Mieszkałem kiedyś pod jednym dachem z ojcem który jest starszym i szwagrem który jest sługą. Sytuacja którą powyżej opisał Harnaś, zdarzała się często. Siostra jak i matka lubią poplotkować. Przy wspólnych grilach w mieszanym towarzystwie omawiane były problemy zborowe.
W zboże w którym się wychowałem był tylko jeden brat starszy któremu mogliśmy wraz z żoną zaufać. Po kolejnej nie miłej sytuacji z udziałem domowników, postanowiliśmy poradzić się właśnie tego brata.
Biedny ze łzami w oczach przyznał że zna problem tego grona ale nic nie może zrobić, ponieważ po cichu został odsunięty od wszystkiego.
Razem z żoną doszliśmy do wniosku że nie wywalili go na pysk tylko dla tego że ma zbyt znane nazwisko i jest opiekunem sali zgromadzeń w moim mieście.
Jedynym rozwiązaniem naszego problemu okazało się wyprowadzenie z rodzinnego domu. Strzał w 10. Wynajęliśmy domek pod miastem od bardzo gorliwego katolika a przewozić rzeczy pomagał nam sąsiad też katolik z którym rodzice wcześniej prowadzili studium. Za nic w świecie chłop nie potrafił zrozumieć jak mogło dojść do takiej sytuacji w tak przykładnej rodzinie świadków. Rodzice byli tak zawzięci że odwiedzili nas dopiero po roku jak powiedziałem im że będziemy mieli dzidziusia.
Jestem pewien że jak przeczyta to ktoś z moich znajomych, to mogę zostać zdemaskowany. Trudno, kiedyś trzeba.
Pozdrawiam.
Jankowalski 82 myślę, że takie historie zdarzały się na tyle często, że nie byłeś jedyną osobą w takiej sytuacji. Mogą zatem zdemaskować więcej osób
Przy okazji przypomniałeś mi o kolejnej emocji, która towarzyszyła mi pod koniec przynależności do WTS - mianowicie STRACH!
Strach przed zdemaskowaniem.
Od momentu, gdy zaczęłam poznawać prawdę "o prawdzie" do mojego odłączenia się minęło niecałe dwa lata. W tym okresie widząc bezsens niektórych strażnicowych nakazów i zakazów (jak choćby unikanie osób wykluczonych) zaczęłam dość często widywać się właśnie z osobą wykluczoną. Wcześniej również miałam z nią kontakty, ale bardzo rzadkie i nigdy nie publiczne. A tym razem "zaszalałam" i gdy spotkałyśmy się na mieście, to chętnie z nią konwersowałam. To akurat był dzień zebrania. Zamiast pójść na owo zebranie stałam z nią na ulicy i długo rozmawiałyśmy, żartowałyśmy i ogólnie byłyśmy głośne.
Nagle patrzę w bok, a po drugiej strony ulicy stoi sobie siostra "wymowne usta" z mojego zboru i na nas patrzy. Zastanawiałam się co ona tam robi i przypomniałam sobie, że czeka na kogoś kto podwiezie ją na zebranie.
No to miałam przechlapane. Nie dość że ona nas widziała, to jeszcze w dniu zebrania i jeszcze to osoba, której ploteczki nie są obce. Poczułam wtedy autentyczny STRACH. Już sobie wyobrażałam jak ona idzie na tym zebraniu do starszych zboru i informuje ich co właśnie dzisiaj zobaczyła. Do dziś nie wiem czy ona na mnie nakablowała, bo starsi zboru nie zgłosili się do mnie z prośbą o wyjaśnienia. Ale mogło być tak, że zanotowali sobie oni tę wiadomość jako "hak nr 1" na mnie (zeznanie jednego świadka) i przedstawiliby mi ją w odpowiednim momencie, po tym jak zgłosiłby się do nich drugi świadek z "hakiem nr 2".
Pomyślałam wtedy, że to zabawne, że ja przez tyle lat uważałam, że jestem wolna. A tymczasem stoję teraz na ulicy i boję się rozmawiać ze znajomą mi osobą, bo obserwuje mnie Świadek Jehowy z mojego zboru, który może na mnie DONIEŚĆ!
Masakryczne uczucie!
Pozbycie się owego strachu było dla mnie kolejnym powodem do odejścia z WTS!
Dodam na marginesie, że STRACH MA WIELKIE OCZY!
Być może są tu na forum osoby, które chcą odejść z organizacji, ale panicznie boją się ostracyzmu. Przekonałam się na sobie, że nie ma co panikować w tej kwestii.
Po pierwsze - jeżeli jesteś nieczynnym Świadkiem, to ludzie ze zboru i tak się od Ciebie odwrócą. Formalnie nie będziesz wykluczony, ale i tak będziesz traktowany jak osoba trędowata.
Po drugie - nie przewidzisz reakcji wszystkich osób. Myślałam, że zerwą ze mną kontakty wszystkie osoby, a okazało się, że najbliżsi przyjaciele jednak się ostali i mają ze mną kontakt (tylko, że częściej telefoniczny niż osobisty, ponieważ żyją oni na etapie strachu). Co więcej - po moim odłączeniu niektórzy wręcz popierali moją decyzję i sami się do mnie zgłosili (choć w zborze miałam z nimi niewielki kontakt).
Po trzecie - nie przeszkadza mi to, że nie mam kontaktów z ludźmi ze zboru. Może żal mi 1-2 osób, ale pozostali są mi obojętni. Mijam ich na ulicy, mówię im "dzień dobry" i obecnie nie mam już dyskomfortu z tego powodu, gdy ich widzę (bo idę z dumą i uśmiechem na twarzy, a oni spuszczają głowy w dół lub odwracają wzrok).
Po czwarte - obecnie nikt z mojej bliskiej rodziny nie jest Świadkiem, więc to dodatkowo ułatwiło mi decyzję o odejściu. Nie wiem czy tak szybko odeszłabym z WTS gdyby tkwił w nim uparcie ktoś z bardzo bliskich mi osób, ale prawdopodobnie i tak podjęłabym taką decyzję. Przecież gdy zostawałam Świadkiem zrobiłam to wbrew woli mojej rodziny i musiałam liczyć się z pewną dozą ostracyzmu z ich strony (choćby w postaci chłodniejszych kontaktów). Już raz to przeżyłam na swojej skórze, więc dla mnie to już jak bułka z masłem
Więcej odwagi życzę Niezdecydowanym!