Witaj, gościu! Zaloguj się lub Zarejestruj się.

0 użytkowników i 2 Gości przegląda ten wątek.

Autor Wątek: Moje świadectwo Cz. 3  (Przeczytany 1612 razy)

Offline Magda

  • Głosiciel
  • Wiadomości: 356
  • Polubień: 450
  • https://www.youtube.com/watch?v=clS6USdnB58
Moje świadectwo Cz. 3
« dnia: 25 Kwiecień, 2015, 14:12 »
Wróciłam na studia. Po zajęciach biegłam jednak do "Centrum". Same nogi mnie tam niosły. Była to już drugie z kolei Centrum, trochę oddalone od Centrum miasta. Przeprowadzano ze mną rozmowy na temat "blessingu" (chodzi o łączenie w pary małżeńskie tzw. "błogosławieństwo"). Ja pozostawałam nieugięta. "Bracia" i "siostry" byli jednak cierpliwi. Mój światopogląd uległ jednak zmianie. Pewnego dnia idąc na zajęcia na studiach zdałam sobie sptawę , że muszę przewartościować swoje życie i, zmienić wszystko, albo tak albo tak, nie ma pomiędzy. Trzeba iść na całość. O dziwo, idee Kościoła Zjednoczeniowego zaczęły pasować do mojego światopoglądu. Znajdowałam punkty styczne, a to, co nie pasowało, zmieniałam na korzyść Kościoła Zjednoczeniowego. Uczestniczyłam we wspólnych modlitwach. Rozpoczynały się o 7.00 i trwały zgodnie z wolą lidera, czyli J. Siedzieliśmy na podłodze po turecku jeden za drugim. Przed nami zawsze był portret "prawdziwych Rodziców". Po modlitwie przejmował inicjatywę lider. Przekazywał informacje dotyczące Kościoła Zjednoczeniowego listy od "Ojca". Modliłam się przed posiłkami kończąc modlitwę zawsze słowami "W imieniu prawdziwych rodziców" Włączałam się do codziennych prac, czytałam też „Boską Zasadę". Od czasu do czasu przychodzili "goście". Organizowano wykłady i wieczorki. Y zamykała się w pokoju i modliła się o mnie godzinami. Zaprzyjaźniłam się z japońskimi "siostrami". Od czasu do czasu dostawałam od nich prezenty i listy. Bardzo je polubiłam. Warunki w centrum były nieciekawe, był tylko jeden pokój dla dziewcząt a było nas razem sześć , było za mało łóżek więc spało się na materacach, a jak ktoś w nocy chciał skorzystać z toalety to musiał się nieźle nagimnastykować  :-) Byłam tzw. dochodzącą a to dlatego , że mieszkałam w domu rodzinnym, dojeżdżałam na studia ale każdą wolną chwilę tak czy siak spędzałam w centrum. Oprócz mnie było jeszcze trzech dochodzących. Zostawałam też na weekendy. Często rozmawiałam z R. Miała bardzo silną osobowość. Na swój sposób była "uduchowiona". Lubiłam ją, ale jednocześnie czułam przed nią respekt i trochę się jej nawet bałam. Japonki obdarowywały mnie różnymi prezentami, pisały do mnie listy zachęcające do pracy nad sobą oraz całkowitego oddania się "Ojcu". Bardzo zaprzyjaźniłam się z "braćmi" S. T. Oboje są mi nadal bliscy. T. często wygłaszał mowy na "nabożeństwie" w niedzielę, które rozpoczynało się o 11.00 i trwało, co najmniej do 13.00. Obowiązywał przyzwoity strój. Sunday survice składał się z wykładu, naprawdę bardzo długiego, i śpiewu. Śpiewaliśmy "holy songs" również przy innych okazjach, np. w kuchni, przy pracy. W niedzielę rano o 5.00 składaliśmy ślubowanie. Kłanialiśmy się wówczas (na sposób koreański) portretowi "Rodziców" trzy razy na sygnał, po czym recytowaliśmy ślubowanie po koreańsku. Po ślubowaniu na wierność KZ łapaliśmy trochę snu.
Wyobrażałam sobie, że świat zewnętrzny nie tylko nie ma "Mesjasza", ale jest we władaniu szatana, należy, więc go ratować. Tylko my znaliśmy "prawdę". Było to bardzo stresujące, czasami jednak rozpierała mnie duma... Wszystkie przedmioty były złe tzn. "nieprawdziwe", bo produkowano je w tym świecie. Po przyjściu do domu spryskiwaliśmy produkty, oczyszczając je w ten sposób i czyniąc je prawdziwymi. Jeden dzień w roku nazywany był "Dniem Prawdziwych Rzeczy". Wówczas wszystkie przedmioty były "prawdziwe". Y była moją matką duchową, która przekazała mi "prawdę". W "Centrum" wszystko było prawdziwe, a zwłaszcza miłość. Coraz bardziej odgradzałam się od świata zewnętrznego. Czułam się jak w szklanej kuli lub butelce. Ludzie wydawali mi się nierzeczywiści. Oglądałam świat jakby przez szyby samochodów, czułam się inna, lepsza, ale to było bardzo obciążające. Trzeba było się starać być idealnym, nie wolno popełniać błędów, nie jesteśmy już dziećmi tego złego porządku świata ale dziećmi prawdziwych rodziców a to zobowiązuje. Nie byłam już cząstką tego świata. Mój światopogląd dostosowano do doktryny Kościoła Zjednoczeniowego. Zapragnęłam nawet "blessingu", ale nie czułam się godna tego zaszczytu. Wydawało mi się, że to zaszczyt móc mieć męża wybranego przez samego "mesjasza".
W międzyczasie zorganizowano trzecie z kolei "Centrum". Mieliśmy mnóstwo pracy przy sprzątaniu. Y zachorowała... Niestety, była skazana na żeń-szeń..., a nie na lekarza. W końcu przenieśliśmy się do nowego, bardziej obszernego "Centrum". Mimo to warunki były spartańskie.
Na prawdziwy witnessing (werbowanie) wybrałam się z O. Przedtem długo się modliłyśmy. Sprawowała nade mną pełną kontrolę. Zdecydowała na jak długo i gdzie pójdziemy. Długo, już po zmroku, krążyłyśmy po rynku rozdając ulotki. Czułam się dziwnie. Z jednej strony czułam, że wypełniam misję, z drugiej - krępowałam się podchodzić do ludzi. Jestem nieśmiałą osobą. Przed witnessingiem długo patrzyłam w okno i zastanawiałam się, jak opowiadać tym ludziom o Mesjaszu. Było mi ich żal... Nie wiem, co czuła O. Nie zwierzałyśmy się sobie.
Moje pierwsze dziecko duchowe to był chłopak, udało mi się przyprowadzić go do centrum. Przygotowałam dla niego wykład i stosowałam wobec niego sztuczki, próbujące go zachęcić do tego żeby znowu do nas przyszedł. Po moim wykładzie długo rozmawialiśmy. Przy rozmowie cały czas była obecna moja matka duchowa. Na swój sposób kontrolowała mnie. Moja rozmowa odniosła pewien skutek, powiedział do mnie, że zobaczył świat w innym świetle. I o to chodziło!!!
Chciałam też przywrócić na łono sekty jedną dziewczynę. To była bardzo sympatyczna dziewczyna, bardzo ją lubiłam, problem w tym że była nieletnia. Rodzina wyrwała ją siłą, po prostu przyszli do centrum i urządzili "piekło" , po czym ją zabrali. Nie byłam przy tym obecna, więc mogłam spokojnie odwiedzić ją w domu. Tak mi przykro z tego powodu, obserwowałam jej dom i czekałam aż wróci a gdy wróciła przyszłam do niej z przyjacielską wizytą. Odbyłam z nią bardzo długą rozmowę, przekonywałam ale sądzę że dziewczyna jednak nie była tak zindoktrynowana, była dopiero na początku drogi więc musiałam ją sobie odpuścić (Na szczęście).
Informacje w "Centrum" były reglamentowane. Oglądaliśmy sporo filmów, ale wszystkie musiał najpierw zaakceptować lider. Czytanie książek nie było zalecane. Przecież znamy już prawdę. Było to dla mnie szczególnie uciążliwe. Z drugiej strony brakowało na czytanie czasu. Z wewnętrznej gazetki "moonistycznej" dowiedziałam się o doświadczeniu "siostry", która za karę musiała wziąć zimny prysznic. Pisała jak bardzo buntowała się przeciw karze i jak bardzo rozumie obecnie słuszność takiej kary... Taka samokrytyka publiczna. W Ruchu zdarzały się też przemoc. Ja doświadczyłam przemocy psychicznej. gdy wmawiano mi, że jestem tak mało otwarta do ludzi, mam granatową aurę, to była przyczyna moich niepowodzeń. Lider miał zawsze rację, nawet, jeżeli wyłączał mi film w połowie jego trwania... Pamiętam jak popełniłam błąd kardynalny, chciałam sprawić przyjemność siostrom japońskim i zaprosiłam je na chiński film (sic!). O dziwo się zgodzono. Niestety ten film to była jakaś koszmarna chińska propaganda!! Moon nienawidzi komunizmu, jest to wróg nr 1. Nikt się do mnie nie odezwał do końca dnia, ja też milczałam, ale wstyd.
Teoretycznie wszystko miało przebiegać idealnie. Na idealny świat należało jednak ciężko pracować. Y odwiedziła mnie dwa razy w domu rodzinnym. Jednakże potem lider zakazał nam wspólnych wizyt w domu. To był dla mnie cios. "Duch Centrum" przewyższał "domowe ognisko". Wiele razy słyszałam od "braci" i "sióstr", że wracają do "prawdziwego domu" tzn. do Centrum. Mimo to Y bardzo tęskniła za swoim domem, a ja o tym wiedziałam...W doktrynie moonistycznej istnieje zasada, że im bardziej się starasz tym większe szanse że twoja rodzina zostanie zbawiona. Wierzyła, że jej rodzice będą zbawieni dzięki jej ciężkiej pracy dla Moona. Y dobrze się ze mną czuła, a ja z nią. Stanowiłyśmy nierozłączną parę. Pewnego dnia zupełnie się rozkleiłam. Pewna "siostra" z grupy fundraisingowej (czyli handlującej, czym popadnie) bardzo mnie niechcący zraniła. Byłam tak osłabiona psychicznie, że Y z trudem udało się mnie uspokoić. Zupełnie się poddałam. Wszędzie czułam ból. To doświadczenie sprawiło, że pochorowałam się.
W końcu pobyt Y w Polsce dobiegł końca. Dostała rozkaz opuszczenia kraju i dołączenia do grupy fundraisingowej w Berlinie. Nasze rozstanie było dla mnie koszmarnym przeżyciem, mimo że wieczorek pożegnalny utrzymany był w tradycyjnie hurra-optymistycznej atmosferze. Tego dnia dużo śpiewaliśmy. Wydawało mi się, że mój świat się kończy. Tak bardzo byłam uzależniona.
Wraz z odjazdem Y dużo się zmieniło. Przestałam bywać tak często w "Centrum", więcej czasu spędzałam w domu. Uświadomiłam sobie swoje uzależnienie od grupy, zaczęłam mieć wątpliwości. Równocześnie zwiększyły się naciski nowego lidera na moją osobę. Naciskał na mój "blessing". Byłam ostatnią z "sióstr", które nie były błogosławione. Zerwanie z grupą wydawało mi się rzeczą prostą.
Nadeszły ferie. Czas wolny i wreszcie czas do namysłu. Upragniona samotność. Myślałam, że w domu znajdę upragniony spokój. Niestety go nie odnalazłam. Budziłam się w nocy nękana myślą powrotu. Jakiś głos wołał we mnie: "Wróć, bo jeśli nie wrócisz, zginiesz!". Myślałam, że zwariuję. Sądziłam, że jedynym rozwiązaniem, aby skończyły się te koszmary, te głosy we mnie, był powrót do "Centrum". To był bardzo ciężki okres. Po nocach śniło mi się błogosławieństwo. Czułam się wewnętrznie rozdarta, dlatego po feriach podjęłam decyzję, że jednak wrócę z powrotem.
Bardzo polubiłam nowego lidera. Opowiedział dużo o sobie i nie był taki skryty jak J. Poświęcał mi wiele uwagi, pochlebiał mi przy zaproszonych gościach. Pewnego dnia zorganizowano "wykład o miłości" na Politechnice. To był kompletny niewypał, ale jedna rzecz utkwiła mi w pamięci. Otóż Patryk stwierdził, że nikt nie jest godny "blessingu", że jest to dar. Równocześnie wiedziałam, że mój "brat" S nie traktuje swojej "żony" tak jak na to zasługiwała, choć przecież widywał ją bardzo rzadko. Zdecydowanie bardziej wolał rozmowy ze mną.
Przełomem, który zadecydował o moim odejściu, był dziwny sen. Ujrzałam w nim ludzi wypełniających bydlęce wagony i wyciągających ręce ku wolności. Stałyśmy z Y na peronie a ona wskoczyła do jednego z nich, i tłum pociągnął ją za sobą. Ja zostałam na peronie. To było dla mnie jak ostrzeżenie, zimny prysznic. Trudno opisać moje odejście, uświadomiłam sobie, że wpadłam w sidła, nie wytrzymywałam psychicznie. Nie odnosiłam żadnych "sukcesów", nie miałam "dzieci duchowych", nie potrafiłam wygłaszać wykładów na tyle skutecznie żeby przyciągnąć ludzi. Zresztą zainteresowanie ludzi często kończyło się na pierwszym wykładzie. Teraz wiem jaki ten wykład był naiwny, no ale wtedy to była jak prawda objawiona. Gdy przestałam spełniać oczekiwania grupy, zainteresowanie moją osobą spadło, a ja zaczęłam odczuwać niechęć grupy do mnie. Tak to już jest że trzeba mieć dzieci duchowe żeby zasłużyć na szacunek grupy. Pamiętam jaką niesamowitą estymą cieszyła się jedna z Japonek, która posiadała aż siedmioro dzieci duchowych. Ja również podziwiałam ją za to. Ale najważniejsze to fakt, że poznałam człowieka, któremu bardzo na mnie zależało i który zrobił wszystko abym od nich odeszła. Ostatecznie moje wątpliwości co do faktu, iż Moon jest mesjaszem, mężczyzna, któremu bardzo na mnie zależało oraz sen zdecydował o tym , że opuściłam centrum i sektę. Oczywiście droga do wyzdrowienia była daleka ale pierwszy krok został zrobiony. Straciłam kontakt z ludźmi z centrum i to było najważniejsze i decydujące. Ostatecznie byłam z nimi związana prawie 3 lata.
Odejście z tego matrixa było bardzo ciężkie, ale to już sami wiecie i rozumiecie.
jeśli coś wydaje ci się zbyt piękne, żeby było prawdziwe to jest to zbyt piękne, żeby było prawdziwe
https://www.youtube.com/watch?v=H_a46WJ1viA
https://www.youtube.com/watch?v=UoavV7D74BU


szczebiotka

  • Gość
Odp: Moje świadectwo Cz. 3
« Odpowiedź #1 dnia: 25 Kwiecień, 2015, 16:55 »
Przeczytałam wszystkie części, i jestem w szoku. Nigdy nie sądziłam ze ktoś jest w stanie sam wyjść z takiej sekty. Super ze Tobie się udało, choć było bardzo ciężko.