Jednak opiszę swoją historię, chociaż nie lubię do tego ciągle wracać, chociaż pewnie trochę mi to zajmie. Jednak się przemogę. Dla dobra innych, może komuś ta historia okaże się potrzebna.
Tato, wiem, że możesz się niejednokrotnie zdziwić w trakcie lektury, ale to moje spostrzeżenia, tak ja to widzę. Pamiętasz, w zeszlym roku w wakacje rozmawialiśmy o tym - ja mogę pewne rzeczy widzieć inaczej, bo miałam inną perspektywę (dziecięcą, młodzieżową).
Urodziłam się w 1982 roku, moi rodzice byli młodymi ludźmi, po 20, świadkami Jehowy od niedawna. Oboje narazili się na przykrości ze strony swoich rodzin, wstępując w szeregi śJ, na szczęście nigdy nie były to przykrości dużego kalibru, żadnego wyganiania z domu.
Myślę, że naszej rodzinie nigdy nie było łatwo - wszędzy byliśmy inni i obcy. W momencie, w którym rodzice postanowili zostać świadkami Jehowy stali się "dziwni" w środowisku zawodowym, ale też byliśmy "dziwni" wśród "braci". Zaraz wytłumaczę dlaczego. Jesteśmy muzykami. Moi rodzice poznali "prawdę" od innych świadków Jehowy - muzyków. Zapewne nie zostaliby świadkami Jehowy, poznając te wierzenia "u drzwi". W zborze byli więc wykształciuchami, ludźmi obcującymi ze sztuką i kulturą, a w świecie poza organizacją byli dziwolągami. Myślę, że wiele możliwości zawodowych mogło im przez to przepaść. Ale w sumie i tak nie było źle. Mieli dobrą pracę, w czasach gdy i tak pieniądz nie miał znaczenia.
Miałam szczęśliwe dzieciństwo. Nie czułam kryzysu i nędzy lat 80. Czasem dostawałam w tyłek, jak byłam niegrzeczna. Często słyszałam, że jestem "krnąbrna". Dzisiaj myślę, jak obserwuję obecne trendy w wychowaniu i zachowanie dzieci i młodzieży, że wcale nie byłam, ale narastało we mnie poczucie winy. Asertywności, za którą dostawałam w dzieciństwie po łapach, zabrakło mi nieraz w życiu dorosłym, czego żałuję.
Byłam typowym dzieckiem wychowanym w wierze w raj, który polegać miał na nieustającej jeździe konno i zabawie z tygrysami. Bardzo sprytna manipulacja organizacji śJ. Trzeba było dobrze postępować, żeby się znaleźć w tym cudownym miejscu - wszak jeden wujek na zebraniu powiedział kiedyś wprost do mnie i dwojga dzieciaków w moim wieku (braliśmy udział w jakimś pokazie): "Ja być może nie dożyję raju, ale Ty, X i Y na pewno dożyjecie". Skąd ta pewność...
W szkole - nie byłam dzieckiem pokornym. Biłam się (jak mi ktoś podpadł), pyskowałam, często broniłam słabszych i zdarzało mi się obniżone zachowanie z tego powodu. Mama ciągle załamywała ręce "jakie Ty wydajesz świadectwo" - no tak, wszyscy wiedzieli, że jestem z tej "kociej wiary" i powinnam być grzeczna jak aniołek, co nie leżało w mojej naturze. A nauczyciele potrafili też przeginać. To były czasy jeszcze takiej względnej bezkarności nauczycieli. Niektórzy przeginali w reakcjach na moje odmowy udziału w uroczystościach świątecznych czy państwowych. Jesli tak się zdarzało, jeśli byłam prześladowana, moi rodzice walczyli. Jedna nauczycielka zdziwiła się "państwo w ogóle się nie zachowujecie jak świadkowie Jehowy". Później zrozumieliśmy o co chodziło. Większość świadków Jehowy nadstawia drugi policzek i nie walczy w obronie prześladowanych dzieci w szkole.
Nie lubiłam głosić. Tak, uczciwie przyznaję, nigdy tego nie lubiłam, ani w dzieciństwie, ani jako nastolatka, ani w wieku dorosłym. Robiłam to, bo musiałam. Bo się balam, że jak nie będę, to Bóg się odwróci ode mnie i nici z raju z tygrysami. Głosicielką zostałam dopiero mając 18 lat, a chrzest wzięłam w wieku 20. Zaraz do tego dojdę.
Od dziecka pamiętam też, że nie lubiłam studiować Biblii i literatury. W mojej rodzinie był zwyczaj codziennego czytania tekstu dziennego i co tydzień studiowaliśmy Strażnicę przed zebraniem. Nie wiem dlaczego, ale rodzice uważali, że to ja mam odpowiadać na wszystkie pytania. Była to dla mnie męczarnia i nie znosiłam tego. Ale nie mam pretensji
Podążyłam śladami rodziców, jeśli chodzi o wybór szkoły zgodnej z zamiłowaniami artystycznymi. Chodziłam do tych samych szkół, które kończyli oni. W liceum nikogo z nauczycieli na szczęście nie obchodziła moja wiara, wystarczyło się dobrze uczyć i miało się spokój. Nigdy nie dążyłam do tego, żeby mieć olbrzymie grono przyjaciół, i nigdy nie miałam - parę osób. Parę osób w szkole, parę w zborze, chociaż najbardziej lubiłyśmy się z taką "córką braci" (też nie była ani głosicielką ani nie wykazywała w tym kierunku ochoty). Zdecydowałam się zostać w końcu głosicielką, kiedy zobaczyłam, że rówieśnicza młodzież zborowa odsuwa się ode mnie. Niby byłam "dzieckiem braci", więc takiego totalnego ostracyzmu nie było, ale jednak trochę był. Takie śmierdzące, niezdecydowane jajo.
A zupełnie inne rzeczy mnie interesowały - rozwijałam pasję muzyczną, uczyłam się języków obcych, chciałam zwiedzać świat. Chciałam mieć chłopaka, bardzo mnie do tego ciagnęło, a jednoczesnie w ogóle nie znałam tego świata męskiego. Dzisiaj wiem, że miałam więcej szczęścia niż rozumu w tych czasach; w końcu tego chłopaka znalazłam. Byłam w klasie maturalnej, on był dwa lata starszy, chodził do mojego liceum i był w takim "kręgu", w którym i ja byłam, stąd się znaliśmy. Miałam szczęście, bo to był porządny gość. Nigdy nie doszło między nami do zbliżenia, bo takie było założenie. Nikt na nikogo nie naciskał. Jedyne naciski, jakie były, to moich rodziców, a głównie taty, żebym zakończyła tę znajomość. Nawet zaprosili mojego chłopaka na rozmowę i wydali mu świadectwo. Znajomość przetrwała 1.5 roku, w końcu nie wytrzymałam. Byłoby może inaczej, ale na kwestię odmiennych przekonań nałożyło się coś jeszcze - łatwiej byłoby mi chyba z nie-katolikiem, nie mającym matki radiomaryjnej, poza tym robił mi sceny zazdrości. Byliśmy młodziutcy i chyba jednak za mało wierzyliśmy w powodzenie tego związku, więc się rozeszło. Dzisiaj mam z nim kontakt, minęło parenaście lat, zero żalu.
Chciałam wciąż tego raju z tygrysami, miałam już 20 lat ale bałam się, że jeśli nie zerwę z chłopakiem i nie wezmę chrztu, Bóg mi zabierze szansę na ten raj. No i znów młodzież zborowa mnie odsuwała od spotkań, bo nie miałam chrztu... zerwalam z chłopakiem i wzięłam chrzest. Rok później, mając 21 lat poznałam chłopaka, który potem został moim mężem na 5 lat. Był to znajomy z dzieciństwa. Nasi rodzice się znali. Wierzyłam, że nie jest "zakutym łbem", bo studiował, miał zostać inżynierem. Dzisiaj z perspektywy czasu i przeżyć wiem, że powinnam była dostrzec pewne sygnału ostrzegawcze, ale ich nie dostrzegłam. Wpakowałam się w to. 3 lata się spotykaliśmy, ale jak to u śJ - głównie w towarzystwie. Nie miałam szans się przekonać, że jest przemocowcem psychicznym i ekonomicznym. O tym przekonałam się na nieszczęście po ślubie. Pierwsza wielka kłótnia i żal, że za niego wyszłam - już 3 miesiące po ślubie. A wytrzymałam 5 lat. Głównie dlatego, że byłam zindoktrynowana. Wierzyłam, że skoro mi się coś w malżeństwie nie podoba, to znaczy że coś ze mną jest nie tak. Za mało Biblii, za mało studium, za mało książki "Tajemnica szczęścia rodzinnego".
Mój eksmąż to klasyczny przedstawiciel "zasady zwierzchnictwa", którą pojmował jako rządy autorytarne. Jakie konsultacje z żoną? Nie ma żadnych konsultacji, ma być tak jak on chce i to on odpowiada za mnie przed Bogiem.
Pamiętam, że po 3 latach mi powiedział "zasady są dla mnie ważniejsze niż Ty". I wtedy mnie zatkało. Pamiętam, że śmiał się ze swojego młodszego brata, który mówił, że jak jego dziewczyna odeszłaby od śJ to poszedłby za nią. Wszedzie by za nią poszedł. On się śmial, a ja zazdrościłam...
Nasze drogi się zaczęły rozchodzić dość szybko, odkąd moi rodzice dowiedzieli się "prawdy o prawdzie". Do mnie to docierało, do mojego eksa nie, nawet jak mu się pokazało czarno na białym. W końcu nie wytrzymałam, jak zobaczyłam w "Przebudźcie się" z lipca 2010 rysunek z imieniem Bożym (po hebrajsku), przekręcony tak, że wyglądał jak liczba 666. A w międzyczasie informacje o ONZ, o molestowaniu. I te nowe światła. I ci głupkowaci pionierzy na zebraniach opowiadający z takim sztucznym przejęciem o głoszeniu. Za dużo tego było. To nie był mój świat.
Jak podjęłam decyzję o rozwodzie, to nasz stan majątkowy wyglądał tak: mieszkanie było moje sprzed ślubu, mieliśmy wspólny samochód i parę sprzętów. On miał za sobą dwa epizody bezrobocia, w trakcie których słabo szukał pracy, za to głównie pionierował (to mu jeszcze bardziej zryło beret).
Reakcja mojego męża na rozwód - zabranie rzeczy. Z mieszkania się nie wyniósł aż do po rozwodzie, ale za to "zabrał zabawki". Od razu. To byla "kara". Skoro się ze mną rozwodzisz, to nie będziesz oglądać telewizji. Nie będziesz korzystać z komputera i drukarki.
W ogóle mi nie wierzył, że będzie rozwód, aż dostał pozew. Ponieważ zabrał rzeczy przed tym, jak pozew złożyłam, napisałam wszystko w pozwie. Na rozprawie zapytany o to, dlaczego mi to zabrał powiedział (przed sądem, pod przysięgą!), że chciałam się zabić (!) i groziłam, że zniszczę mu sprzęty. Tak więc mamy świadka Jehowy kłamcę i złodzieja. Tym stał się mój były mąż.
Jakiś czas po rozwodzie w końcu się wyprowadził.
Nigdy więcej go nie widziałam. Co za szczęście, że nie mieliśmy dzieci.
Mój tato został wykluczony pół roku po moim odejściu, prawdopodobnie mój eksmąż był tzw. "drugim świadkiem" przeciw niemu i zrobił to zemsty za to, że ja śmiałam się z nim rozwieść i pozbawić go roli głowy rodziny (którą kochał zdecydowanie bardziej niż kiedykolwiek mnie o ile w ogóle), a moja mama odłączyła się zaraz po tym.
Moje życie po odejściu od śJ:
Zawodowo nic się nie zmieniło, praca ta sama, na szczęście tu niczego sobie przez religię nie zawaliłam. Wybrałam się na kilka wycieczek po Europie (polując na okazje i obniżając koszty wypraw), zaczęłam chodzić do klubu karaoke, gdzie poznałam kilkoro fajnych ludzi, później poszukałam ogłoszeń w necie o zespołach muzycznych do których mogłabym wstąpić i udało mi się. Dzisiaj po 4 latach od odejścia mam nowego męża, małego synka (ma 3 miesiące), parę dobrych znajomych (zawarłam nowe znajomości dzięki graniu w zespołach lub odnowiłam stare ze szkoły za pośrednictwem fb), dużo doświadczenia, dużo spostrzeżeń, dużo przemyśleń. Mam fantastycznych teściów. Moje życie jest przykladem tego, że organizacja śJ nie musi całkiem zrujnować życia, tylko trzeba sobie dać szansę na coś nowego. Mój obecny mąż jest chyba całkowitym zaprzeczeniem poprzedniego.
Jestem szczęśliwa i żyję do przodu, chociaż łapię się na wspomnieniach, skojarzeniach związanych z organizacją. Czasem po głowie tłucze mi się też jakaś pieśń i nie chce odejść...
Jak ktos ma jakies pytania, to proszę.