Przodownicy Pracy - kontra - Bumelanci
Bardzo ciekawe zjawisko, jeżeli tak mogę to nazwać, powstało, gdy w Polsce zaczęto realizować tzw. plany - najpierw trzy letni, a potem pięcioletni wielki plan. O planach śpiewano piosenki i pieśni masowe wykonywane przez państwowe zespoły chóralne. Z głośników rozwieszonych na słupach w miastach, wsiach i osiedlach, płynęły zawsze te same melodie -było wesoło, przerywano tylko do podania wyników produkcyjnych z „frontów pracy”, bo takim militarnym określeniem nazywano wszystkie przedsięwzięcia w czasie „odbudowy Polski”. A jak był „front”, to była też „walka”. Walczono o odbudowę, ale walczono też z wrogami odbudowy, a tacy byli wszędzie, dlatego czujne oko władzy ludowej potrafiło skutecznie walczyć z wszelkiego rodzaju defetystami. Sprawiedliwa władza ludowa, takich ujawnionych wrogów, też osądzała „sprawiedliwie”.
Używano też nazewnictwa sportowego, np. „wyścig pracy” lub „współzawodnictwo. „Ściganie” się, czy „współzawodniczenie” objęło całą Polskę. Wszyscy ścigali się ze wszystkimi i o wszystko. Górnicy ścigali się w wydobywaniu węgla, murarze, w układaniu cegieł, prządki w wyrobie przędzy, tkaczki w obsługiwaniu krosien, rybacy w łowieniu dorszy, traktorzyści w oraniu pól, dojarki w dojeniu krów, a świniarze w zapładnianiu loch. Trudno byłoby wymienić branże w których nie byłoby można się ścigać. Do wyścigu czy do współzawodnictwa jak kto woli, stawali tzw. „przodownicy pracy”, trochę żartobliwie zwani „stachanowcami”, od radzieckiego nazwiska Stachanowa, stawiający sobie zadanie do wykonania, które potem realizowali. Słynnym polskim przodownikiem pracy, był górnik przodowy Markiewka, który wykonywał kosmiczne normy w wydobywaniu węgla. Od niego powstało słynne zawołanie, „kto da więcej”. Na to zawołanie powstawało wiele tzw. zobowiązań produkcyjnych przeniesionych na inne zawody, polegające na pobicie rekordów własnych i cudzych. W tym celu zawiązywano zespoły do bicia tych rekordów. W Warszawie, były słynne „trójki murarskie” do układania cegieł na murze, gdzie indziej jedna zmiana wzywała drugą do współzawodniczenia itd. itp. Wymyślano współzawodnictwa graniczące z absurdem i zdrowym rozsądkiem, np. maszyniści kolejowi, czy kierowcy samochodowi, zobowiązywali się do jazd bezawaryjnych, albo wyznaczano sobie przejechania ileś tam kilometrów bez przeglądów technicznych, napraw serwisowych, czy remontów kapitalnych. Absurdów można by było wyliczać bezliku, bo i pomysłów było też nieskończenie wiele. W tym celu były powołane specjalne komisję przyjmujące takie zobowiązania, ale i one same tryskały wieloma „genialnymi pomysłami”.
W tym czasie gdy panował ogólny szał wszelkiego współzawodnictwa, indywidualnie dzielono też pracowników na „przodowników” i „bumelantów”. W każdej jednostce gdzie wykonywano jakąkolwiek prace, na widocznych miejscach wisiały na murach lub ustawiono oddzielne rzucające się każdemu w oczy gabloty, w których umieszczano nazwiska, nie rzadko zdjęcia, przodowników pracy. Na tę okoliczność wypisywano przeróżne wymyślana peany, ale były też gabloty w których umieszczano bumelantów. Oczywiście tych ostatnich załoga musiała się obowiązkowo wstydzić. Ale co „ambitniejsi” działacze partyjni, tudzież wybitniejsi rekordziści, podejmowali z kolei zobowiązania, by tych bumelantów zmobilizować do podciągnięcia się. Praca takiego „aktywisty” kończyła się zawsze „sukcesem”, więc nowa okazja do pokazania dwóch nowych bohaterów, byłego bumelanta, który zrozumiał swój błąd i teraz chce go naprawić, oraz towarzysza, który podjął się trudu edukacji tego nieszczęśnika.
W takiej bojowości i klimacie walki, miałem swój własny udział w budowie socjalistycznego miasta młodzieży - Nowa Huta. Wraz z całym moim zespołem z którym przybyłem na miejsce zostałem wcielony i zakwaterowany do 35 brygady SP, stacjonującej we wsi Branice, około siedem kilometrów od Mogiły, „…o Nowej to Hucie piosenka …” ,Ta melodia była wciskana nam do uszu od rana do nocy, płynąca z głośników zainstalowanych na słupach wokół namiotów.
Naszej 35 tej brygadzie powierzono kopanie odcinka kanału, którym kombinat huty miał być połączony z Wisłą. Kanał kopano metodą „chińską”, więc ludzi do kopania nigdy nie było dość. Praca była tu ciężka, trudna i mozolna. Jedynymi narzędziami pracy, były szpadle i łopaty, które gięły się w obie strony, ale miały tą zaletę, że nigdy się nie łamały. Ponadto, kilofy oraz prymitywne ciężkie drewniane, taczki. Cały cykl pracy polegał na drążeniu iłowatego lepiącego się do narzędzi gruntu i wywożeniu tego urobku na taczkach, na wał, który powstawał wzdłuż wyrobiska. Jak wszędzie, i tu praca była objęta systemem socjalistycznym, to znaczy normą. Wykonanie normy, przerastało każdego junaka. Każda wbita łopata w iłowaty grunt, wymagało kilkakrotnego wsparcia się nogą na gnącej się łopacie, oderwanie tego od podłoża i włożenie na taczkę, przy czym, aby to oderwało się od łopaty, trzeba było każdorazowo pomagać sobie butem. Nic dziwnego, że całe dowództwo brygady, było zaangażowane podniesieniem wydajności naszej pracy. Mieliśmy pogadanki, narady, instrukcje, organizowaną „samopomoc” koleżeńską. Wszystko po to, aby móc wykonać narzuconą normę, a dowództwo mogło się wykazać, że wszelkie ich „działania” odnoszą skutek. Codziennie wieczorem o godzinie 18,00, głośniki przerywały do znudzenia puszczane przez radiowęzeł te same melodie, i ogłaszano wyniki z „frontu pracy”. Wymieniano osiągnięcia z danego dnia: ile normy wykonała brygada, potem kompanie każda po kolei, plutony, drużyna, a na końcu indywidualnie wymieniano junaków, przy czym tych ostatnich, imiennie wymieniano tylko „stachanowców” i bumelantów. Moje nazwisko padało często, ale czytane w grupie bumelantów.
W mojej drużynie było nas dwóch systematycznych bumelantów. Nikt nie chciał nas przyłączyć do swojego zespołu, ponieważ obniżyło by im ich ogólny współczynnik. Tak naprawdę, to bumelanci też byli potrzebni, bo przodownicy pracy mogli wtedy bardziej błyszczeć. Dogadaliśmy się z moim kolegą też bumelantem, że skoro nas nikt nie chce wziąć do zespołu, to możemy pracować razem. W ten sposób założyliśmy własny dwu osobowy zespół. Odłączyliśmy od innych. Już pierwszego dnia nadarzyła się nam specjalna okazja, zabraliśmy się do kopania i wywożenia urobku, a że miejsce wyrobiska trzeba było zawsze kształtować w formie foremnego sześcianu, ze względu na łatwy sposób wyliczenia wyrobionej normy, więc z tego powstała taka samotnie stercząca bryła gruntu, którą postanowiliśmy wydobyć ile z tego się da dzisiaj, a resztę zostanie do dnia następnego. Około południa, na wał wjechała koparka na gąsienicach, której zadaniem było dokładne ubicie wywożonego urobku. Gdy znalazła się na wysokości naszego wyrobiska, operator koparki widząc samotnie stojący występ skalny i nas stojących sierot, krzyknął tylko byśmy się cofnęli, opuścił żelazne szczęki, które zębami wbiły się w skałę, i trzema podejściami przeniosły ją na wał. Dla nas pozostało tylko wyrównać pozostawione nierówności, by rachmistrz mógł bez trudu wyliczyć i zapisać nasz dzienny urobek.
Wieczorem jak zwykle, z głośników zaczęto kolejno ogłaszać wyniki z tego dnia, i jak grom z jasnego nieba, tu padły nasze dwa nazwiska, ale ku zdziwieniu wszystkich, już nie w grupie bumelantów, tylko w grupie przodowników pracy, a pochwała była tym bardziej znacząca, bo wynik był imponujący, 600% normy. Na cześć przodowników popłynęły gratulacje specjalna piosenka. Od razu staliśmy się jak małpy w zoo, wszyscy przychodzili nas oglądać. Wykazanie się 600% normy nie było czymś nadzwyczajnym, bo takich jak my „stachanowców” było więcej, fenomenem było jednak co innego. Wczorajsi bumelanci w ciągu jednego dnia zmienili się w przodowników pracy. Taki sukces mógł nastąpić tylko na skutek dobrze wykonanej pracy ideowo wychowawczej całej kadry dowódczej. To zasługa drużynowego, plutonowego, dowódcy i szefa kompanii, a po drodze polwych, przewodniczącego ZMP i kogo tam jeszcze można podwiesić pod ten sukces. Na nas dwojga spadł nagle ciężar szczególny, co tu robić, aby tę pozycję przodowników pracy utrzymać dalej? Już następnego dnia wpadliśmy na genialny pomysł i dziwowaliśmy się, że wcześniej nic takiego nie zaświtało nam w głowach. Rano po prasówce i wskazówkach plutonowego o systematycznej i prawidłowo zorganizowaniu pracy w celu osiągnięcia sukcesów, obaj odeszliśmy by pomyśleć jak się tu zabrać i wdrożyć nasz pomysł. Bardzo nam pomógł wymagany przez rachmistrza zwyczaj, że urobek, a raczej wnęka po wyrobisku powinna mieć foremny kształt bryły sześciennej. Naszym zadanie było teraz znalezienie odpowiedniego wyrobiska, i każdego dnia udawać pracę w innym miejscu, aby zmylić czujność przełożonych, a szczególnie rachmistrza, który zazwyczaj zjawiał się pod koniec pracy. Naszym zadaniem było teraz zdjęcie wierzchniej warstwy suchej skały pionowej i podłoża, by upozorować wielkość wyrobiska. Trochę trudności było przy odświeżaniu warstwy podłoża w miejscu gdzie kopanie głębiej było nie wskazane ze względu na zaprojektowaną głębokość kanału, poniżej wbitych palików, ale i z tym sobie też poradziliśmy. Trzeba było tylko zebrać cienką warstwę podłoża, a na to miejsce rzucić parę łopat świeżego urobiska potem polać to wodą i ubić butami, co upozorowało naszą „ciężką” pracę. Markowanie pracy trzeba było teraz tak rozkładać, aby zajęcia starczyło na cały dzień. Od tej pory codziennie wieczorem spadał na nas cały splendor, bowiem znaleźliśmy się w prestiżowym zespole przodowników. W tym procederze bicia kosmicznych rekordów, nie byliśmy pionierami, my po prostu wpadliśmy na ten pomysł przypadkowo, gdy tym czasem inni robili to już o wiele wcześniej.
A cha! Najważniejsze byłbym zapomniał. Za ten piękny i dumny czyn przodownika pracy, zostałem awansowany z szeregowego, do starszego junaka. Ten awans, mam odnotowany w junackiej książeczce jako dowód dla potomnych. Miałem jeszcze wzniosłą propozycję wstąpienia w szeregi młodzieżowej organizacji ZMP. Rekomendował mnie osobiście dowódca kompanii, a ja idiota nie skorzystałem. Była to rzeczywiście ostatnia szansa, żeby nie wpakować się w późniejsze tarapaty, o których ostrzegał mnie właśnie ów dowódca. Brzmiało to jak memento. Nie skorzystałem. Pół roku później odsiedziałem w areszcie dwa tygodnie, ponieważ nie zgłosiłem się do odbycia zaległości jaka mi pozostała po sześciu tygodniach do pełnych trzech miesięcy których mi brakowało. Jedyny pożytek jaki z tego miałem, to spotkanie się w samotnej celi z klasyką polskiej literatury, bowiem przeczytałem –„Chłopów” Reymonta i „Lalkę” B. Prusa, no i nie licząc prestiżu w Organizacji Św. J.- miałem już pierwsze „doświadczenie”. Łaskawe oko braci z górnej półki, w tym szczególnie brata Olka, otworzyło mi start do służby na Niwie Pańskiej.