Tak się zastanawiam - a wy możecie posłużyć się własnymi przykładami, doświadczeniami i wnioskami - czy znajomości zborowe i ich formułowanie się przyjmuje inną formę niż to co możemy zobaczyć w świecie: od przedszkola, poprzez lata szkolne, szkołę średnią, wyższą, pracę zarobkową, aż wreszcie po starość i emeryturę?
Bardzo dużo mówi się o miłości panującej w zborze, o jedności braterskiej i do pewnego stopnia jest to prawdą, ponieważ świadki jako mała społeczność z poczuciem wybraństwa faktycznie lgną do siebie przy różnych okazjach i zawierają znajomości, które bez czynnika religijnego byłyby bardzo mało prawdopodobne.
Dzieciaki z jednego zboru, a nawet różnych zborów, będą się ze sobą trzymać w szkole. Tak samo będą wyglądać relacje już w robocie i między współpracownikami, chyba że ktoś celowo zdecyduje się zachować dystans. Inna sprawa, że elementem owych religijnych przyjaźni jest nie tylko wspieranie się, ale i monitorowanie stanu duchowego współbrata/współsiostry.
Co więcej, co sam zauważyłem, w zborze też tworzą się kliki. Ci przystojniejsi, bardziej obrotni trzymają się ze sobą, a przy piwku, gdy atmosfera robi się luźniejsza, nierzadko śmieją się ze zborowych frajerów i ich wpadek.
Kolejna sprawa - bardzo osobliwa moim zdaniem i wymagająca zbadania - to stopniowe zapominanie o nowoochrzczonych i tych, którzy znajdują się w potrzebie różnego rodzaju. W zborach ochoczo się kontroluje, ale zarazem swobodnie zapomina o tych, których przestało się widywać na spędach. Nie potrafię tego mechanizmu pojąć, a mam wrażenie, że mówi coś bardzo istotnego o Organizacji.
Co myślicie?
To normalne, że takie czynniki, jak podobny światopogląd, zainteresowania, podobna sytuacja życiowa etc. zbliżają ludzi.
Tak jest w organizacji (np. u nas w zborze młodzież urodzona "w prawdzie" - czyli znająca się od urodzenia - kończąca edukację na szkole średniej, bardziej trzymała ze sobą, a studenci - osoby z werbunku albo urodzone "w prawdzie", ale w tym zborze znalazły się, bo przyjechały na studia - też bardziej trzymali ze sobą), tak jest i poza nią.
Zauważyłam jednak, że ludzi najbardziej zbliżają wspólne nieszczęścia albo wspólny wróg. I znowu: tak jest w organizacji (wspólni wrogowie: świat na zewnątrz, szatan; wspólne nieszczęścia, czyli np. prześladowania), tak jest i poza nią (najlepszym przykładem są Polacy: o tyle, o ile zjednoczeni w razie jakiegoś nieszczęścia: zaborów, okupacji, komuny; jak tego nie ma, to jeden drugiego utopiłby w łyżce w wody).
Jeśli wspólne nieszczęście albo wspólny wróg zostanie pokonany i przyjaźń nadal trwa, to jest to rzeczywiście przyjaźń. Jeśli nie - to nie była to żadna przyjaźń, tylko chwilowa wspólnota interesów.
A tak w ogóle, to - jak już kiedyś napisałam - przyjaciół w życiu ma się zaledwie paru. Reszta to znajomi.