Witaj, gościu! Zaloguj się lub Zarejestruj się.

0 użytkowników i 2 Gości przegląda ten wątek.

Autor Wątek: Nie wyssałam prawdy z mlekiem matki  (Przeczytany 19306 razy)

Offline Ariana

Nie wyssałam prawdy z mlekiem matki
« dnia: 11 Lipiec, 2016, 16:28 »
Wts Archive - bardzo dziękuję za filmiki z kongresu. Poruszyły mnie na tyle, że postanowiłam również tutaj, na tym forum zamieścić 'moją historię'. Gedeon -podczytuję cały czas forum - nie mam juz jednak siły komentować tego, co się dzieje w WTS.

Może ktoś, kto nie czytał tamtego forum  - trafi tutaj szukając prawdy o prawdzie. W mojej historii nie ma aż tylu poruszających scen co na filmach z kongresu - pomimo to może jednak warto przeczytać.

Pozdrawiam Was ciepło.
Ariana

 "Nie wyssałam 'prawdy' z mlekiem matki. Byłam z 'werbunku. Jednak nie takiego typowego od drzwi do drzwi. Drzwi zawsze mogłam przecież nie otworzyć lub szybko zamknąć, gdy orientowałam się, że puka do nich ktoś niepożądany. Zresztą często tak robiłam. Jak pukali do drzwi świadkowie to dziękowałam albo wołałam mamę mówiąc – 'Mamo ktoś do Ciebie', albo 'Mamo masz gości'. No i mama czasem wystawała w drzwiach, czasem też dziękowała. Dziękowanie było chyba dla niej jednak trudniejsze ponieważ miała w pracy koleżankę, z którą czasem rozmawiała na 'tematy biblijne', a która to pojawiała się również przy naszych drzwiach.

Mi łatwiej przychodziło zamykanie drzwi (lub w ogóle ich nie otwieranie). Trudniej było mi jednak zamknąć serce, gdy 'prawda' nie weszła głównymi drzwiami...

Zacznę jednak od początku. Urodziłam się w latach siedemdziesiątych. Wychowałam się w rodzinie katolickiej, jakiej w Polsce było wówczas wiele: w niedzielę i święta do kościoła, obowiązkowo poranne roraty przesz cały miesiąc w grudniu przed szkołą (rozliczano nas potem na lekcjach religii z otrzymywanych codziennie karteczek). Raz do roku kolęda. Szczerze wtedy wierzyłam, że Bóg istnieje, chodziłam do kościoła, zdarzyło mi się nawet (mając naście lat) pójść na dwie piesze pielgrzymki do Częstochowy (na drugiej zresztą bardzo się rozczarowałam postawą księży). Około roku po tej pielgrzymce i krótko po bierzmowaniu zdecydowałam więc, że nie będę więcej chodzić do kościoła. Moja mama początkowo próbowała przekonać mnie, że może jednak warto, bo przecież tradycja, religia itp. Z czasem jednak przestała, tym bardziej, że mój tata chodząc na msze często na nich zasypiał i sam nie zachęcał mnie zbytnio swoją postawą do odwiedzania kościoła. Moja starsza siostra wkrótce do mnie dołączyła. Zatem na mszę chodziła potem już tylko sama mama.

Na religię jednak (,która była wówczas w szkole) chodziłam nadal. Mój tata uważał, że na religię to mam chodzić, poza tym samej nie za bardzo chciało mi się czekać na korytarzu. Była to jednak tylko formalność. Na ostatniej lekcji religii przed zakończeniem szkoły średniej podarłam na oczach księdza dokument pozwalający na zawarcie związku małżeńskiego w kościele, który mi dopiero co wręczył. Studiowałam już wtedy Biblię. Pomimo to otrzymałam najwyższą ocenę z religii, ponieważ jako jedyna zadawałam pytania i zastanawiałam się nad zagadnieniami zawartymi w piśmie świętym. Gdzieś w głębi serca szukałam jednak sensu istnienia człowieka, zastanawiałam się nad Bogiem, bo nadal w niego wierzyłam, pomimo tego że drogi moje i kościoła katolickiego już się zdecydowanie rozeszły.

Jak to się, więc zaczęło? Moja ciocia, która mieszkała bardzo blisko nas a przyjmowała literaturę od świadków (jak się później okazało od siostry mojej mamy, która wówczas była już zainteresowaną) chciała wyrzucić sporą stertę czasopism WTS. Moja mama zabrała je mówiąc, że może lepiej je odda swojej koleżance z pracy, szkoda jej było wyrzucać je na śmietnik. Szanowała cudze wierzenia. No i przyniosła je do naszego domu. I tak zaczęła się moja 'przygoda' z organizacją.



Offline Ariana

Odp: Nie wyssałam prawdy z mlekiem matki
« Odpowiedź #1 dnia: 11 Lipiec, 2016, 16:28 »
Jak widać byłam bardzo pojętną uczennicą, bo zanim jeszcze zaczęłam studium biblijne ze świadkami to już oznajmiłam rodzinie, że nie będę stroiła choinki ponieważ jest to zwyczaj pogański. Widać, więc, co literatura WTS może zrobić w młodej głowie... Miałam wtedy 17 lat. Sięgnęłam z czystej ciekawości do czasopism, które moja mama włożyła do szafy. Byłam niezmiernie ciekawa, co 'oni' tam takiego piszą. Ze stosu literatury, którą moja mama przyniosła do domu wybrałam wszystkie egzemplarze 'przebudźcie się' (po samych tytułach poszczególnych egzemplarzy wydawały mi się bardziej dostępne) i przeczytałam wszystko to, co mnie wówczas interesowało. Artykuły ze strażnicy nie były dla mnie wtedy jednak zbyt pasjonujące. Kompletnie ich nie rozumiałam. Tylko co niektóre tematy robiły na mnie wrażenie.

Nie wiem, co teraz przyciąga inne młode osoby do organizacji... wiem tylko, co te ponad dwadzieścia lat temu przyciągnęło mnie - szukanie sensu życia i Boga. Ja od dziecka bardzo lubiłam czytać... dosłownie pochłaniałam książki... no i tak chłonęłam 'prawdę'. Aż ona wchłonęła mnie.

Ja naprawdę szczerze uwierzyłam, że tu znalazłam boga, sens życia, ponieważ z prawdą zapoznały mnie osoby, którym ufałam i które kochałam - członkowie mojej najbliższej rodziny. Dlatego tak szybko 'poszło'. Nie przyszłoby mi nawet do głowy, że ktoś kto jest członkiem mojej rodziny mógłby mnie chcieć oszukać. No i nie oszukali...Bo sami szczerze wierzyli, że to prawda. I niestety nadal wierzą. Ja już nie

Pamiętam szczególnie taki jeden dzień, gdy wtedy, gdy byłam chora odwiedziła nas moja ciocia (siostra mojej mamy) i moja bardzo bliska mi kuzynka, jej córka (była ode mnie starsza, miała męża i dziecko).

Zaczęły rozmawiać z moją mamą na temat Biblii. Kiedy zaczęłam mówić, że już wiem o tym, o czym one mówią, zdziwiły się. Powiedziałam im, że przeczytałam już wszystkie dostępne mi czasopisma, które moja mama zgromadziła. Niestety do ich przyjazdu zdążyłam już wchłonąć również wszystkie strażnice. Siedziałyśmy wtedy we czwórkę prawie do nocy. Moja siostra nie chciała dołączyć, a tata myślał, że to taka zwykła rodzinna wizyta i zajął się swoimi sprawami. Z rodziną, chociaż mieszkali w innym mieście odwiedzaliśmy się bardzo często. Rodzina mojej mamy była i nadal jest ze sobą bardzo zżyta. Dlatego, jak 'prawda' zakiełkowała – to do organizacji przyłączyło się kilkanaście osób.

Moja ciocia i kuzynka nie miały wtedy przy sobie zbyt wielu czasopism. Mówiły to, czego same się dowiedziały. Starały się poprzeć wszystko wersetami, tymi, które same zapamiętały. Zrobiło to na mnie duże wrażenie - przecież czytały z Biblii. Czułam, że dzieje się coś ważnego. Wtedy nie byłam świadoma jednak co...teraz już wiem... :(

Chłonęłam wówczas każde słowo. Takich wizyt odbywało się wiele. Dowiedziałam się, że moja ciocia i siostra cioteczna same są zainteresowanymi i studiują Biblię. Przygotowywały się do chrztu. Za każdym razem nasze rozmowy toczyły się godzinami. Nie było to jednak studium biblijne. Nigdy nie zasięgnęłam do źródeł świeckich, aby sprawdzić, czy fakty historyczne potwierdzają to, co mówią świadkowie. Uwierzyłam szczerym sercem. Zaprosiły nas na Pamiątkę, na którą wynajęto salę kinową. Pojechałyśmy. Jedna z miejscowych sióstr zapytała mnie jak mi się podobała uroczystość: pamiętam tylko, że powiedziałam jej, iż jest zupełnie inaczej niż w kościele. Z jednej strony mi się podobało - było tylu życzliwych i uśmiechniętych ludzi, każdy się ze mną witał. Z drugiej czułam się trochę dziwnie – raz, że byłam w spodniach i nieco 'odstawałam' od innych kobiet ;) a dwa... nie do końca jednak rozumiałam o czym oni mówią.

Pamiętam, że po pamiątce ciocia zaproponowała mi, aby studium ze mną zaczęła prowadzić pionierka stała, która mieszkała niedaleko mnie. Przedstawiła mi ją i chociaż wolałam studiować z rodziną, to się zgodziłam. Moja mama dużo później zdecydowała się na regularne studium z inną pionierką. Moja siostra natomiast zaczęła rozmawiać z kuzynką.

Ciocia mieszkała w innej miejscowości i ze względów organizacyjnych tak było łatwiej. Poza tym teraz jak z perspektywy czasu na to patrzę, wiem, iż bracia zachęcali moją ciocię, aby przekazały studium.

Mój tata, gdy zorientował się, co się dzieje, zaczął się sprzeciwiać. Teraz wiem, że walczył o swoją rodzinę. Walczył tak, jak umiał. Wstydził się też przed sąsiadami, kolegami, że jego żona i córki rozmawiają ze świadkami i jeżdżą na 'zjazdy'. Używał jednak innych określeń. W małym miasteczku nic nie dało się ukryć.<br /><br />Moi rodzice dość często się ze sobą spierali, zatem pojawił się kolejny powód do kłótni. Zaczęły pojawiać się awantury, wyzwiska. Pamiętam, że bardzo się bałam. Siostry zapewniały mnie jednak, że tak miało przecież być, że prawdziwi chrześcijanie mieli być prześladowani. Ja nie byłam jeszcze nawet głosicielem. Wytrwale jednak znosiłam to, co działo się w moim domu. Wierzyłam, że poznałam 'prawdę'

Moje studium z pionierką (starszą ode mnie o dziesięć lat) odbywało się dwa razy w tygodniu. Zazwyczaj trwało około trzech godzin. Podczas studium omawiałyśmy nie tylko akapity z książki 'będziesz', ale i inne rzeczy. Pytałam np. czemu nie wyszła za mąż. Powiedziała, że chciała i nadal chce poświęcić się na służenie tylko jehowie, do czego i mnie gorąco zachęcała. Często też mówiła o swoich pozytywnych doświadczeniach ze służby, zaszczepiała we mnie sukcesywnie chęć do głoszenia. Zniechęcała mnie do podjęcia studiów (byłam w klasie maturalnej).

Ciągle namawiała do służby pomocniczej a potem stałej. Nie przeczę, byłam ciekawa jak to jest. Z drugiej strony jednak bardzo się bałam. Pod jej wpływem podjęłam decyzję i podczas obsługi wyruszyłam z nią pierwszy raz do służby. 'Żaba' zaczęła się gotować....

Jeszcze wiele lat później wolałam iść nawet pięć kilometrów pieszo w jedna stronę do jednego tylko domu niż pójść do bloku i zadzwonić do kilkudziesięciu drzwi.

Niewiele z tamtej służby teraz pamiętam. No może oprócz lęku i modlenia się, żeby nikt nie otworzył drzwi...co zresztą towarzyszyło mi przez bardzo długi czas. Zastanawiałam się później, czy tak to właśnie jest, czy to ze mną jest coś nie tak. Widziałam te rozradowane twarze, zadowolenie i zapał na zbiórkach... niby sama też się trochę cieszyłam – po tak krótkim czasie byłam nieochrzczonym głosicielem...a to zaszczyt....jednak coś mi nie pasowało. Zagłuszyłam jednak wtedy swoje uczucia całkowicie. Przestałam słuchać siebie.

Mój tata wściekał się coraz bardziej, był podburzany przez swoją rodzinę. Często nas wyzywał, zdarzyło się, że chciał uderzyć moja mamę. Kiedyś wypił alkohol i zrobił potworną awanturę, próbował wyłamać drzwi, wpadł we wściekłość. Znowu się bałam.

Pamiętam, jak krótko przed moim chrztem zapytałam go, czy wolałby żebym została prostytutką niż świadkiem jehowy. Ojciec wykrzyczał: 'możesz być kim tylko zechcesz byle nie świadkiem jehowy'. Bardzo mnie to zabolało... kompletnie wtedy nie rozumiałam, co musiało się z nim dziać. Jak bardzo był samotny. Próbował nas ratować na swój sposób. Teraz wiem, że walczył tak jak umiał... Ta jego walka jednak tylko utwierdziła mnie w przekonaniu, że moja decyzja jest słuszna. Byłam już głucha i ślepa.

To, co ja przeszłam to naprawdę niewiele w porównaniu z tym, co działo się w domach innych sióstr, które znałam... :(  Pocieszałyśmy się razem w służbie. Wiele z nich było bitych i wyrzucanych na ulicę (nierzadko z dziećmi) przez swoich mężów, którzy przeciwstawiali się 'prawdzie'. Pewnie dla części z nich, uzależnionych od alkoholu to był tylko kolejny dobry powód do tego, aby zrzucić na kogoś odpowiedzialność za swoje picie.

Mój ojciec jednak nie pił. Przynajmniej nie tak często jak na tamte czasy 'przystało' :)

W wielu polskich domach na stołach królował alkohol, zwłaszcza w małych miejscowościach, gdzie już pojawiło się bezrobocie.

Dla 'prawdy' robiłam wszystko. Odcięłam się od przyjaciół, chodziłam w prace pańską, czytałam literaturę i biblię, wszystkie roczniki(te mi się akurat bardzo podobały;) nawet przez moment przeszło mi przez głowę, że mogłabym (o zgrozo!)wyjechać w teren. Codziennie czytałam tekst dzienny - całą tę 'duchową strawę', wszystko, co dostarczało WTS. No i dwa razy w tygodniu jeździłam na zebrania około 30km dalej ponieważ w mojej miejscowości nie było sali królestwa.

Moje studium do czasu chrztu trwało zaledwie pół roku. Zostałam ochrzczona w wannie ukrytej pod podłogą na małej sali królestwa. Pamiętam, że po chrzcie poczułam się taka wolna. Poleciały mi łzy. Nie zdawałam sobie zupełnie sprawy z tego, że tak naprawdę dopiero wtedy wpadłam w niewolę. Teraz też czasem płaczę, jednak już z innego powodu.

Moja mama i siostra nadal studiowały a ojciec nadal się sprzeciwiał.

Zdałam w międzyczasie maturę i zastanawiałam się, co dalej. Po chrzcie, pomimo moich obaw i niechęci podjęłam jednak pomocniczą służbę pionierską. Myślałam, że im więcej będę głosić, tym bardziej to pokocham...Byłam ciągle motywowana przez siostrę pionierkę, która ze mną studiowała. Siostry i bracia zachęcali mnie do tego, abym dążyła do stałej służby pionierskiej.

Z kolei tata chciał, abym podjęła pracę (a było już wówczas bardzo duże bezrobocie i o pracę nie było łatwo). Na studia moi rodzice niestety nie mieli pieniędzy. Moja mama cały czas była 'zainteresowaną' i nie ingerowała w moje decyzje życiowe. Za to ingerowali bracia. Pamiętam, jak otrzymałam propozycję całkiem dobrej pracy w mieście oddalonym dość sporo od miejscowości, w której mieszkałam. Wszyscy bracia zniechęcali mnie do podjęcia tej posady - ponieważ spóźniałabym się na zebrania i nie mogłabym być pionierką.

Zachęcali mnie natomiast abym postawiła sprawy królestwa na pierwszym miejscu a jehowa się o mnie zatroszczy. Posłuchałam, więc ich i zostałam pionierką... oczywiście decyzja była moja. Byłam jednak zniewolona.

Nie miałam żadnych pieniędzy. Rodzice dawali mi dach nad głową i jedzenie, które ojciec coraz częściej zaczynał mi wypominać, gdy patrzył 'jak chodzę po chałupach' a nie zarabiam na swoje utrzymanie.

To był bardzo trudny czas... Ubrania przerabiałam sobie sama, pomagała mi trochę ciocia, kuzynka...czasem jakaś siostra zlitowała się nade mną i dała jakieś pieniądze. Czasem udało mi się załapać jakieś dorywcze zajęcie. Zawsze mogłam też liczyć na ciepły posiłek u różnych braci. Pamiętam, jak cieszyłam się, że znalazłam drobną monetę (chyba równowartość dzisiejszych dwóch złotych) i mogłam kupić bilet na autobus, żeby wrócić do domu ze służby. Normalnie to wracałam jakieś osiem kilometrów pieszo. Wtedy uważałam, że bóg mi pobłogosławił za moje wysiłki.

Bracia ze zboru byli prości i jako ludzie naprawdę dobrzy. Widziałam ogromne poświęcenie wielu z nich. Każdy pewnie miał jakieś swoje osobiste problemy, o których wtedy nie miałam zielonego


Offline Ariana

Odp: Nie wyssałam prawdy z mlekiem matki
« Odpowiedź #2 dnia: 11 Lipiec, 2016, 16:29 »


 pojęcia, ponieważ mało kto się ze mną tym wówczas dzielił. Byłam przecież dopiero na początku 'drogi'. Nikt mi też wówczas nie powiedział, jak trudno jest komuś, kto zadaje pytania, nie mówiąc już o odmiennym zdaniu, lub, gdy ktoś chce z własnej woli chce odejść. Kwestia wykluczenia za niemoralność była dla mnie oczywista. Uważałam, jak wszyscy śj, że wykluczenie jest czymś naprawdę dobrym (nie mając zielonego pojęcia o powodach tych wykluczeń). Nikt mi też nie mówił, że organizacja będzie wymagała ode mnie całkowitego posłuszeństwa. A może nawet gdyby mi ktoś to wtedy powiedział, to i tak pewnie bym się dalej angażowała, bo 'Żaba' już była 'miękka'. To prawda - zdecydowanie łatwiej jest powiedzieć nie na początku, niż na końcu.

Bracia zdecydowali o remoncie i przystosowaniu części starego domu należącego do braci dla potrzeb zboru. Bardzo zaangażowałam się w pomoc przy remoncie. Poświęcałam swój czas i siły chodząc pieszo do przyszłej sali królestwa. Cieszyłam się bardzo, ponieważ nie musiałam odtąd wydawać i tak już skromnych pieniędzy na bilety. Mogłam chodzić pieszo. To było tylko pięć kilometrów w jedną stronę. Czasem podwozili nas bracia. Moja mama jeździła czasem autobusem, nieraz chodziła z nami pieszo, dość często zabierali ją bracia, którzy dojeżdżali autem.Jedna z sióstr z innego zboru dała nam używane rowery. Najgorzej było jesienią czy zimą, gdy wracałyśmy późno do domu.

Czasem jak miałam pieniądze i wracałam autobusem patrzyłam w szybę na padający deszcz i ciekły mi łzy.

Moja siostra wówczas pracowała, jednak po jakimś czasie ze względu na zwolnienia grupowe straciła pracę.
Ja pełniłam służbę pionierską i dorabiałam jak mogłam.
Nasza sytuacja finansowa byłą jednak coraz trudniejsza

Przestajesz być sobą, a wszyscy w zborze podskakują z radości: "Jak wspaniale - zapierasz się samej siebie, przywdziewasz nową osobowość" itp. dyrdymały.

A ty tracisz samą siebie, ignorujesz lampki ostrzegawcze zapalające się gdzieś w głowie.

Jakie to smutne.Strasznie smutne.

Niestety zagłuszyłam samą siebie. 'Ja' byłam tam schowana w środku. Co prawda dużo z tego, co było na zewnątrz było też w środku. Byłam dobra dla innych, pomagałam, jak tylko mogłam. Jednak nie wszystko było na zewnątrz. Stłumiona została moja niezależność. W dużej mierze moje pasje, które miałam i do których na szczęście mogłam wrócić. Inni, którzy byli wychowywani w 'prawdzie' tego szczęścia nie mieli. JA stałam się smutna. coraz mniej było we mnie radości, takiej prawdziwej ludzkiej radości.

Był taki moment, jeszcze przed chrztem, gdzie miałam już dość cierpienia i kłótni w domu, siedziałam sama nad stawem ze strażnicą w łapce i patrzyłam w wodę. Płakałam. Obok przechodzili jacyś ludzie i usłyszałam tylko - 'jehowitka'. Po raz kolejny odczułam na sobie niechęć ludzi, pomyślałam o prześladowaniach prawdziwych chrześcijan. I ...umocniłam się w 'prawdzie'. Pamiętam jak gorąco modliłam się na samym początku, wtedy gdy jeszcze tylko czytałam literaturę WTS, aby Bóg pokazał mi drogę...i jeżeli chce, abym została śj to niech tak będzie.


Mniej więcej w połowie szkoły do mojej klasy dołączyła nowa koleżanka. Okazało się, że jest śj. Jeszcze wtedy nie miałam kontaktu z organizacją, przyglądałam się zatem jej. Doszłam do wniosku, że jest całkiem normalna :) (nie wiedziałam wtedy, że żyła trochę na pograniczu 'prawdy'). Nigdy nie namawiała mnie do rozmów o religii, była wesoła, miała poczucie humoru. Pamiętam, nawet raz (ja już interesowałam się religią śj) byłam u niej w domu -przygotowywałyśmy razem jakiś referat. Nie przyznałam się jej, że sama rozpoczęłam studium tylko obserwowałam. Była córką starszego. Zobaczyłam półki pełne tomów skompletowanej literatury chyba od samych początków organizacji w Polsce (jej rodzina była w organizacji od kilku pokoleń). Trochę jej zazdrościłam...Moim zdaniem 'Ona' miała szczęście - znała prawdę od urodzenia.

Minęło trochę czasu i powiedziałam jej, że studiuję i będę chciała się ochrzcić. Stałam się dla niej 'dobrym towarzystwem' jednak jak się potem okazało -zdaniem siostry pionierki z mojego zboru - 'Ona' nie była dobrym towarzystwem dla mnie. Siostra studiująca ze mną próbowała mnie bardzo zniechęcać do spotkań z moją koleżanką ze szkoły (znacie pytania: 'czy ona lgnie do jehowy'? itd.)


Pomimo to utrzymywałyśmy kontakt. Lubiłam ją. Nie pochwalałam niektórych jej zachowań (byłam przecież świeżo ukształtowana w 'prawdzie') jednak była najbliższą mi wtedy osobą, koleżanką w moim wieku a potem siostrą (z innego zboru). W moim zborze były kobiety albo sporo starsze albo małe jeszcze dzieci. O kontaktach towarzyskich z młodymi braćmi w moim wieku (a zborze był tak naprawdę tylko jeden) nie było nawet mowy.

To, co później działo się z nią wywarło duży wpływ na to, co zaczęło dziać się ze mną.

Pamiętam też pierwszy mój punkt w TSSK (chyba właśnie podczas obsługi...). Byłam bardzo zdolna, zatem bracia mi gratulowali tak dobrego wystąpienia (teraz sobie myślę, że pewnie gratulowaliby mi, nawet gdyby poszło mi fatalnie;). W każdym razie z czasem pomagałam innym siostrom w przygotowywaniu ich punktów. Zdarzało też często, że je za nie pisałam. Moje 'ego' tu się trochę podbudowało ;) - doceniano mnie w zborze

Bardzo bałam się wielkiego ucisku. Wcale nie armagedonu - bo on był dla mnie wyzwoleniem. Było mi już chyba obojętne, czy ktoś zginie - chciałam końca swojego cierpienia. Tęskniłam za wyzwoleniem. Z siostrą pionierką często wyobrażałyśmy sobie, jak to będzie cudownie w raju. Czułam wtedy dużą ulgę.


Czasem myślałam, co może mnie jeszcze czekać w wielkim ucisku, skoro to, co teraz przeżywam było już dla mnie nie do zniesienia. Miałam koszmarne sny, pojawiły się lęki. Patrzyłam na to, jak trudzą się inne siostry, jak ciężko ciągle jest komuś z braci, kto traci pracę, środki do życia a ma dzieci na utrzymaniu. Bracia w moim małym zborze byli naprawdę kochani. Sporo osób wtedy cierpiało, chyba każdy miał już dość. Z nadzieją wypatrywaliśmy wszyscy nowego światła-bo może to będzie już... Pamiętam jak wielu braci mówiło: moja 'Sara' to do szkoły nawet nie pójdzie... :(

Ja jednak do szkoły poszłam. Sytuacja była tak trudna, że podjęłam decyzję o dalszej edukacji po to, aby móc pójść do pracy i zarobić na swoje utrzymanie. Dostałam się do dwuletniej zaocznej szkoły policealnej (bezpłatnej). Na bilety dawała mi mama, nocowałam u babci (,która w wieku ponad siedemdziesięciu lat [razem z dziadkiem] też została śj).

Nie był to mój wymarzony kierunek, który chciałam kiedyś studiować... Zdawałam jednak egzaminy bez problemu, podjęłam dodatkowo pracę na część etatu w sklepie i pionierowałam pomocniczo.

Nie było mnie jednak na wszystkich zebraniach, co niektórzy bracia zaczęli komentować. Wyglądało na to, że nie stawiam 'spraw królestwa' na pierwszym miejscu. A ja walczyłam o swój byt.


Offline Ariana

Odp: Nie wyssałam prawdy z mlekiem matki
« Odpowiedź #3 dnia: 11 Lipiec, 2016, 16:29 »

Żeby nie było jednak tak lekko pojawiły się problemy ze zdrowiem.

Niemalże od samego początku w służbie miałam swój osobisty 'cierń w ciele' (a właściwie jak się później okazało to miałam go od urodzenia). Podczas służby polowej nie tylko czułam niechęć i lęk, ale także fizyczny dyskomfort, który objawiał się tym, że robiło mi się ciemno przed oczami, nogi zaczynały niemiłosiernie kłuć i po dłuższym czasie stania przed drzwiami osuwałam się na podłogę (dzięki temu czasem ktoś litował się i zapraszał nas do środka...). Dochodziło do zasłabnięcia, czasem jak już było za późno to do omdlenia.

Nauczyłam się z tym żyć i nadal głosiłam znosząc swój 'cierń'. Starałam się nie przebywać w dusznych pomieszczeniach, za długo stać w jednym miejscu, stawałm z nogi na nogę, starałam się poruszyć lub kucałam. I nawet nie chodziło o to, że mogłabym się uderzyć upadając (co zdarzyło się nie raz). Problem był w tym, że jak już dochodziło do całkowitej utraty przytomności to mogłam już jej nie odzyskać...

W zasadzie to ta dziwna przypadłość pozwoliła mi później na zwolnienie nieco tempa w głoszeniu.

Dopiero kilka lat później, jak trafiłam do szpitala okazało się, że mój układ krążenia działa wadliwie. Myślałam wówczas, że po raz kolejny moja wiara zostanie poddana próbie.

Lekarze robili na mnie eksperymenty, zastanawiali się nad wszczepieniem rozrusznika (w głowie było: 'żadnej krwi'!)jednak okazało się, że to i tak by nic nie dało, ponieważ moje ciśnienie spadało tak szybko, że serce zwyczajnie nie było w stanie nadążyć a ja już leżałam na podłodze.

Zatem zostałam 'uratowana' przed kolejną próbą - odmowy krwi. Moje problemy 'sercowe' mogę powiedzieć, że niemalże ustały odkąd przestałam głosić.
Pod koniec lat dziewięćdziesiątych (mieszkałam wtedy od jakiegoś czasu z dziadkami w pobliskim mieście, gdzie się uczyłam) zmarła moja ukochana babcia (śj). Zachorowała nagle. Odwiedzałam ją codziennie w szpitalu. Przychodziła cała rodzina. Często zostawałam na noc - spałam na krześle obok łóżka, czasem na korytarzu szpitalnym na ławce.

Kiedy była przytomna mówiłam jej o raju, czytałam najnowsze wydania czasopism, śpiewałam ulubione pieśni. Niestety zmarła. Była mi wtedy bliższa niż moja mama.

Dla mnie i mojej rodziny był to był ogromny cios. Było mi strasznie ciężko, trzymała mnie przy życiu nadzieja na jej zmartwychwstanie. To była jedyna szansa na to, że będę mogła kiedyś jeszcze spotkać się z moją ukochaną babcią. Bracia i siostry często mówili mi o tej nadziei, że żadna inna religia mi tego nie da. Moja wiara się znowu umocniła (niestety...).

Ze względu na duże bezrobocie moi rodzice i ja wraz z moją siostrą zdecydowaliśmy się na przeprowadzkę do większego miasta. Z pięknego mieszkania wylądowaliśmy w starej brzydkiej kamienicy.

Moja siostra była już po chrzcie (jak większa część mojej rodziny), moja mama chyba nadal była jeszcze nieochrzczonym głosicielem. Pamiętam, jak mówiła mi o swoich wątpliwościach...Bracia często namawiali ją, żeby przyjęła chrzest. mówili: przecież i tak właściwie wszyscy uważają Cię za śj, głosisz... znosisz sprzeciw...więc nic nie stoi na przeszkodzie. Ja niestety mówiłam tak samo :(
Po przeprowadzce trafiłam do zboru, w  którym znałam kilka osób (czasem bywałam tam z babcią na zebraniach). I tutaj właściwie zaczęła się moja historia ponownego poznawania prawdy o organizacji od środka.

W końcu znalazłam dobrą pracę na pełen etat i wycofałam się z pomocniczej służby. W domu trochę się uspokoiło. Dalej jednak byłam sercem zaangażowana i umawiałam się z różnymi osobami do służby.

Mniej więcej w tym samym czasie moja zaprzyjaźniona siostra z dawnej szkoły powiedziała mi, że idzie na studia. Bardzo mnie to zdziwiło - była przecież córką starszego. Kontaktowałyśmy się jeszcze przez jakiś czas. Potem tylko dotarła do mnie wiadomość, iż została wykluczona za niemoralność. Jej ojciec został pozbawiony przywileju starszego. Sama zaślepiona naukami WTS nie podejmowałam nawet próby kontaktu. Przez kilka lat nie miałam o niej żadnych wieści.

Wrócę jednak do tego, co działo się w zborze. Nigdy nie miałam kłopotów z nawiązywaniem kontaktów, więc tu w nowym zborze chętnie inni ze mną rozmawiali. Nawiązały się relacje, nowe przyjaźnie, rodziło się zaufanie. I tak minęło kolejnych kilka lat.

Coraz więcej sióstr (głównie tych urodzonych w 'prawdzie') zaczęło zwierzać mi się ze swoich problemów i trudności między braćmi i mnóstwa problemów psychicznych z samymi sobą (byłam już dojrzałą kobietą) Zaczęłam się zastanawiać nad tym, co tak naprawdę się dzieje.

Patrzyłam też jak wiele osób w zborze (nawet bracia starsi) zaczynają podejmować dalszą edukację. Coraz więcej braci angażowało się ze sobą w różne przedsięwzięcia finansowe - coraz częściej pojawiały się między nimi oszustwa. Starsi, którzy mówili, że koniec jest tak bliski budowali nowe domy, zakładali firmy. Zaczęłam się zastanawiać po co? To może wyzwolenie wcale nie jest tak bliskie? Pojawiły się wątpliwości.


Kiedy sama w końcu, pomimo krytyki podjęłam decyzję, by pójść na studia - usłyszałam od brata starszego, że to niepotrzebne, że mam się bardziej zaangażować w sprawy królestwa (później jego córka sama poszła na studia a ja usłyszałam, że większość braci jest stworzona do prostych prac a ona do innej). Kierunek studiów, który ja wybrałam był w ogóle nie do przyjęcia dla braci - ich zdaniem odciągnie mnie od jehowy. Nasłuchałam się naprawdę sporo. Usłyszałam w najbliższym czasie stosowny, jakże piękny wykład, jak to bracia są szczęśliwi i nie potrzebują pomocy specjalistów.

A ja już wiedziałam z doświadczenia coś zupełnie innego.


Postanowiłam, że im pokażę, że studia nie odciągną mnie od boga. Jednak uciekłam, lecz to wcale nie w powodu studiów, a z powodu tego, że przejrzałam i po raz pierwszy dostrzegłam, co się dzieje tak naprawdę w zborze.

Klapki zaczęły opadać. W miarę upływu czasu i zdobywania doświadczenia zawodowego opadały coraz szybciej, ponieważ coraz więcej braci zaczęło do mnie przychodzić po pomoc. Sporo nasłuchałam się od sióstr o przemocy psychicznej fizycznej, emocjonalnej, również finansowej wobec własnych rodzin. Usłyszałam o flirtach, zdradach, katowaniu własnych dzieci, pijaństwie, itp. Jedną siostrę uratowałam przed samobójstwem.

Siostry wiedziały, że mogą mi zaufać, a ja robiłam wszystko, żeby im pomóc. Pokazałam, że można wezwać policję, skorzystać z pomocy psychiatry. Wiedziały, że nikomu nie doniosę. Czuły się bezpieczne. A ja coraz bardziej widziałam obłudę i patrzyłam na 'owoce' organizacji, której tak bardzo zaufałam. Często słyszałam od mojej kuzynki, że bracia są niedoskonali..że służymy bogu a nie ludziom. Tylko, że ona nie wiedziała, tego, co już wiedziałam ja. A ja nie mogłam jej o tym powiedzieć :( Mnóstwo braci cierpiało wówczas na poważne zaburzenia psychiczne a nie korzystało  z pomocy specjalistów ze względu na stanowisko WTS w tej sprawie.

Wciąż byłam w zborze, jednak coraz więcej braci odsuwało się ode mnie. Już nie byłam jednak zapraszana na spotkania, spływy kajakowe itp. Nie byłam zbyt mile widziana w gronie aktywnych, gorliwych braci. Zauważyłam że zapraszano mnie tylko na wspólne przygotowywanie się do strażnicy lub do służby.

Ponieważ przeprowadziliśmy się do innej dzielnicy po raz kolejny zmieniłam zbór. I po raz kolejny miałam okazję przyjrzeć się braciom i siostrom. Patrzyłam już jednak z innej perspektywy.


Tutaj zwyczaje były też nieco inne. Duża sztywność i totalna nadkontrola. Bracia w większości (przynajmniej w mojej grupie studium książki) decydowali na zbiórkach z kim mamy wyruszyć do służby. Kiedy się temu sprzeciwiłam (nie miałam ochoty na głoszenie z kimś, kto np. wkładał nogę w drzwi podczas głoszenia, zmuszał mnie do mówienia wstępów, czy naciskał, żeby głosić przez kolejną godzInę, albo np. ślinił się na mój widok) została mi przyczepiona łatka buntowniczej siostry. Byłam często przymuszana do tłumaczenia się za niewystarczający owoc, nie głoszenie w soboty czy niechęć do głoszenia po zebraniu, nie zgłaszanie się na zebraniach na sali (nie miałam już na to ochoty) itp.

Coraz bardziej odsuwałam się od organizacji i coraz częściej zastanawiałam się, co ja tutaj robię.
Wrócę do losów mojej szkolnej koleżanki śj. To Ona skontaktowała się ze mną pierwsza (wróciła do zboru). Wówczas miałam szansę usłyszeć, co się w jej życiu działo. Będąc na studiach poznała mężczyznę 'ze świata'. Spotykała się z nim, zaszła w ciążę. Niestety ten mężczyzna nie chciał dziecka i robił wszystko, co mógł, aby je straciła.... z tego, co pamiętam, to mówiła, że ją pchnął i upadła na brzuch. Nie straciła wtedy jednak dziecka. Zmarło podczas porodu :(

Nie było wokół niej wtedy nikogo..ani rodziców...ani rodziny....ani mnie :(

Nikogo, kto mógłby ją wesprzeć. Opowiadała mi o tym, jak leżała na sali z kobietami rodzącymi, które potem dostawały dzieci. A ona nie dostała, bo dziecko już nie żyło. 'Ona' cierpiała i cały personel wyzywał ją od jehowych, bo pomimo tego, że była wykluczona nie chciała przyjąć krwi.

I mnie przy niej nie było...byłam tak zaślepiona religią, że nawet nie przyszło mi do głowy, że może potrzebować wsparcia i pomocy
Cofnę się jeszcze do czasu, gdy byłam bardzo gorliwa. Tak, jak wcześniej pisałam moja mama przez wiele lat była nieochrzczonym głosicielem. Miała wątpliwości. Zastanawiała się, czy to prawda...bardziej obiektywnie patrzyła na braci..zastanawiała się nad postępowaniem....

Czasem rozmawiałyśmy a ja chciałam ją przekonać, że decyzja o przyjęciu symbolu jest jedną z najlepszych w życiu. Moja mama bała się braci i tych pytań do chrztu. Mówiłam Jej: Przecież i tak już odpowiadasz przed jehową, bo prawdę znasz. Jak się ochrzcisz będziesz mogła żyć w raju... Wielokrotnie bracia (i ja niestety też) naciskałam na moją mamę. No bo jak to tak może być: co jehowa, co bracia pomyślą, że moja mama już tyle lat nie bierze chrztu? Wstydziłam się. Wyglądało na to, że moja mama nie jest przykładnym wzorem dla innych....

Często mówiła o tym, że czuje się przymuszana....a ja nie chciałam nawet tego usłyszeć...słuchałam..ale nie słyszałam, co tak naprawdę do mnie moja mama mówi.


I niestety moja mama przyjęła chrzest. Nie wiem, czy dla świętego spokoju, czy rzeczywiście wtedy uwierzyła, czy tylko zagłuszyła swoje wątpliwości. Czy zrobiła to dla mnie... :(

Dzieci były dla niej zawsze najważniejsze....

Nigdy o tym nie rozmawiałyśmy. Ja byłam szczęśliwa, że mama jest po tylu latach ochrzczona a moja mama była chyba szczęśliwa, że w końcu wszyscy przestali ja naciskać.

Potem pojawiła się jednak kolejna bariera. No bo jak to świadek bez terenu? (tu moja mama się nie ugięła - chodziła z innymi na ich tereny) Jak to tak, świadek nie bierze udziału w TSSK? (W końcu moja mama chyba zdecydowała się jako osoba towarzysząca). Jak to tak-świadek nie chodzi na zbiórki? itd..

Niestety moja mama zaczęła się z czasem bardziej zbliżać do organizacji, do braci...(do dziś jedyne, czym się zachwyca to kongresami) a ja oddalać...a moja siostra zawsze miała nieco opozycyjna postawę i zaczęła tez stopniowo się oddalać (jest od wielu lat nieczynna).

Na dzień dzisiejszy moja mama nadal jest śj. Mamy jednak częsty kontakt (na szczęście nie jest z tych ortodoksyjnych). Mam jednak żal do siebie..kiedyś często czułam złość. A teraz swoją postawą pokazuję jej, że poza organizacją można żyć i być szczęśliwym. Zaczęłam mojej mamie mówić o tym, że kiedy straszy samą siebie wielkim uciskiem (czasem mówi:' a jak trzeba będzie uciekać'?) to wcale lepiej się nie czuje...i wzmacnia tylko to, na czym się koncentruje: czyli swój lęk.


Moja mama stoi po mojej stronie. Boi się jednak braku kontaktu z resztą rodziny, która mieszka w pobliżu, z którą jest bardzo zżyta (tak, jak ja kiedyś byłam). Widzę, gdy jest akurat u mnie a dzwoni do niej jakiś brat ze zboru (pyta o owoc, czy chce ją zabrać na zebranie) jak bardzo się napina....Wciąż czuje się przymuszana...Mówi wtedy tylko: jestem u córki, lub nie ma mnie w domu.


Czekam tylko, aż mój tata przejdzie na emeryturę i zrobię wszystko, aby przeprowadzili się do miasta, w którym ja mieszkam obecnie. Mam nadzieję, że wtedy mamie będzie łatwiej odejść...wiem, ze gdyby tu się przeprowadziła, sama nie nawiązałaby już kontaktu ze zborem.

Czasem mówi o tym, że chciałaby tu mieszkać, jednak ze względu na tatę i jego pracę teraz nie jest to możliwe. Ja będę o nią walczyć. Już teraz dużo jej pokazuję...nic nie neguję...nie przymuszam...bardzo delikatnie pokazuję, co się tak naprawdę dzieje. Widzi, że ja dopiero teraz jestem szczęśliwa, że odżyłam po odejściu od WTS, że jestem radosna - że wiele się zmieniło

Coraz bardziej oddalałam się emocjonalnie od organizacji. Sporadycznie odczuwałam złość. Dominował lęk. Podejrzewam, że ta złość siedziała tam sobie pod spodem....i czaiła się w kąciku.


Coraz bardziej miałam już dość. Na zebraniach widziałam uśmiechnięte twarze, wiedziałam jednak, co część z tych osób przeżywa naprawdę. Obłuda.... :(

Nie potrafiłam przestać chodzić tak zupełnie na zebrania....za bardzo czułam presję ze strony braci. Bałam się. Bałam się nagabywania mojej mamy, telefonów, sms-ów, przypadkowych spotkań na ulicy z pytaniem: czemu Cię nie było? i chodziłam dalej. Jak cyborg.


Nigdy nie zastanawiałam się nad podstawowymi naukami WTS, nie sprawdzałam pilnie, co naprawdę mówi Biblia (darzę wielkim szacunkiem osoby, które to zrobiły). Kwestie dogmatyczne nie zajmowały mnie zupełnie. Patrzyłam tylko na ludzi. Ludzie interesowali mnie wtedy najbardziej.


W ośrodku, w którym wówczas pracowałam (to były początki mojej pracy) na półce stało mnóstwo książek - o sektach również. Bałam się wziąć tę książkę do ręki. Minęło chyba pół roku, jak wzięłam ją w ogóle na chwilę tylko do ręki, potem szybko odłożyłam. Po długim czasie wzięłam ją znowu. Otworzyłam na rozdziale dot. śj i nie mogłam przeczytać ani słowa. Bałam się. Cholernie (przepraszam, jednak nie widzę bardziej adekwatnego słowa) się bałam.

Strażnica jak widać pilnie nade mną czuwała. W pracy nikt nie wiedział kim jestem. Pamiętam nawet dyskusje jednej z koleżanek na temat śj. Nie wtrącałam się, słuchałam. Kompletnie nie rozumiałam jeszcze wtedy jej niezgody na proces wykluczania, w głębi serca uważałam, że to, jak najbardziej słuszne i sprawiedliwe. Czułam niechęć do słuchania a jednak siedziałam w bezruchu. Po jednej z takich (milczących z mojej strony) rozmów byłam w stanie sięgnąć po zakazaną książkę z półki (nie pytajcie, ile czasu minęło od momentu jej zauważenia) i przeczytałam jeden akapit.


Odłożyłam ją znowu i już do końca pracy w tym miejscu nie byłam w stanie jej tknąć, pomimo tego, co słyszałam od braci trafiających do ośrodka.


Taką ogromną siłę miała w mojej głowie strażnica

Zadziwiające dla mnie teraz jest to,  że mając wiedzę i widząc, co się dzieje, nie byłam w stanie się wycofać... :(

Teraz mam świadomość tego, jak silne są to mechanizmy, jak bardzo mój mózg został 'wyprany'. Kompletnie tego nie dostrzegałam

Czułam się coraz bardziej wyobcowana w zborze. Nie zgłaszałam się, chciałam, żeby zebranie jak najszybciej się skończyło. Coraz bardziej ciążyło mi głoszenie. Zaczęłam unikać służby jak tylko mogłam. Doszło do tego, że wpisywałam coś ,na odczep się' w sprawozdaniu. Zapraszali mnie jednak jeszcze na wspólne przygotowywanie się do studium strażnicy (ale potem i to się skończyło). Czułam się kontrolowana i pilnie obserwowana (nie miałam jednak urojeń ;).

Bracia zaczepiali coraz częściej moją mamę pytając, co się ze mną dzieje, że opuszczam zebrania itp. Jednak żaden z nich nie zebrał się w sobie, aby złożyć mi 'pasterską' wizytę'. Miałam takie poczucie, że chyba trochę się mnie obawiają. Kontaktowali się ze mną przez moją mamę. Może szukali na mnie 'haka'...nie wiem jednak tego do dziś.

Na zborowym studium książki próbowali na siłę umawiać się ze mną do służby. Mówiłam, że idę do pracy, jestem zajęta albo już z kimś umówiona (jak pytali z kim, to mówiłam zgodnie z prawdą, że z moją siostrą, że idziemy razem - no i faktycznie szłyśmy...ale na spacer albo po zakupy :)

Byłam pod presją. W głowie pojawiały się myśli, jak się wyrwać z tego towarzystwa strażnicowego...chciałam uciec jak najdalej, gdzie nikt nie będzie mnie znał.

Jak tylko nadarzyła się taka okazja, powiedziałam mojej mamie ze się wyprowadzam domu rodzinnego do Dużego Miasta (a byłam już dorosłą kobietą). Moja mama przyjęła to ze zrozumieniem - taka kolej rzeczy.

Sęk w tym, że wynajęłam mieszkanie z koleżanką jeszcze z czasów studiów, która była 'nieochrzczoną katoliczką'- tak siebie nazywała :) Nie urodziła się w rodzinie katolickiej, nie była ochrzczona, ale fanatycznie zakręcona na punkcie kościoła (chyba chciała się ochrzcić). Nie znałam jej za bardzo (miałyśmy sporadyczny kontakt na studiach)- w ciemno jednak zgodziłam się, było mi w zasadzie już wszystko jedno z kim i gdzie, byle tylko dalej od WTS. Moja koleżanka nie znała mojej świadkowskiej przeszłości.

Spakowałam się w ciągu jednego dnia, czekałam tylko z niecierpliwością na informację, kiedy dostaniemy klucze:)

Bracia w zborze i siostry starsze, jak się dowiedzieli że się wyprowadzam powiedzialie mojej mamie, ze ma mi zakazać wyprowadzki...
Ja miałam już coraz bardziej dość...Komentarzy typu: nosisz nie taką spódniczkę - uwidacznia Twoje pośladki...a zaraz potem: jak będziesz po trzydziestce to ci obwisną... (nota bene trzydziestka dawno już za mną a pośladki nadal takie same ;) nie zgłaszasz się, odsuwasz się od zboru, nie masz błogosławieństwa bożego (może masz w domu coś demonicznego? Wyrzuć te rzeźby, bo to anioły są - a to były pamiątkowe, rodzinne złote dwa postumenty kobiet). Znam takiego gorliwego  brata - przy nim byś na nowo była aktywna dla jehowy (stary kawaler, którego żadna siostra, o dziwo! nie chciała), tego chodzenia w kółeczko na kongresach: dzień dobry, dzień dobry, buzi, buzi - tylko trzymaj się z daleka od mojego męża.... (jakbym rzeczywiście chciała być blisko). Miałam dość poczucia wyższości zamężnych sióstr (zwłaszcza tych dwudziestolatek nieopierzonych), które dawały mi do zrozumienia, że ja to w ogóle życia nie znam..... Ojj sporo tego było... W każdym razie czara się przelała.

Byłam już dojrzałą kobietą, nie dziewczynką, czy nastolatką.... a tu ktoś włazi w moje życie z butami i chce decydować o tym, gdzie i z kim mam lub nie mam mieszkać. Wściekłam się. Moja mama miała mi STANOWCZO ZAKAZAĆ wyprowadzenia się z domu. Nasłuchała się sporo, jak to mogę całkowicie odejść od jehowy i organizacji, wchłonie mnie świat, stoczę się i wszystkie te inne 'klęski żywiołowe', jakie mogłyby mnie spotkać poza czystym i świętym WTS.

Moja mama odpowiedziała jednak, że jestem dorosła i wiem, co robię :) Siostra starsza zboru poszukała, więc innej możliwości. Nie poddawała się. Uruchomiła swoje zborowe kontakty i znalazła siostrę pionierkę, u której mogłabym w Dużym Mieście zamieszkać, skoro nie chcę już mieszkać z rodzicami (taka była moja oficjalna wersja) O zgrozo! To była ostatnia rzecz, o której marzyłam! Moja mama miała mnie do tego przekonać (niestety przez moment nawet próbowała).

Wywinęłam się z tego zgrabnie (coś w tylu: mam już podpisaną umowę) powiedziałam, że jak tylko się dowiem do jakiego zboru należy ten teren to dam im znać, żeby mogli przekazać moją kartę :D i zabrałam plecak, i jedną torbę, i wyprowadziłam się. Ufff poczułam ulgę. Nareszcie. I tyle mnie widzieli.

Poszło gładko. Tylko, że to nie był jeszcze koniec

Na początku rzeczywiście pojawiła się duża ulga. Nie trwało to jednak długo.

Musiałam teraz dojeżdżać do pracy do miejscowości, w której wcześniej mieszkałam i istniało spore ryzyko, że kogoś spotkam.  Co prawda przyjeżdżałam wcześnie rano i wracałam wieczorem, jednak zawsze ktoś mógł się na mojej drodze pojawić. Strasznie się tego bałam. Jak zauważyłam gdzieś na horyzoncie jakiegoś brata, czy siostrę to szybko przechodziłam na druga stronę, czy skręcałam w inną uliczkę. To ja udawałam, że ich nie widzę (czyli zupełnie na odwrót). Bałam się, że będą pytać, gdzie mieszkam, w jakim zborze teraz jestem itp. Chciałam za wszelką cenę uniknąć tego typu pytań. Nikomu ze zboru nie swojego podałam adresu. Nawet, gdy moja ciocia śj chciała mnie odwiedzić, robiłam wykręty. Wiedziałam, że powie braciom z mojego zboru, gdzie mieszkam.

Mieszkając w nowym miejscu poszłam w 'teren'. Musiałam zbadać okolicę, przyglądałam się ludziom (czy nie wyglądają czasem na świadków), czy czasem drzwi w drzwi (ramię przy ramieniu) nie mieszkają gorliwi głosiciele królestwa.


No i znalazłam. Jak już tylko wykryłam miejsce spotkań do zbiórek unikałam tej uliczki jak ognia w każdą sobotę przed południem.

Przeprowadzałam się później jeszcze kilka razy. Jednak za każdym razem sprawdzałam teren. Bałam się. Jak czasem któryś ze śj zaczepił mnie na ulicy czułam ogromne napięcie w ciele, pojawiał się strach i szybko nie odwracając się wcale, szłam dalej.

Pamiętam, jak w innej dzielnicy, w której  wynajmowałam później kolejne mieszkanie (wciąż mieszkałam z koleżanką wierzącą inaczej) było pewne małżeństwo. Coś mi nie pasowało. Byli tacy sztucznie uśmiechnięci. Skądś to znałam...

I gdy pewnego dnia ktoś zapukał do drzwi (otworzyła moja koleżanka) za drzwiami stali ci właśnie ludzie. Zapytali, czy to nasza własność (etui, które leżało na klatce schodowej). Koleżanka zawołała mnie a ja stanęłam jak wryta. Powiedziałam, że tak, podziękowałam i szybko zamknęłam drzwi, bo już zaczęli mówić, że są śj i uczciwie oddają zgubę...


Potem w każdą sobotę stałam przy oknie i patrzyłam z lękiem, jak schodzą się na zbiórkę a potem wychodzą do służby. Czekałam, aż się rozejdą i mogłam wtedy bezpiecznie wyjść z domu. Małżeństwo to miło i z uśmiechem na twarzy mówiło mi  jednak wciąż 'dzień dobry'. Nie mieli pojęcia, jaki jest mój aktualny 'status'.

Bracia z mojego dawnego zboru nie zostawili mnie jednak tak do końca w spokoju. Często dostawałam sms-y (nikt jakoś o dziwo nie dzwonił) typu: jehowa się o Ciebie troszczy, bracia tęsknią za Tobą (akurat) po kto się odwraca od jehowy zginie, nie spotkasz się z babcią, robisz przykrość matce itp. Te wiadomości były tak skonstruowane, ze wzbudzały we mnie często poczucie winy i lęk.

Moja ciocia gorliwy śj miesiąc w miesiąc pisała do mnie długi list i przekazywała przez moja mamę (może go nawet raportowała): jak to ciężko jest jehowie i braciom beze mnie, jak to wracam do świata i zginę, jak to bardzo mnie moja rodzina kocha i co ja im robię złego. Wiele razy płakałam czytając te listy. Potem przestałam je czytać. Moja mama z czasem przestała mi je dawać, bo wiedziała, że wyrzucam je do kosza.

Zresztą będąc w 'prawdzie' z czasem coraz częściej zaczęłam dostrzegać różnicę w tym, co podaje 'niewolnik' (teraz rzeczywiście uważam że z niewolnika nie ma pracownika)a co robią bracia. I mam tu na myśli relacje damsko-męskie. Bogobojne siostry to raczej powodzenia nie miały. Chyba, że były wyjątkowo urodziwe... Poza tym generalnie nie dziwię się, że atrakcyjność fizyczna miała dużo większe znaczenie dla braci i sióstr niż to, jaką ilość godzin miesięcznie zdają w sprawozdaniu.

Wracając natomiast do mojej sytuacji po ucieczce z WTS nie potrafiłam przez bardzo długi czas wchodzić w związki. Teraz mam wrażenie, że musiałam się faktycznie dziwnie zachowywać. Bałam się rozmowy o przeszłości, wzmianka o sylwestrze, urodzinach czy świętach była dla mnie


Offline Ariana

Odp: Nie wyssałam prawdy z mlekiem matki
« Odpowiedź #4 dnia: 11 Lipiec, 2016, 16:30 »
 bardzo krępujące. kompletnie nie wiedziałam jak mam się zachować.

Nie rzuciłam się w wir 'świata', nie stoczyłam się. Prowadziłam się dalej po 'świadkowsku' pomimo wyjścia w organizacji.

Moja wierząca inaczej współlokatorka czasem namawiała mnie na pójście z nią na mszę, czy jakieś rekolekcje (o zgrozo!). Ja jednak byłam bardzo daleka od wchodzenia w jakąkolwiek religię. I nadal jestem.

Miała przyjaciół ze wspólnoty i czasem ktoś do nas wpadał do domu. Jakiekolwiek próby rozmowy o religii natychmiast wzbudzały u mnie odruch wymiotny. czułam się jak sparaliżowana i zmuszana do wstąpienia w progi kolejnej sekty. Dosłownie wiałam do siebie do pokoju i zamykałam w swoim świecie.

Do dzisiaj tak mam, ze jak ktoś próbuje mnie przekonać do swojej religii to od razu czuję presję i mam ochotę uciec.

Nawet tutaj na tym forum, jak zobaczyłam u góry reklamę 'Jezus Cię kocha' to poczułam się nieswojo (brrrr).

Wchodząc na to forum też się obawiałam, i nadal trochę tak jest. Potrzebuję czasu by się bardziej oswoić. Nie wiem, kto jest po drugiej stronie i czy czasem nie będzie mnie przymuszać do powrotu do WTS albo wstąpienia w szeregi gorliwych współwyznawców innych religii.

Kiedyś zadzwoniła do mnie koleżanka z mojej pierwszej pracy(ona wiedziała wówczas kim jestem). Powiedziała, że taka miła pani, która jest śj z nią rozmawia i co ja sądzę o tym. Byłam już wówczas daleko od organizacji. Powiedziałam jej, ze każdy musi znaleźć swoją drogę...i, że ja znalazłam już inną dla siebie. Chociaż miałam ochotę wykrzyczeć wszystko, co we mnie siedziało. Wiedziałam, jednak, że gdybym to zrobiła - to bardziej by ją to wtedy skłoniło do wejścia w szeregi WTS. Długo wtedy rozmawiałyśmy. Nie została śj. Znalazła inną religię dla siebie. Chyba ja uratowałam. Przerwała studium
Jedna z sióstr, która do mnie trafiła niestety przerwała terapię. Najpier zapytała mnie, czy mieszkam sama (a wtedy nie mieszkałam jeszcze z moim M), dlaczego zostawiłam 'prawdę'. Wyjaśniłam jej tę kwestię bardzo delikatnie, żeby jej nie odstraszyć. Bracia zakazali jej jednak kontaktu ze mną :( Bo przecież najbardziej pomoże jej jehowa ('Naszym największym psychologiem jest jehowa'). A ona krzyczała na swoje dzieci, biła je. Nie radziła sobie. Miała depresję. Potrzebowała pomocy.

Inna (żona starszego), która nie radziła sobie ze swoim mężem od czasu jego wypadku, po jednej wizycie (na która umówiła ją córka) pomimo myśli i planów samobójczych nie pojawiła się na kolejnej wizycie. Córka zadzwoniła - mąż zabronił jej terapii.

Takich przypadków było niestety sporo... :(

Kilka lat temu moja mama powiedziała mi, że brat starszy (jak należałam do zboru to jeszcze sługa pomocniczy) poprosił ją, aby z kolei mnie poprosiła, żebym napisała pismo o odłączenie do Nadarzyna (bo jak nie, to mnie sami wykluczą). Przyjęłam to grzecznie do wiadomości. Chociaż do ust cisnęły się trochę inne słowa. A w środku się bałam: i co teraz? co dalej?

Zastanawiałam się jednak potem, jak to brat może zachęcać którąś ze swoich owiec, aby sama się odłączyła? Chyba 'paście' radzi jednak trochę inaczej....

W każdym razie żaden z braci w ciągu tych kilku lat nie pofatygował się, aby do mnie zadzwonić. Nie jest problemem znalezienie mojego numeru telefonu. Nie zmieniłam go od lat. Poza tym, nawet gdyby, to wystarczy, że któryś z pasterzy wpisałby moje nazwisko w google. Żaden jednak tego nie zrobił. A podobno dobry pasterz właśnie za tą jedną zagubioną owieczką idzie, aby ją przyprowadzić do stada... (nie żeby mi jakoś na tym szczególnie wtedy zależało :D ). Widzieli przecież co się dzieje, gdy spada mój 'owoc'...

W każdym razie jak dla mnie to religia wydała już swój owoc...

Cała rodzina, która jest śj poza mamą i nieczynną siostrą nie utrzymuje ze mną kontaktu.

Niedawno, gdy wychodziłam z moim M od jego mamy, przed furtką leżała strażnica. Wziął ja do ręki wyrzucił obok kosza. Ja podniosłam ją i wyobraźcie sobie, że (z szacunku dla literatury - jak już wiecie moja mama miała tak samo) położyłam ją na koszu mówiąc 'może ktoś będzie chciał przeczytać'... Mój M tak dziwnie na mnie spojrzał... I w tym momencie uświadomiłam sobie, co ja właściwie robię...Od tego, przecież się moja historia zaczęła. Wrzuciłam czasopismo natychmiast do śmietnika.

I to już na szczęście etap zamknięty. Dopiero wchodząc na to forum odżyły moje wspomnienia. Popłynęło dużo łez. I chociaż niektórzy mówią, że 'historia lubi się powtarzać' to ja jestem całkowicie pewna, że ta historia na szczęście się już nie powtórzy.
Mi się udało. I wiem, ż innym też może się udać. Trzeba to tylko dobrze sobie poukładać. Nie zawsze też potrzebna jest terapia.

U mnie pojawiła się już wdzięczność. Wdzięczność za to, że dzięki tym doświadczeniom jestem w miejscu, w którym teraz jestem. A jestem bardzo szczęśliwa. Gdyby to wszystko się nie wydarzyło....nie byłoby mnie tutaj.

Mam normalne, naprawdę fajne życie. Wiem jednak, że wiele innych osób odchodzących od WTS tak nie ma :(

Czasem trudno się pozbierać. Moje 'zbieranie' się też trochę trwało. Wchodziłam początkowo w jakieś dziwne relacje, przyciągałam nie tych mężczyzn, co trzeba (na mojej drodze pojawił się też ksiądz katolicki, który ukrywał swoją tożsamość...może kiedyś o tym, co nieco napiszę, bo to też ciekawa historia). Nie byłam wtedy jeszcze tak naprawdę sobą. Odkrywałam siebie i uczyłam się siebie na nowo. Wracałam powoli do swoich pasji, które na szczęście jeszcze były-większość z nich to te, które mnie pociągały jak byłam dzieckiem i nastolatką. Miałam na szczęście do czego wracać :)

Jeszcze w czasie, gdy byłam młodą dziewczyną (będąc jeszcze w organizacji) pojawił się kolejny problem ze zdrowiem, który później dał o sobie bardzo znać, jak już wychodziłam z WTS. Non stop chorowałam. Z jednej infekcji wchodziłam w drugą. Moja odporność była bliska zeru. Mój szpik kostny od wielu lat nie produkował prawidłowych krwinek i niektórych z nich było stanowczo za mało. Jak miałam dwadzieścia kilka lat lekarz mówił, że mogę tylko czekać i patrzeć, czy spadają dalej, a potem przeszczep. Na szczęście nic takiego się nie stało. Ale to był też trudny czas. Jak opuszczałam organizację to moje ciało odreagowywało. Choroba goniła chorobę.

Dużym wsparciem w tym czasie była jednak dla mnie moja mama, siostra no i znajomości ze studiów (na szczęście nie tych biblijnych) i dzięki temu mogłam powoli układać sobie na życie na nowo.

Część z historii opisanych na tym forum tez się na szczęście dobrze kończy:)

A nawet jeśli nie...to i tak i tak, każda osoba, która opuszcza WTS staje się naprawdę wolna
Nie bylo mnie na forum przez jakis czas. Zajelam sie swoim zyciem. A wts...to juz nie moje zycie. Wpadalam tu czasem anonimowo, zeby poczytac o zmianach... -zeby miec wiedze i dzielic sie nia z moja mama. I dzieki temu bylam szybsza niz sam wts;) Moja mama juz od kilku miesiecy nie byla na zebraniu..nie pojechala na zgromadzenie ( w tym roku również).
Na razie zastanawia sie jak sie uwolnic, zeby nie stracic rodziny.
Moze jak cala rodzina weszlismy w wts wiele lat temu..to teraz tez wszyscy z tego wydziemy-przynajmniej ci,ktorzy jeszcze żyja."






Offline Ariana

Odp: Nie wyssałam prawdy z mlekiem matki
« Odpowiedź #5 dnia: 11 Lipiec, 2016, 16:46 »
Całej 'papki kongresowej' nie byłam w stanie przełknąć. Nie po moich doświadczeniach.


KaiserSoze

  • Gość
Odp: Nie wyssałam prawdy z mlekiem matki
« Odpowiedź #6 dnia: 11 Lipiec, 2016, 18:06 »
Piękne napisane, ale przejmująco smutne 😔


Offline Giwon

Odp: Nie wyssałam prawdy z mlekiem matki
« Odpowiedź #7 dnia: 11 Lipiec, 2016, 21:39 »
W czasie lektury tej ciekawej historii naszła mnie refleksja, i to tak się powtarza w tych historiach "ex śj", że jak się wchodzi do zboru, poznaje "prawdę" to ten pierwszy zbór jest punktem odniesienia, oczywiście idealnym punktem odniesienia. I wypełnia ten nowo odkryty idealny świat i jest podstawą utopii, do której się wkracza. Często wątpliwości się pojawiają/pogłębiają przy okazji odwiedzaniu innych zborów. W moim przypadku tak było. Nagle się okazuje, że w zborze x dzieją się rzeczy nie do pomyślenia w zborze "rodzinnym", a w zborze y to już wgl masakra, jednocześnie członkowie zborów x i y uważają te swoje za wzorcowe bo w nich "dorastali" i nasz matczyny zbór wydaje się dziwny. Tak więc kończąc moją refleksję, cieszę się, że byłem w wielu zborach, co pomogło przejrzeć, i współczuję tym co siedzą w jednym zborze, być może tracą szansę na samodzielną ocenę sytuacji. No i podziękowania za tą budującą historię :)
Człowiek rodzi się po to, żeby przeżyć życie i to od niego zależy czy go nie przegapi.


Blizna

  • Gość
Odp: Nie wyssałam prawdy z mlekiem matki
« Odpowiedź #8 dnia: 11 Lipiec, 2016, 21:47 »
Bardzo piękna historia.


Offline Tazła

  • Mistrzyni Ciętej Riposty
  • Wiadomości: 3 356
  • Polubień: 12349
  • Nigdy nie marzyłam o sukcesie. Pracowałam na niego
Odp: Nie wyssałam prawdy z mlekiem matki
« Odpowiedź #9 dnia: 11 Lipiec, 2016, 21:58 »
 Witaj  Ariana :) Miło Cię znów widzieć,  :) czytając takie historie zawsze mam gęsią skórkę.....
Szukam osób wątpiących w słuszność organizacji z okolic Wyszkowa ( mazowieckie).


Offline Ariana

Odp: Nie wyssałam prawdy z mlekiem matki
« Odpowiedź #10 dnia: 13 Lipiec, 2016, 09:30 »
Piękne napisane, ale przejmująco smutne 😔

Ano...KaiserSoze....smutna ta moja historia.
Na szczęscie teraz jestem bardzo szczęśliwa. Bez WTS :D


Offline Ariana

Odp: Nie wyssałam prawdy z mlekiem matki
« Odpowiedź #11 dnia: 13 Lipiec, 2016, 09:32 »
W czasie lektury tej ciekawej historii naszła mnie refleksja, i to tak się powtarza w tych historiach "ex śj", że jak się wchodzi do zboru, poznaje "prawdę" to ten pierwszy zbór jest punktem odniesienia, oczywiście idealnym punktem odniesienia. I wypełnia ten nowo odkryty idealny świat i jest podstawą utopii, do której się wkracza. Często wątpliwości się pojawiają/pogłębiają przy okazji odwiedzaniu innych zborów. W moim przypadku tak było. Nagle się okazuje, że w zborze x dzieją się rzeczy nie do pomyślenia w zborze "rodzinnym", a w zborze y to już wgl masakra, jednocześnie członkowie zborów x i y uważają te swoje za wzorcowe bo w nich "dorastali" i nasz matczyny zbór wydaje się dziwny. Tak więc kończąc moją refleksję, cieszę się, że byłem w wielu zborach, co pomogło przejrzeć, i współczuję tym co siedzą w jednym zborze, być może tracą szansę na samodzielną ocenę sytuacji. No i podziękowania za tą budującą historię :)

Ten pierwszy zbór..to trochę tak jak 'u mamy w domu'...a potem to już różnie bywa, zależy gdzie kto trafi... podobnie jak w związkach w życiu dorosłym.


Offline Ariana

Odp: Nie wyssałam prawdy z mlekiem matki
« Odpowiedź #12 dnia: 13 Lipiec, 2016, 09:42 »
Witaj  Ariana :) Miło Cię znów widzieć,  :) czytając takie historie zawsze mam gęsią skórkę.....

Witaj Tazla :)
Jakoś Tazla mi bardziej pasowało niż Tazła...i nadal bardziej mi pasuje :)

Gęsiej skórki to dostałam jak obejrzałam propagandowe filmiki z kongresu...


Offline gedeon

Odp: Nie wyssałam prawdy z mlekiem matki
« Odpowiedź #13 dnia: 13 Lipiec, 2016, 17:08 »
   Ariana, dziękuje za Twoja opowieść, wiem że bardzo gorliwie pracujesz nad zjednoczeniem rodziny. Dziękuje że powróciłaś na forum.


Gorszyciel

  • Gość
Odp: Nie wyssałam prawdy z mlekiem matki
« Odpowiedź #14 dnia: 13 Lipiec, 2016, 20:35 »
Gęsiej skórki to dostałam jak obejrzałam propagandowe filmiki z kongresu...

Który Ci się najbardziej "podobał"?