowaniu podsądnego i jego grupy, natomiast z treści wynika, że „komitet” ma bardzo dobre nawiązane stosunki z nową pro scheiderowską grupą po odejściu Olka. Więcej o w/w liście napisałem już wcześniej w poprzednim wejściu powyżej.

Skąd u tych autorów, taka wielka wiedza o wnętrzu organizacyjnych perturbacjach? No cóż. W tym czasie w końcówce lat 5o-tych i początku lat 60-tych ubiegłego wieku, rozkład organizacyjny na samym szczycie zarządzania w Polsce był tak rozdygotany, że można śmiało stwierdzić iż rozłaził się w szwach. Zbyt wielu „generałów”, którzy w boju zdobywali doświadczenia i awanse, zaraz po 1956 roku zostali odstawieni przez sługę oddziału br. Wilhelma. Wielu odczuwało osobistą frustrację. Nabyte doświadczenia podczas pracy w pełnej konspiracji, od tej chwili są tylko zwykłym nieużytecznym balastem. Podejrzliwość pryncypała i niepewność swojego losu, dość sprytnie została wykorzystana przez Sb. Powstanie ściśle tajnych współpracowników tych służb wewnątrz kadry zarządzającej Organizacją, spowodowało, że bez większych zabiegów Sb., mogła przejmować każdą wiadomość na każdym etapie jej powstawania. Sb. Przejmowała wszystkie ( no prawie wszystkie ) skrytki korespondencji i (prawie) wszystkie szyfry używane z biurem strefy i centralą w Brooklynie. Można podejrzewać, iż w wyjątkowych okolicznościach, nawet ingerowała w zawartą treść w celu realizacji głównych zadań dotyczącej >Dezinformacji i Dezintegracji< przydzielonych grup wyznaniowych IV Departamentu MSW – Wydziału III-go. To tam istniała komórka pod kryptonimem >Komitet Dwunastu<

Czy w tym „komitecie” zatrudniano Tw ? Bardzo w to wątpię. W tych ściśle tajnych komórkach nie było to możliwe, natomiast chętnie wykorzystywano ich donosy i chociażby pozyskiwanie adresów do których rozsyłano jakby dzisiaj można określić odpowiednio spreparowane „newsy”. O samych listach powiedzieliśmy już dużo, ale ja chciałbym się zastanowić jak pozyskiwano adresy, do których te treści dochodziły. Pozornie niby prosta sprawa, bo adresy mogły być dostarczane przez pocztę, która była penetrowana przez odpowiednie służby, Milicję Obywatelską, tudzież Urząd Meldunkowy. Niby proste jak przysłowiowy drut, ale ja jednak ten niby prosty drut trochę pokrzywię. Już kilka razy na tym forum potwierdzałem, że takie listy od tego nadawcy też otrzymałem. Adres, jak adres zwyczajny pocztowy, imię i nazwisko, miejscowość, ulica, numer domu – wszystko się zgadzało. Zwróciłem już w tamtym czasie na pewien szczegół, ale wtedy  przeszedłem do porządku jako nieistotny detal. Dziś, gdy ten temat analizuję, postanowiłem zastanowić się nad tym jeszcze raz. Ponieważ metrykalne prawidłowe moje imię to: - Leonard, i gdyby mój adres został dostarczony do tej „instytucji” przez, którykolwiek z w/w urzędów, takie imię powinno być w adresie. Tymczasem w adresie widniało imię – Leon. Na pewno nie było to imię celowo zdrobnione. Tym imieniem posługiwałem się przez cały okres mojej obecności w Organizacji, począwszy od pierwszych kroków nowicjatu, aż do samego opuszczenia, a konkretnie do chwili wyrzucenia mnie. W międzyczasie nie posługiwałem się żadnym pseudonimem, gdy przez pięć lat udzielałem się pełno czasowo w konspiracyjnej działalności, zawsze rozpoznawalny byłem pod tym imieniem. Nawet wielu w zborze macierzystym nie znało mnie pod imieniem metrykalnym, chociaż z nazwiska to już tak. Wniosek nasuwa się sam. Organizacja na każdym szczeblu była nasycona pozyskanymi tajnymi współpracownikami Sb. Stąd „komitet 12” czerpał dane o wszystkim co działo się w każdej komórce organizacyjnej i uzyskiwał wykazy adresów do potencjalnych adresatów. Pośredni wniosek byłby taki, że ów enigmatyczny „komitet dwunastu”, wbrew starszyźnie krajowej, w odpowiednim czasie, w znacznej mierze stał się późniejszym przyczynkiem wyjścia Organizacji spod ziemia.

Czy na podstawie powyższego, zbliżyliśmy się do wyjaśnienia tego epizodycznego, ale w Organizacji drażliwego wątku? - Nie wiem!
Tytuł: Odp: Na początku był Olek… Zanim rzucę ten „kamień”
Wiadomość wysłana przez: Lebioda w 25 Grudzień, 2018, 06:25
Kogo ukryto pod złotą maską        AGAMEMNONA


Upoważniam L******* K***** do przeglądania i komentowania pozyskanych przez Stanisława Chłościńskiego dokumentów z IPN.
Dokumentacja z IPN jest pozyskiwana przez Stanisława Chłościńskiego zgodnie z otrzymaną zgodą na kwerendę naukową w temacie Świadkowie Jehowy w Polsce w latach 1945 do 1989.
Kwerenda nr BU Po III-55110-16(5)/14 z dnia 06 03 2014




Postać kojarzy się ze starożytną Grecją, Troją, Peloponezem, Mykenami,  a w zasadzie z „Iliadą” i „Odyseją” Homera. Dzielny i waleczny król Myken,wsławił się w walkach z Trojanami i powrotną podróżą, by podstępnie zginąć we własnym kraju. Jeżeli wierzyć archeologom, tylko złota maska jego twarzy, wykonana po jego śmierci świadczy o jego fizycznym istnieniu.

Jeżeli jakaś współczesna ludzka postać przybiera tak bohatersko i legendarnie brzmiący pseudonim, lub „ktoś” mu go nadaje, musi dotyczyć postaci nie tuzinkowej. Do takiego wniosku doszedłem po dość frapującej lekturze skanów pochodzenia z IPN, a dostarczonych mi przez Gedeona. Gdy już bez niepotrzebnego pośpiechu wertuję te dokumenty kolejny raz, zaczynam zwracać uwagę na pewne szczegóły, których przedtem nie dostrzegałem. Interesujący nas (mnie) okres, to okres około 16 lat, 1950 – 1966. Jeżeli okres pierwszych sześciu lat po 1950–tym był względnie „spokojny”, to od 1956–go, w Organizacji można było wyczuć coś niepokojącego, co dało się zauważyć nawet w zborach. Pewne „odpryski” na tym poziomie już docierały pomimo, że nikt z niczym lub nikim nie kojarzył. Jeszcze jeden bardzo ważny szczegół, do 1956 roku nie posiadam („my”) skanów autorstwa t. w., co nie oznacza, że nic o tym okresie nie wiemy. Aby zachować pewną chronologię, warto ten okres przybliżyć, a właściwie tylko przypomnieć ponieważ odnotowałem to już w mojej przygodzie z Organizacją. Dla wnikliwego czytelnika proponuje, aby poniższy tekst rozważań rozpoczął od zapoznania się z dwoma „skanami” znajdującymi się na końcu ninejszego tekstu.

Na początku chciałbym się odnieść do „czarnej dziury”, tak kiedyś ten okres już nazwałem, a dotyczy lat 1950 – 1956. Jest to okres, który stał się „niewinnym” prapoczątkiem burzliwych lat sześćdziesiątych. Pomimo, że jest to okres najmniej opisany, i mimo takiej głuszy, to sześciolecie ma swoją historie, a powiedziałbym, że ma również swój niechlubny dorobek, a raczej prapoczątek, który jak gdyby rzutem na taśmę został przemycony i utrwalony po roku 1956, ale już pod opiekuńczymi skrzydłami Wilhelma Scheidera. Ten przechwycił funkcjonujący już pomysł, aby tym razem wypromować siebie. Ten bezwzględnie wymagany wzrost głosicieli, który cięgle jest przypisywany tylko Scheiderowi ma jeszcze inne dno. Wprawdzie za ten „wzrost” jest obciążany, ale ten „wzrost” pojawił się jeszcze przed 1956 rokiem kiedy to przed zakazowe kierownictwo z Scheiderem na czele, jeszcze odbywało odsiadkę wyroku. Mnie nie jest znane, kto rzeczywiście odpowiadał za Organizację w okresie przed 1956 rokiem ale ten okres należałoby rozdzielić na dwie części. Według mojego rozeznania (część pierwsza to rok 1950 do około 1952 lub 1953), organizacją kierowali Lorek, Chodara, Szklarzewicz, Cyrański i jeszcze paru, których nazwisk nie kojarzę, ale to ci objęci zostali drugim lub pierwszym (w zależności jak kto liczy) po zakazie procesem. To pierwszy proces sądowy po zakazowego kierownictwa. Kto kierował organizacją po tym procesie (część druga), do zwolnienia Scheidera z więzienia w sierpniu 1956 roku, to już czarna dziura, przynajmniej dla mnie i to na ten okres części drugiej, właśnie przypada mój bezpośredni pełno czasowy udział jako sługa obwodu. Jaką pełnili funkcję w tym czasie Roman, Olek, Jakub i inni, których znałem tylko z pseudonimów? Tego nie wiem do dnia dzisiejszego. Pewne jest natomiast to, że w tym samym czasie, kto z nas nie sypną głosicielami, nie miał lekko. Już w tamtym czasie za brak upragnionego przyrostu głosicieli, obwiniano nas sług obwodów i wtedy to my świeciliśmy oczami na okręgowych spotkaniach, to nas robiono odpowiedzialnymi, za brak błogosławieństw Jehowy na tej niwie, to nam grożono zwolnieniami. My nie mieliśmy dostępu do konspiracyjnych skrzynek aby o tej patologi napisać do Knorra.

W. Scheider, który zaraz po zwolnieniu (1956r) z odbywania wyroku, z marszu przejął kierownictwo w Organizacji i zaraz po postawieniu na nowy zaufany zespół już z własnego namaszczenia, przejął metodę poprzedników od przysparzania głosicieli, który jednocześnie ten „przyrost”, miał w Wiesbaden i Brooklynie przysporzyć mu splendoru. Pewnie sprawa nie stałaby się głośna, gdyby zachowano umiar i nie wciągano w ten proceder sług okręgowych, o czym już pisałem w poprzednich wejściach. W okręgach zawrzało. Znaleźli się „odważni” - Jakub (Rejdych, Stojak, ale też A. Rutkowski, tudzież R. Stawski), którzy znali skrytki dojścia do Brooklynu i Wiesbaden. A potem? A potem, to już słynny spadek głosicieli o ponad 30%, i splendor brata Wilhelma opadł. Drugiemu wejściu br. Wilhelma na „pierwszego” po opuszczeniu Wronek (21 IV 1964  ), zagrodził najwierniejszy z wiernych, bo sam Aleksander Rutkowski. Można jedynie postawić pytanie, dlaczego wszyscy pozostali Olka opuścili?

Na tym etapie mamy zbyt mało przecieków, aby ostatecznie ustalić prawdziwe przyczyny w osądzeniu A. Rutkowskiego jako „pierwszego” przez Wiesbaden. W tym czasie następowało tyle nie do końca wyjaśnionych zdarzeń związanych z wierzchołkiem zarządzania Organizacją, że w istocie trudno dociec co było skutkiem, a co przyczyną. Nie bardzo wierzę w zwykłe przypadki, czy zbieg okoliczności. Bardzo zagadkowa jest przyczyna aresztowania ( 21 IV 1960 – 21 IV 1964 ) Scheidera. W zdradę Czesław Stojaka nie wierzę i jego sprzymierzeńców - Leon Dawidziuk i Jan Czop, a ponadto do tej grupy zdrajców Apt, Adach, Lorek, Szklarzewicz. Natomiast w tym samym czasie do najwierniejszych Scheiderowych druhów należeli E. Kwiatosz, - podobno cudownie ocalony podczas aresztowania Scheidera, oraz Marian Brodaczewski, Aleksander Rutkowski i Roman Stawski. W tym samym mniej więcej czasie, nastąpiła „wielka” wpadka za którą miał być odpowiedzialnym Wróbel. W tym wirze następuje osadzenie na czele Organizacji A Rutkowskiego - „Olka”. Do powrotu z Wronek W. Scheidera, istnieje dość zagadkowa (kilkuletnia) chwila spokoju, by zaraz potem zawrzało od nowa. Wszystkie te wydarzenia są przedstawione jako „małe zamieszanie” - ( to Rocznik 1994). Dające dużo do myślenia, jest brak jednoznacznego postawienia Olkowi zarzutu o zdradę ze strony Wiesbaden, ale też wyraźne pozostawienie Olka w spokoju ze strony ówczesnej polskiej władzy -(nie był aresztowany, pomimo, że jego status w Organizacji był władzom znany, a może również cudownie ocalony jak E. Kwiatosz przy aresztowaniu Schejdera). Jedyna konkluzja jaką możemy przyjąć jest ta, że tylko te dwa wymienione powyżej ośrodki, (Wiesbaden i IV Wydział Departamentu.) znały jaką „konkretną rolę” podczas kierowania Organizacją w Polsce spełniał w tamtym czasie „Olek”.

Jak można zauważyć, pierwszy skan dotyczy pozyskanego donosu od źródła t. w. „Władek”. Z jego treści wynika, że ukryty pod tym pseudonimem rozmawiający z – Naczelnikiem Oddziału III - Departamentu IV, jest (był) nietuzinkowym donosicielem, lecz bardzo wtajemniczonym, a tym samym czynnym współpracownikiem zarządu krajowego Organizacji Ś. J. w Polsce, który nie korzysta z pośrednictwa jakiegoś niskiej rangi oficera łącznikowego, lecz osobiście relacjonuje wiadomości we właściwym departamencie bezpośrednio naczelnikowi tegoż Oddziału. Drugim wysokiej rangi współpracownikiem zarządu Organizacji Ś. J. był t. w. o pseudonimie „Sokół”, którego zadaniem było izolowanie od zarządzania w Organizacji Romana Stawskiego, pomimo iż ten również współpracował z organami władzy PRL, ale z tej strony były jakieś  nie znane nam zastrzeżenia, aby wyeliminować go z możliwości dokooptowania do Zarządu w Organizacji przy A. Rutkowskim. Jako ciekawostką jest w tym to, że negatywna notatka o R. Stawskim dotyczącym jego współpracy z S. B., tenże urząd państwowy dla uwiarygodnienia tego przekazu do Wiesbaden, chce skorzystać z poczty teokratycznej. Jakby tego było mało, dla uwiarygodnienia skuteczności działania Aleksandra Rutkowskiego, ma być wstrzymane wykrywanie nielegalnych drukarń, jako,że wykrycie przez S. B. każdej drukarni mogłoby iść na ujemne konto Organizacji Ś. J. w kraju, w tym przypadku konkretnie obciążałoby osobiście Olka.

Sporządzona notatka przez oficera operacyjnego wnioskuje swojemu przełożonemu jak należy wykorzystać pozyskane wiadomości dotyczące W. L. Scheidera. Z drugiego skanu poznajemy szczegółowy plan działania. Mnie zainteresował szczegół, dotyczący wskazanego wykonawcy tego wniosku. Istotne jest natomiast to, że wykonawcą „krzyżującym plany” przeciw A. Rutkowskiemu, miał wykonać t. w. o pseudonimie - „Agamemnon”. Jest to dość istotna wskazówka, ponieważ wiemy już w jakim kręgu osób możemy tę postać poszukiwać.  Druga wskazówka, to rok 1965. Znaczyłoby bezsprzecznie, że jest to okres osobistego wytężonego wysiłku W. L. Scheidera i jego grupy w obalaniu „olkowców”. Jest to istotny kierunek poszlakowy, bo tylko ta grupa była pod ostrzałem, a przeszkadzająca przejęciu kierownictwa W. Scheiderowi. Z tego wynika, że zainteresowanym w udaremnieniu tego planu był by A. Rutkowski. Tym samym należałoby wskazać iż pod tym pseudonimem występuje osobiście Rutkowski Aleksander. Czy ten kierunek myślenia jest prawidłowy? Tylko Olek osobiście stał na drodze przeciw zamierzonemu przedsięwzięciu Scheidera, i był najbardziej zainteresowanym, aby te plany pokrzyżować. Należy też brać pod uwagę tę okoliczność, że z taką „misją” mógł wybrać się on osobiście, tym bardziej, że to właśnie Olek znał najintymniejsze szczegóły, których Scheider nie chciałby, aby mu to wypominano, ponadto Scheider mógłby również uznać jego przyjście jako osobiste ukorzenie się przed nim. Zachodzi dość intrygujące pytanie, czy misji „Agamemnona” mógłby podjąć się Stawski R? Tego bym wykluczył, ponieważ jego nie życzyły sobie w tej akcji służby bezpieczeństwa, ale Abt, Kwiatosz, Chodara, przed tymi Scheider również nie zatrzasnąłby swoich drzwi. Jeżeli te postacie nawet z sentymentu po starej znajomości, mogliby Scheidera strawić, to już jako przed swoim przełożonym, raczej byłoby im trudniej dalej zginać swoje karki.- to też prawda - ale dlaczego mieliby tym „gestem” przysłużyć się Olkowi i swoje karki przed nim zginać, gdy tymczasem każdy z nich nosił buławę w plecaku? Pozostaje jednak jeden podstawowy dylemat - nigdzie nie doczytałem się i nie znalazłem nawet najmniejszej wzmianki, że to zlecone zadanie zostało w ogóle przyjęte i wykonane. Cokolwiek by się nie stało, to istotne jest dla nas to, że ujawniony został dość istotny pseudonim, który mógł być przypisany tylko jednemu z tych wyżej wymienionym.

Tylko komu?

Tych nazwisk wymieniłem zaledwie niewielu z samego wierzchołka, ale mogło być ich więcej, którym Scheider nie przylegał. Scheider nie mógł się pogodzić z tym, że jego dobra passa się już kończy. Po powrocie w roku 1956 do „swojej” Organizacji, ta była już inna niż ta, którą opuścił pięć lat wcześniej. Wszystko było już inne, ale co najważniejsze, że i Świadkowska populacja zmieniała się na jego oczach. Jego romantyczna dusza z przełomu jego lat młodości stała się dla niego ciężarem. Ta nowa młoda populacja jego podopiecznych wyraźnie wyrywała się spod jego kurateli. Dyscyplinowanie przynosiło odwrotny skutek. Scheider nie mógł zrozumieć, że jego pięcioletnia nieobecność zatrzymała jego świadomość w czasie, a tymczasem to postęp edukacyjny znacznie wyprzedzał jego świadomość. Zaczęły się problemy wewnątrz jego Organizacji, którą chciał zawrócić do stanu pierwotnego. Pomimo jego doświadczenia, nie zdawał sobie sprawy, że nie zawraca się rozpędzonego pojazdu bez uprzedniego jego wyhamowania. Ten manewr spowodował rozrzut, który zaciążył na całej Organizacji. W Organizacji rozpoczął się odrzut tych, którzy w najbardziej trudnym czasie potrafili tę Organizację chronić przed wewnętrzną ingerencją służb państwa komunistycznego. Scheider nie potrafił docenić ich zdolności i nabytej wiedzy w okresie najtrudniejszym. Ci musieli odejść, ( tu wpisuje się osobista moja przygoda z Organizacją, którą opuściłem) ale jak w przyrodzie, która nie znosi próżni, bo na opuszczone miejsce musi przyjść ktoś inny.

I przyszli! Do środka Organizacji weszli nowi, ale tylko potakiwacze spodziewać się mogli szybkich awansów. Długo miałem pewne obiekcie, że tak łatwo udaje się z zewnątrz wejść do Organizacji, a tym bardziej przez osoby Służby Bezpieczeństwa. Gdy pewne zdarzenie opisał jeszcze na starym Forum (w tej chwili już zamkniętym) Gedeon, jak to pewna siostra zidentyfikowała ubeka. na podstawie >próby kaszanki<. Pomimo długiego upływu czasu od tego wpisu miałem pewne obiekcje co do jego rzetelności. Po prostu w mojej świadomości wyniesionej z wcześniejszej konspiracyjnej działalności, taki przypadek nie miał by możliwości zaistnieć. Dopiero po ponownym zagłębieniu się w skany dostarczone mi przez Gedeona, mogłem się spodziewać, że po roku 1957 po ponownym wejściu do gry W. Scheidera, Organizacja rozlezie się w szwach pod względem słabo dyscyplinujących się zachowań w ekstremalnych warunkach. Nie ważne czy to jego (Scheidera) działanie było zamierzone, czy było zrobione błędną kalkulacją, w Organizacji na każdym szczeblu zarządzania, działali po rocznym kursie „kaszankowcy” działacze obsadzeni przez Wydział IV- go Departamentu. Dramatyczne listy pisane do Scheidera i Knorra za Ocean przez takie wybitne postacie jak Jakub Rejdych, Czesław Stojak i inni, pozostały bez dalszego biegu. (Na okoliczność tych dwóch, ale i innych, wypowiedziałem się już w poprzednich wejściach dość szczegółowo).

Odtąd to IV Wydział nadawał ton w Organizacji.

Ale czy tylko IV Wydział? Jeżeli „Agamemnonem” był rzeczywiście Aleksander Rutkowski, to na pewno ten jego „status T. W.”, był na poziomie wyznaczonego emisariusza do zadań specjalnego łącznika do kontaktowania się między Wiesbaden i IV Departamentem w Polsce. Jak dotąd, nie spotykamy się z jego (Olka) typowymi donosami identycznymi z innymi t. w. Ponadto Pohl w Wiesbaden nie reagował gorączkowo w wspieraniu Scheidera, pomimo że ten wszelkimi dostępnymi ścieżkami przekazywał donosy na Olka nawet za Ocean. Ostateczne zakończenie całej „zadymy” znamy. Scheider nie osiągną oczekiwanej satysfakcji, a jego przydział do pisania pamiętników nie został cofnięty, lecz utrzymany w mocy. Natomiast Rutkowski jeżeli poniósł oficjalnie konsekwencję, to wreszcie wiemy, że nie za współpracę z polskimi organami, o czym pokrętnie wyjaśnia M. Bojanowski, że w tamtym czasie takiego zarzutu nie można było A. Rutkowskiemu postawić, możemy teraz się domyślać dlaczego. No cóż, gdyby ten zarzut Olkowi oficjalnie postawiono, mogłaby zostać uruchomiona zadyma o większym kalibrze gatunkowym, której Wiesbaden ani Knorr, by sobie nie życzyli. Tymczasem biorąc na siebie odium „Agamemnona”, Olek uratował Organizację od rysującego się nad Polską scenariusza rumuńskiego z „Jakubem” Rejdychem w tle.

Pewnie upłynie jeszcze długi okres czasu, jeżeli jeszcze ktokolwiek będzie w stanie podejrzeć co, lub kto, kryje się pod złotą maską AGAMEMNONA...


Post scriptom

Gdy napisałem już w całości powyższy tekst, przeglądając jeszcze niektóre skany z IPN, natknąłem się na skan (IPN bu 01891/62), którego dawniej zignorowałem ze względu na jego autora lub autorów dotyczącej napisanej treści. Czołobitność autora, lub autorów wobec Wilhelma Scheidera jest tak bardzo jaskrawo wyrażana, iż tylko laik nieznający wewnętrznych zwrotów „grzecznościowych”, może uznać za bardzo miłych i oddanych braciaszków, którym leży  na sercu tylko i wyłącznie dobro ukochanego brata Wilhelma i jego ukochanego dzieła, którą jest jego organizacja. Od razu można zwietrzyć anonimowych autorów spod znaku „komitetu 12”. Bez względu na fałszywe lizusostwo, z treści dowiedziałem się trochę istotnych faktów.

Powyżej wspomniałem o czarnej dziurze, gdy pisałem ten powyższy główny tekst jeszcze na przełomie lipca i sierpnia, ale już w grudniu muszę zrobić poprawkę co niniejszym czynię. Ciągle wracając pamięcią do tamtych wydarzeń, z moim osobistym udziałem, jak widać stale stąpam we mgle. Na trop naprowadziła mnie wyżej wspomniana notatka. Wgłębiając się w jej treść, która powstała na początku lat 60-tych ub. wieku i wyszła spod ręki ubeka słynnego „komitetu 12” udającego zbolałego brata po stracie „umiłowanego” brata Scheidera na skutek zdrajców jak twierdzi autor, którymi byli – Czesław Stojak, Leon Dawidziuk i Jan Czop, i to jest moje wielkie odkrycie, któremu zawdzięczam wiedzę o moich już nieanonimowych niegdysiejszych pryncypałach. Sumując wszystkich razem moich byłych przełożonych z okresu mojej podziemnej działalności w Organizacji, ze zdumieniem dowiaduję się, że: Lorek, Chodara, Szklarzewicz, Cyrański, a w szczególności dwaj Rejdychowie, tudzież C. Stojak, L. Dawidziuk i J. Czop, a w późniejszym okresie A. Rutkowski i R. Stawski, to wszyscy zdrajcy, których wykrył umiłowany i wierny sługa boży W. Scheider! W prawdzie tych dwóch ostatnich autor z komitetu 12-stu jeszcze w roku 1962 zaliczył do wiernych i oddanych Scheiderowi, ale my już wiemy, że i tych sprawiedliwa ręka też dosięgnęła.

Moja refleksja: w jakim zdradzieckim towarzystwie ja się obracałem?




Poniżej załączone odpisy pism wykonałem ze skanów komputerowych. Pomimo, że dołożyłem skrupulatnych starań, mogą występować błędnie odpisane szczegóły czego nie wykluczam, ale nie będzie to miało decydującego wpływu na treść ogólną.




Pierwsze pismo sporządzone przez Naczelnika  Wydziału III Departamentu IV Ministerstwa Spraw Wewnętrznych


Drugie pismo skierowane do: Wice Dyrektora Departamentu IV Ministerstwa Spraw Wewnętrznych



Pierwszy skan


Dokument sygnowany:  IPN BU O 1283/1478

źródło:              „Władek”

31 VII 1965                                               Tajne specjalnego znaczenia

Notatka Służbowa

Od dwóch miesięcy kanał łączności kryptonim „RODO” nie funkcjonuje z uwagi na zmianę wagonów. Kierownictwo biura strefy w Wiesbaden pragnąc utrzymać kontakt z nielegalną organizacją  świadków Jehowy w drugiej połowie miesiąca lipca do Polski skierowało dwóch łączników, których zadaniem było przekazanie słudze oddziału materiałów organizacyjnych.
Jeden z łączników występujący w charakterze turysty z Austrii, przybył do Wrocławia i na pewnym adresie pozostawił informację dot. dalszego funkcjonowania kanału „RODO” i przyczyn, które spowodowały chwilową przerwę. Po odtajnieniu i rozszyfrowaniu informacji kanał w najbliższej przyszłości zostanie uruchomiony. Kierownik biura strefy Pohl pracuje nad zorganizowaniem nowej skrytki w jednym polskich lub francuskich znanego pociągu. O fakcie zorganizowania skrytki i terminach jej funkcjonowania, ośrodek w Wiesbaden poinformuje kierownictwo organizacji w Polsce dodatkowo.
Drugi łącznik występujący również w charakterze turysty z Austrii przebywał w Warszawie i podobnie jak tamten pierwszy na pewnym adresie pozostawił mikrofilmy wytyczne organizacyjno-informacyjne. Z materiałów tych na szczególną uwagę zasługuje stanowisko centrali odnośnie osoby Romana Stawskiego /główny przeciwnik aktualnego kierownictwa organizacji/. Pohl występujący w imieniu Knorra, uważa, że Stawski winien być dopuszczony do kierownictwa organizacji, sugerując stanowisko zastępcy w miejsce proponowanego swego czasu, przez sługę oddziału Mariana Brodaczewskiego. Nadmienić przy tym należy, że stanowisko Pohla nie jest wypowiedziane w sposób kategoryczny. Końcowa uwaga brzmi: „Mój starszy brat  myśli, żebyś w żadnym wypadku nie wziął innego wspólnika, zanim kwestię tę nie wyjaśnimy w sposób zadowalający – proszę jednocześnie o wypowiedzenie się w tej sprawie.
W omawianym dokumencie dość często występuje nazwisko Scheidera.  Z krytycznych uwag kierowanych pod jego adresem w/w, centrala  zwraca uwagę, by  obecne organizacji nie popełniło błędów, jakich dopuścił się Scheider w przeszłości. Szczególnie zwraca się uwagę, by nie dążyć tendencyjnie do wzrostu ilościowego organizacji. /zasadniczy zarzut do Scheidera/, a przede wszystkim  walka o umocnienie ideologiczne jako główny kierunek pracy organizacyjnej.
Ponadto centrala żąda nadesłania struktury organizacyjnej /chodzi o podział na okręgi/ oraz danych o poszczególnych kierowników okręgów.
Według informacji Knorra w organizacji świadków Jehowy w Rumunii w ostatnim okresie nastąpił rozłam. Dość liczna grupa pod kierownictwem niejakiego Pamfila Albu zerwała współpracę ze sługą oddziału podległemu centrali Brooklyńskiej, tworząc odrębny związek -sądząc-legalnie działający. Knorr z uwagi na dokonany rozłam w Rumunii, kierownictwu w Polsce zaleca, by zakazano członkom organizacji przekazywania literatury świadkom Jehowy w Rumunii podczas wyjazdów turystycznych do tego kraju.
Jak już nadmieniono niejednokrotnie, Scheider, mimo iż formalnie przez centralę jest odsunięty od władzy, praktycznie żyje problemami organizacji, często swym postępowaniem, względnie sugestiami kierowanymi od ludzi mu schlebiającym wytwarza atmosferę nieprzychylną niektórym członkom kierownictwa, co z punktu pracy operacyjnej może spowodować niekorzystną sytuację. Inspirowane przez sieć t. w. uwagi nie zawsze odnoszą pożądane skutki.

Przedsięwzięcia:

1. przy najbliższym spotkaniu omówić z t. w. sprawę Romana Stawskiego pod kątem proponowanych sugestii Pohla.  Ze względów organizacyjnych Stawski nie może być w żadnym wypadku dopuszczony do kierownictwa organizacji, dlatego też przedsięwzięcia w kierunku dalszej jego kompromitacji. Ponieważ Scheider jest przeświadczony, że Stawski poszedł na kompromis z władzami, stąd też wskazanym byłoby, ażeby Scheider  pod adresem Stawskiego przedłożył na piśmie, które następnie przesłano by do centrali. Jeżeli w praktyce otrzymanie na piśmie Scheidera okaże się niemożliwym, wówczas t. w. sporządzi streszczenie  rozmowy jaką miał na temat w/w i przekazano by do centrali Sprawę Stawskiego omówić z Departamentem I-szym w aspekcie planowanych przedsięwzięć, które miały być realizowane przez byłego t. w. „Sokół”
Dotarcie miałoby na celu dostarczenie argumentu dla kierownictwa organizacji utwierdzenie, że służba bezpieczeństwa rzeczywiście utrzymuje kontakt z/w. Ponadto wskazanym jest zastanowić się nad sposobem dotarcia do Stawskiego przez pracownika służby bezpieczeństwa. Służby bezpieczeństwa rzeczywiście utrzymują kontakt z w/w. Dysponowanie takim argumentem w tej sytuacji byłoby z punktu widzenia pracy organizacyjnej bardzo korzystnym elementem jako informacja do przekazania dla centrali. Chodzi bowiem o to, ażeby wiadomość ta kierownictwa dotarła drogą teokratyczną, tylko ta droga w tym środowisku ma szansę powodzenia, gdyż uznana zostanie jako prawdziwa. Nie wyklucza się spreparowania anonimu.
2. W sprawie nielegalnych drukarń z uwagi na niewielką ich ilość na terenie kraju oraz z uwagi na fakt, że każda likwidacja po za efektem, ma także swoje ujemne konsekwencje, która w pojęciu centrali idzie na ujemne konto kierownictwa, dlatego też (tu tekst trudny do odczytania) chyba, że względy operacyjne będą przemawiały za podjęciem likwidacji.
3. W celu neutralizacji Scheidera spowodować skierować t. w. „Agamemnona” do w/w na rozmowę.  Zadanie t. w., będzie (?) wyciągnięcie przeszłościowych „brudów” moralnie i psychicznie zalać swego rozmówcę |/Scheidera na te sprawy jest b. wrażliwy/. W powyższej sprawie opracować zadanie dla t. w. 
                                          Naczelnik Oddziału III DEP IV MSW                                           
                                             Nazwisko i funkcja  - nieczytelne




Drugi skan


Dokument sygnowany  IPN BU O 1288/1478

( Data nieczytelna natomiast rok )- 1965


WICE DYREKTOR DEP. IV MSW


W N I O S E K

dot. : Rozmowy między t.w. „Agamemnonem”, a Wl. Scheiderem zamieszkałym w................................................X...................................................(adres zam. celowo wykreślony)

W.L. Scheider od chwili wyjścia z więzienia, t. j. Od połowy 1964 r. mimo zakazu centrali periodycznie angażuje się w działalności organizacyjnej dążąc do wytworzenia określonej sytuacji i skupia wokół siebie swoich zwolenników, poprzez których urabia kłamliwą opinię przeciwnikom.

W.L. Scheider jest zdecydowanym przeciwnikiem legalizacji, a ponadto uważa się za jedynego wśród kierowniczego aktywu. Który może być specjalistą w sprawach organizacji na terenach wschodnich.

Sytuacja jaką w organizacji stwarza polityka Scheidera jest z operacyjnego punktu widzenia niekorzystna w związku z czym zakłada się następujące przedsięwzięcia:

Na adres W. L. Scheidera skierować t. w. ps „Agamemnon” stawiając mu za zadanie przeprowadzenie rozmowy z w/w na takie tematy, których omawianie mogłoby wpłynąć na moralno-psychiczne wytrącenie z równowagi Scheidera, a w dalszej kolejności realizowanych przedsięwzięć jego załamanie.

Rozmowa powyższa winna tematycznie dotyczyć następujących zagadnień:
1. sprawy osobiste między t. w. „Agamemnonem”, a Scheiderem. /Sprawy te będą uprzednio uzgodnione podczas spotkania a poprzedzające rozmowę/

2. Sprawy materialne odnoszące się do W. L. Scheidera:

     a/-Kwestia dotycząca lekarstw z paczek zagranicznych
     b/-Sprawy dotyczące nadużyć zegarkowych
     c/-Kwestia przywłaszczenia bonów PKO-wskich

3.- organizacyjne:

     a/-Fałszowanie danych odnośnie stanu faktycznego organizacji w Polsce przed centralą
     b/- Tolerowanie ludzi, o których wiadomo, że zdradzili organizację /Lorek, Abt, Kwiatosz, Ferenc/.
     c/ - Udział żony Scheidera w kierowaniu sprawami personalnymi organizacji. Faworyzowanie i szybko awansowani pochlebcy np.:Cyrański, Prędki lub pomijani i utrącani źle widziani przez Scheiderową np.: Przybysz, Owsianko
     d/- Wiadomo powszechnie, że syn Scheidera Janusz traci pieniądze organizacyjne na różnego rodzaju przyjemności, np.: w1964r. Podczas pobytu na Wybrzeżu z córką przyjaciela Scheidera  -  J A. - (pozostawiłem tylko inicjały imienia i nazwiska)

4. Ewentualność opisania całej sytuacji w liście do Knorra. /Jako pogróżkę ze strony tajnego współpracownika/
Zakłada się, iż rozmowa t. w. ps „Agamemnon” z Scheiderem  winna  być utrwalona na taśmie. W związku z tym należy t. w. wyposażyć w nadajnik.

Ponadto przewiduje się opracowanie w całości rozmowy na piśmie i ewentualny kolportaż wśród członków organizacji w Polsce.


                                       NACZELNIK WYDZIAŁU III DEP. IV MSW
                                         / podpis nieczytelny/

Tytuł: Odp: Na początku był Olek… Zanim rzucę ten „kamień”
Wiadomość wysłana przez: gedeon w 25 Grudzień, 2018, 08:27
Lebioda dziękuje za Twoja benedyktyńska pracę.
Opisane zjawiska pokazują w jakich okolicznościach rozwijały sie losy organizacji w PRLu.
Intrygi, kłamstwo, donosy, zdrada, korupcja, walka o władze, to zalążek tej organizacji a gdzie tu zbawienna moc "ducha Jehowy" z dokumentów IPNu jasno wynika że to nie "duch Jehowy" rozdawał karty ale czynili to wyspecjalizowani oficerowie UB i SB.
Poznaliście tylko mały wycinek z powstawania tej organizacji ale jak bardzo różny od "papki" podanej w Roczniku 1994.
Myślę że uda nam się to wszystko przedstawić w pozycji książkowej.
Co do  AGAMEMNONA to złożę w IPN zapytanie o ujawnienie jego teczki.