Minęło zdecydowanie za dużo czasu od ostatniego odcinka naszej historii, za co biorę pełną odpowiedzialność i przepraszam, mea culpa. Przyznam szczerze, że ciężko mi się było zebrać do opisywania tej części z kilku powodów, po pierwsze dlatego, że zbliżamy się do kulminacyjnego punktu historii i mój wrodzony perfekcjonizm powstrzymywał mnie przed rozpoczęciem pisania dopóki nie poukładałem sobie wszystkiego dobrze w głowie, po drugie moja skłonność do prokrastynacji wynajdywała mi co rusz inne zajęcia. Po trzecie wreszcie to właśnie w tej części będę pisał o największym zawodzie jakiego doznałem w życiu, o złamanym sercu, zrujnowanej wierze i otrzymaniu ciosów nożem w plecy od osób którym wcześniej ufałem. Przyznacie, że nie są to wydarzenia należące do najprzyjemniejszych w opisywaniu. Skoro więc mamy moje tłumaczenie się z głowy (jakoś tak mam że zawsze czuję potrzebę wytłumaczenia się przed innymi), przejdźmy do meritum sprawy. Przy okazji dodam, że będę tu opisywał pewne sprawy doktrynalne i moje spojrzenie na różne fragmenty Biblii z tamtego okresu. Nie oznacza to, że teraz myślę w tych tematach dokładnie to samo - po prostu będę starał się opisać to, co myślałem wtedy.
W zamian za tak długie oczekiwanie mam dla Was ścianę tekstu, ale mam nadzieję, że będzie ona interesująca.
Po lewej: podczas głoszenia grupowego miesiąc po naszym przyjeździePo prawej: szkolenie działów nagłośnienia na Sali Zgromadzeń w Skarbimierzu, na którym byłem jednym ze szkoleniowców przedstawiających materiał, 18 stycznia 2014Wołów dla mnie z perspektywy świeżo upieczonego starszego był niczym spełnienie marzeń. Mały zbór w małym miasteczku, duże potrzeby w kwestii głoszenia, dużo młodych których można "zachęcać", zaledwie trzech starszych i kilku sług więc miałem możliwość się wykazać na każdym szczeblu. Miałem możliwość być na prawie każdym możliwym stołku - nadzorca szkoły, służby, sekretarz. Prowadziłem własną grupę służby w której regularnie prowadziłem zbiórki do służby, wygłaszałem wykłady, zajmowałem się wieloma technicznymi sprawami. Czułem, że spełniam się w "służbie dla Jehowy". Razem z nami do zboru zostało przydzielonych trzech młodych sług pomocniczych i pionierów stałych z którymi znaliśmy się już wcześniej, a którzy mieli podobne ambicje do moich - być jak najbardziej "pomocnym" w nowym zborze. Przyznam, że szczególnie z początku bardzo dobrze się nam z nimi żyło, często się spotykaliśmy towarzysko poza głoszeniem i zebraniami i miło spędzaliśmy czas. Nierzadko na tych spotkaniach pojawiał się alkohol, od którego ani my ani oni (ani w sumie nikt z tego zboru) nie stroniliśmy, choć trzeba szczerze przyznać, że nie dochodziło do jakichś pijatyk. Ot - standardowy przekrój zachowań zborowej młodzieży.
Po lewej: Pionierska młodzież zboru WołówPo prawej: Michał Wicenciak w czasie wolnym podczas pobytu na kwaterze u nas w domu. Koty już wtedy wiedziały że coś się święci więc nie opuszczały go na krokJak już wcześniej pisałem, do tego zboru zostaliśmy wysłani przez ówczesnego nadzorcę obwodu - Michała Wicenciaka. Na tamten czas wydawał się on nam bardzo fajnym człowiekiem - miał poczucie humoru, rzeczowe wykłady, a do tego prywanie dawał się lubić. Razem ze swoją żoną (przemiłą osobą) jeszcze w Świerzawie nocowali podczas wizyt w domu mojej siostry, a gdy już byliśmy w Wołowie - byli na kwaterze również u nas. I dopiero wtedy poznałem też jego drugą stronę - służbisty Nadarzyna. Wtedy jeszcze wydawało mi się to czymś pożądanym - w końcu ktoś musi pilnować, żeby wszystko działało tak jak trzeba, ale jak się później okazało, ta druga strona wkrótce miała obrócić się przeciw nam.
Kulturalne spędzanie czasu u Marka i Beaty - miejscowego starszego i pioniera specjalnegoLena opisywała już starszych ze zboru Wołów, ale stan który opisywała był z ostatniego roku naszego pobytu tam. Gdy przyjechaliśmy do Wołowa w czerwcu 2013 roku, grono starszych składało się razem ze mną z czterech osób. Najstarszy stażem i wiekiem był Andrzej. Wieloletni starszy, żona wieloletnia pionierka (ukrywająca depresję i ciągle miotająca się pomiędzy chęcią rzucenia wszystkiego w cholerę, a wyrzutami sumienia za takie właśnie myślenie). Osoba bardzo wyważona, czasem nawet wydawał mi się zbyt luźno podchodzący do pewnych organizacyjnych spraw. Nie liczyła się dla niego tak bardzo litera prawa WTS-u jak zdrowy rozsądek. Bywało, że na tym polu miał nawet spięcia z nadzorcami obwodu. Niestety, później bardzo się zmienił, ale do tego jeszcze dojdziemy. Drugim starszym z grona był Marek Szewczyk. Były betelczyk, którego przydzielili razem z żoną jako pioniera specjalnego do Wołowa. Zawsze do bólu uśmiechnięci i mili, ale była to tylko fasada, szczególnie w przypadku Marka. Gość był chyba najbardziej oderwanym od rzeczywistości człowiekiem jakiego do tamtej pory poznałem (dopiero po napisaniu tego zdania przypomniałem sobie, że Lena napisała o nim niemal dokładnie te same słowa). Nie tylko razem z żoną byli wpatrzeni w organizację jak w obrazek, traktując każde słowo niewolnika jak święte, często byli wręcz skorzy (szczególnie Marek) do ustanawiania własnych "wytycznych". Gdy jakiś czas później pokazywałem mu że te jego wytyczne nie mają pokrycia w tym co dostarcza Ciało Kierownicze (o Biblii nie wspominając) usłyszałem, że brakuje mi pokory (zresztą nie pierwszy raz słyszałem ten zwrot będąc w organizacji i jak widać po tym gdzie obecnie jestem, coś w tym musiało być - po prostu nie potrafiłem być bezmózgim wykonawcą poleceń z góry). Oprócz tego zapamiętałem go jako człowieka wiecznie zmęczonego - wymóg robienia 130 godzin w miesiącu (któremu notabene ani razu nie sprostał wg stastystyk do których miałem dostęp, podobnie zresztą jak jego żona - ciekawe, czy Nadarzyn suszył im za to głowę?) i mnóstwo innych "teokratycznych" obowiązków w widoczny sposób wysysały z niego życie. Beatka z kolei to tzw. wzorowa żona i "siostra", zawsze wypowiadająca się w pozytywnym tonie, zawsze po stronie męża uwzględniająca swoją niższą pozycję w stosunku do niego, zawsze broniąca zasad organizacji jakkolwiek absurdalne by nie były. Trzeba założyć chustę na głowę podczas studium? Żaden problem. Ktoś wypowiada pod koniec modlitwy "przez Jezusa Chrystusa amen" zamiast "w imię Jezusa..." - trzeba go skorygować, bo przecież Jezus nie jest pośrednikiem drugich owiec, tylko pomazańców. Gdyby niewolnik napisał w Strażnicy, że prawdziwy chrześcijanin powinien raz dziennie stać przez 10 minut na jednej nodze - robiłaby to bez wahania przy okazji obficie argumentując dlaczego to zalecenie jest dla nas korzystne.
Przemówienie członka Ciała Kierowniczego podczas specjalnej transmisji do zborów, 23 marca 2014No i wreszcie ostatnim starszym w gronie był Jacek. Różnił się on od innych starszych pod wieloma względami. Z jednej strony również był wieloletnim starszym, jego żona również była pionierką. Jednak w odróżnieniu od pozostałych mieli też dzieci, normalne życie, zainteresowania, można było z nimi porozmawiać na wszystkie tematy, a nie tylko te poprawne politycznie. Dlatego też razem z Leną bardzo szybko się z nimi zaprzyjaźniliśmy, a ponieważ mieszkali niedaleko - często odwiedzaliśmy się nawzajem. Jacek miał też jedną cechę z którą spotkałem się pierwszy raz w swojej karierze jako Świadek Jehowy - był pasjonatem Biblii. Nie artykułów ze Strażnic czy Wnikliwego Poznawania Pism, ale samej Biblii. Ja jestem osobą z natury dociekliwą, ale wychowano mnie w sposób który do tego momentu nie pozwolił mi nawet pomyśleć, że mógłbym do tej księgi sięgnąć samemu, bez pomocy. Przyznam też, że wcześniej nie ciągnęło mnie do jej lektury - nie jestem niestety wielkim fanem czytania książek (ostatnio staram się to powoli zmieniać), więc podobnie jak to było z lekturami w szkole - wolałem czytać opracowania, w tym wypadku Strażnicowe. Zaledwie w kilka miesięcy po naszym przyjeździe do Wołowa i kilku rozmowach w domu Jacka to się zmieniło - dzięki niemu odkryłem, że są w tej księdze rzeczy o których nie miałem pojęcia i to mnie - nas - zafascynowało. Do dzisiaj pamiętam od czego się zaczęło - list do Efezjan 5:31,32 i pytanie do tego fragmentu i wersetów go poprzedzających - dlaczego Chrystus i zbór jest przyrównany do męża i żony i dlaczego jest mowa że mąż - Chrystus - ma opuścić ojca i matkę (wg Towarzystwa - "niebiańską organizację"). Oznaczałoby to, że Jezus nie będzie panował z "pomazańcami" w niebie, ale na ziemi. Nie miałem na to żadnego argumentu. Owszem, Towarzystwo podawało pewne fragmenty dotyczące życia w niebie, ale wydawały się one mocno naciągane pod ich tezę. To właśnie wtedy dostrzegliśmy coś co z jednej strony wydawało się przerażające, ale z drugiej bardzo ekscytujące - że istnieje możliwość, że Towarzystwo może się mylić w pewnych sprawach. To był przełom.
Mimo to sprawy posuwały się powoli. Rozmawialiśmy o naszych odkryciach z różnymi osobami i spotykaliśmy się z różnymi reakcjami. Jedni byli zaciekawieni, inni wręcz przeciwnie. Wiele razy zadawaliśmy sobie pytanie - a co, jeśli daliśmy się oszukać? A co jeśli szatan nas opętał i próbuje odciągnąć od prawdy? Obawiałem się bardzo konsekwencji jakie może przynieść ze sobą wniosek, że Towarzystwo nie ma racji i nieraz o tym rozmawialiśmy. Pozostali starsi zboru też nie byli zachwyceni tym czym się zajmujemy. Pewnego styczniowego wieczora w 2014 roku dostałem od Jacka SMS, że "wątpliwości mają swoją wartość", ale "lepiej czekać na Jehowę aż uporządkuje sprawy" i przyznam, że odetchnąłem wtedy z ulgą. Jednak tego co zobaczyłem nie dało się już odzobaczyć. Zaledwie miesiąc później sam napisałem do Jacka: "A co jeśli ilość spożywających emblematy coraz bardziej rośnie, bo bracia doszli do takich samych wniosków co Ty, ale poszli o krok dalej...?". Przez kolejne dwa miesiące rozmawialiśmy o tym niemal przy każdej okazji, czasami do późna w nocy. Gdy w parę dni przed Pamiątką wysłałem Jackowi SMS'a z wersetem "Żaden człowiek, który przyłożył rękę do pługa, a ogląda się wstecz, nie nadaje się do królestwa Bożego" odpisał żartobliwie "wiesz, że za podpuszczanie też masz wyrok raem ze mną. Ja za jedzenie, a Ty za pokuszenie:)". Już wtedy wiedzieliśmy, że trzeba się opowiedzieć po którejś ze stron, ale gdy doszło co do tego - stchórzyliśmy. Inaczej było z Jackiem. 14 kwietnia 2014 stał się pierwszą osobą, którą widziałem osobiście jak podczas Pamiątki spożywa chleb i pije wino.
W dniu pamiątki wracając ze służby mieliśmy wypadek samochodowy, wpadliśmy na zakręcie w poślizg bo dopiero co padał deszcz. Pamiętam swoje przerażenie, bo dosłownie kilka chwil przed tym zdarzeniem zacząłem mówić pozostałym pasażerom o tym co myślimy na temat Pamiątki. Po powrocie do domu biłem się z myślami, że Bóg mnie pokarał za to, że mówimy coś co jest niezgodne z wykładnią Ciała Kierowniczego. Tak, byłem tak mocno zindoktrynowany.Tego wieczora, po Pamiątce, spotkaliśmy się u Jacka w domu. Wszyscy byli bardzo podekscytowani tym co się wydarzyło, a my z Leną mieliśmy wyrzuty sumienia - uważaliśmy, że nie dopisaliśmy, że powinniśmy byli zrobić to samo. Opowiadaliśmy też Jackowi i jego żonie o tym jak zaraz po zakończeniu uroczystości rozmawialiśmy z różnymi osobami o tym co miało miejsce. Niektóre z nich zareagowały bardzo pozytywnie (te osoby są zresztą dziś również wybudzone i poza zborem), ale jedna w szczególności - Monika - zareagowała dość dziwnie. Kręciła głową, a gdy wyjaśniliśmy jej, że to nie są żarty, że znaleźliśmy w Biblii fragmenty sugerujące, że wszyscy powinniśmy spożywać chleb i wino - wydawała się zszokowana. Byłem wtedy jednak zbyt podekscytowany by dostrzec, że coś jest nie tak. Dlatego też gdy już na drugi dzień przyszła do nas do domu, nie zwietrzyłem żadnego podstępu. Wypytywała mnie o to co dokładnie myślimy w kwestii pomazańców, Pamiątki, niewolnika. Następnie bez mojej wiedzy wypytała o to samo Lenę, którą spotkała na korytarzu gdy odchodziła. Wspomniała też, że ma do Jacka osobistą zadrę, bo kiedyś uczestniczył w jej komitecie sądowniczym (z którego udało się jej wywinąć podczas komitetu odwoławczego). Wtedy myślałem, że to tylko jakieś niewinne zagrywki, że może jest zazdrosna że ona nie czuje i nie poznała tego samego, albo coś w tym rodzaju. Jednak już kilka dni później okazało się, że ona miała inny cel. Spotkali się z nami pozostali starsi zboru i dali do zrozumienia, że rozsiewamy odstępcze poglądy i że im się to nie podoba. Chodziło oczywiście o Monikę, która się im poskarżyła na to co jej powiedzieliśmy. Zostały mi nawet odczytane konkretne zdania, które wypowiedziałem podczas rozmowy z nią co sugerowało, że mnie nagrywała. Udało się nam jednak załagodzić sytuację, przeprosiliśmy ich i daliśmy do zrozumienia, że jeśli tak się sprawy mają to nie będziemy o tych tematach z nikim rozmawiać. I wtedy naprawdę w to wierzyliśmy - chociaż Ciało Kierownicze się myli co do kwestii Pamiątki, to kiedyś Bóg im to pokaże i wszystko się wyprostuje. Do tego czasu byliśmy gotowi milczeć i "czekać na Jehowę". I gdyby sprawa się na tym zakończyła, to pewnie nadal bylibyśmy w organizacji. Jednak jeden z nich, Marek, postanowił wziąć sprawy w swoje ręce i bez wiedzy drugiego zadzwonił do Nadarzyna spytać jak w takiej sytuacji postąpić. W Nadarzynie najwyraźniej stwierdzili, że należy dmuchać na zimne. 28 kwietnia odebrałem telefon od nadzorcy obwodu - Michała Wicenciaka.
- Maćku, jesteśmy tu z takim bratem w okolicy, akurat przejeżdżamy przez Wołów, możemy wpaść do Was na kawę?
- (lekko zszokowany) Jasne, wpadajcie
Jak się później okazało - nie, to nie był przypadek że "akurat przejeżdżali" przez nasze miasto. Michał był wtedy na obsłudze w innym zborze, jednak Nadarzyn specjalnie ściągnął jego i drugiego gościa z Legnicy - Zbigniewa Malarskiego - aby odwiedzić najpierw nas, a potem Jacka. Tym samym zbliżamy się milowymi krokami do wydarzenia opisanego w pierwszym poście tego wątku, jednak zanim to nastąpi musimy Wam opowiedzieć to zupełnie przypadkowe wpadnięcie do nas na kawę i rozmowę, która wtedy miała miejsce. Rozmowę, która sprawiła, że spadły nam łuski z oczu. Ale o tym... w następnym odcinku
.
cdn.